Czy Polska zamienia się w pustynię?

Wody brakuje już nie tylko w Wielkopolsce i centralnej Polsce, ale na bezpiecznym dotychczas Podlasiu. Wysychają jeziora i rzeki, wody brakuje też pod ziemią. Kryzys uderzy nie tylko w rolnictwo.

22.07.2023

Czyta się kilka minut

Wysychające jezioro w Skrzatuszu koło Piły. 22 czerwca 2023 r.  / PRZEMEK ŚWIDERSKI / REPORTER
Wysychające jezioro w Skrzatuszu koło Piły. 22 czerwca 2023 r. / PRZEMEK ŚWIDERSKI / REPORTER

Alarmujące informacje o ­suszy ­i wysychających jeziorach w Wielko­­­polsce stały się już tak powszechne, że przestają budzić zaniepokojenie. Świat naokoło nas jest przecież wciąż zielony, a woda z kranów płynie szerokim strumieniem. Dużo większym problemem wydają się upały, z którymi mierzymy się od rana do wieczora. Tymczasem wysychanie Polski to nie tylko powód do rozterek dla rolników. Odczujemy je niedługo wszyscy.

Pod pojęciem suszy kryje się kilka różnych, chociaż ściśle powiązanych ze sobą zjawisk. Jak tłumaczy Jan Szymankiewicz, synoptyk i hydrolog z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Państwowego Instytutu Badawczego, pierwszą fazą kryzysu jest susza atmosferyczna, która oznacza niedobór lub całkowity brak opadów przez 20 dni. Ona z kolei może prowadzić do suszy hydrologicznej, kiedy niedobory dotykają zasobów wód powierzchniowych, a niskie przepływy notuje się na poszczególnych obszarach przez 10 dni. W Polsce IMGW-PIB bada poziom wód powierzchniowych głównie na rzekach. Stacje rozmieszczone są w całym kraju, a skala – sześciostopniowa. 20 lipca większość stacji pomiarowych (64 proc.) wykazywała strefę stanów niskich, przedostatnią. Dodatkowo cztery stacje zanotowały stan najgorszy, poniżej minimum – m.in. w Wielkopolsce (na Drawie) i sąsiednim woj. lubuskim (na Warcie).


ĆWIERĆ WIEKU PO REFORMIE SAMORZĄDÓW. OCENA? MIERNA >>>>


– Aktualnie mamy już poważny problem z suszą hydrologiczną. Wydaliśmy 58 ostrzeżeń przed tym zjawiskiem. Najbardziej zagrożone są obszary zachodniej, centralnej oraz północno-wschodniej Polski – wylicza Szymankiewicz. – Przede wszystkim chodzi o dorzecze środkowej Odry, w tym dorzecza Warty i Noteci. W centralnej Polsce susza hydrologiczna najbardziej dotyka województwo łódzkie oraz część Mazowsza. W ostatnich dniach do tych regionów dołączyły także Warmia i Mazury oraz Podlasie, które w ubiegłych latach uchodziło za jeden z mniej narażonych na suszę hydrologiczną regionów w Polsce – m.in. dzięki nieuregulowanym rzekom.

Najlepiej jest na południu kraju, w Małopolsce i na Podkarpaciu, gdzie stany wód utrzymują się wciąż na przyzwoitym poziomie. To efekt notowanych tam w ostatnich dniach burz i intensywnych opadów. Sytuacji w regionach górskich sprzyja również fakt, że zimą były one pokryte śniegiem, który jest znakomitym magazynem wody i zapewnia długą retencję.

Południe kraju to jednak wyjątek od reguły. Na większości obszarów Polski panuje dziś susza hydrologiczna, która przestała już być stanem przejściowym. – Można śmiało powiedzieć, że od 2015 r. obserwujemy rozwój permanentnej suszy hydrologicznej, a problem narasta z roku na rok. Do niedawna było nieco lepiej niż rok temu, gdy susza wystąpiła już wczesną wiosną. Wystarczyło jednak, że nadeszły dni z wysokimi temperaturami i sytuacja zaczyna przypominać tę sprzed roku – alarmuje hydrolog.

Do tej pory najgorzej było w 2015 r., czyli na początku obecnej serii, kiedy kryzys wodny trwał aż do wczesnej jesieni, a problemy z dostępem do wody pojawiły się nawet w elektrowniach. Niewykluczone, że podobna sytuacja powtórzy się i teraz.

Zagrożone uprawy zbóż

Niskie opady i zmniejszający się przepływ w rzekach przekładają się z czasem na stan wód podziemnych. – Ma to ogromny wpływ na rośliny i rolnictwo. To trzecia faza, która jest najpoważniejsza – wyjaśnia Szymankiewicz.

Pomiarem tego zjawiska zajmuje się Państwowy Instytut Geologiczny. Najnowszy komunikat PIG dotyczy całego czerwca. W 85 proc. punktów pomiarowych zanotowano obniżenie się poziomu wód podziemnych w stosunku do maja. Ich stan utrzymywał się na poziomie bezpiecznym dla dostaw wody, jednak na północy kraju (zachodniopomorskie, pomorskie i warmińsko-mazurskie) odnotowano lokalne zagrożenia rezerw. W wymienionych województwach oraz w Wielkopolsce i kujawsko-pomorskim utrzymywał się również stan zagrożenia hydrogeologicznego – poziom wód gruntowych spadł tam poniżej progu ostrzegawczego. W czterech kolejnych regionach poziom ostrzegawczy przekroczono tylko lokalnie.

– Gdy zmniejsza się wilgotność gleby, rolnicy zaczynają się skarżyć na stan upraw – wskazuje Szymankiewicz. To zaś jest już preludium do stanu suszy rolniczej, którą bada w Polsce jeszcze inna instytucja naukowa – Instytut Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa. Używa on wskaźnika klimatycznego bilansu wodnego (KBW), który jest określany z osobna dla wszystkich gmin w Polsce i jest liczony jako różnica między przychodami wody w postaci opadów a stratami w wyniku jej odparowywania. W okresie 11 maja – 10 lipca bilans wodny na terenie całego kraju był ujemny – wyniósł minus 160 mm. Na tej podstawie Instytut ogłosił suszę rolniczą we wszystkich województwach (chociaż jej skala jest różna), co oznacza dla Polski obniżenie się plonów o przynajmniej jedną piątą w stosunku do średnich wieloletnich.

Suszę rolniczą zanotowano we wszystkich badanych rodzajach upraw. Najgorsza sytuacja dotyczy rzepaku i rzepiku. Suszę dla tych roślin odnotowano w 83 proc. gmin i na 57 proc. gruntów ornych w kraju. W aż ośmiu województwach dotyczyło to 99-100 proc. gmin – wszystkie znajdują się w centralnej lub północnej Polsce. W przypadku zbóż jarych suszę rolniczą dostrzeżono w 69 proc. gmin i na 51 proc. ziem ornych. W siedmiu województwach dotyczyło to wszystkich lub prawie wszystkich gmin. Niemalże identyczne wyniki odnotowano także w uprawach krzewów owocowych; nieco lepiej było w przypadku kukurydzy i zbóż ozimych (40 proc.).

Nie liczmy na to, że w najbliższym czasie coś się zmieni. IMGW-PIB prognozuje jedynie przejściowe opady, chociaż lokalnie mogą mieć duże natężenie. – Prognozy długoterminowe wskazują, że kolejne miesiące nadal będą ciepłe. Oczywiście latem możemy się spodziewać intensywnych epizodów opadowych, głównie związanych z burzami. Trzeba jednak pamiętać, że burze generują zwykle nawalny i tylko lokalny opad, który dosyć szybko spływa, przy okazji tworząc zagrożenie podtopieniami. Nie są jednak w stanie równomiernie nawilżyć danego obszaru i uzupełnić zasobów wodnych – tłumaczy Jan Szymankiewicz. – Żeby je odbudować, potrzebne byłyby jednostajne i co najmniej kilkudniowe opady. W przypadku niektórych regionów Polski nawet kilkunastodniowe.

Zaczęliśmy oszczędzać

Przyroda uginająca się pod zmianami klimatycznymi sama nie rozwiąże problemu z wodą; sprawy w swoje ręce muszą wziąć ludzie. Najczęściej pojawiającym się rozwiązaniem jest nawoływanie do ograniczenia zużycia, zarówno przez gospodarkę, jak i każde gospodarstwo domowe. Kłopot w tym, że choć takie apele same w sobie są chwalebne, to na tym polu nie ugramy już zbyt wiele – zużycie wody w Polsce wcale nie jest duże.


ZEZOWATA ODYSEJA

Polska strabologia jest jak problem, którym powinna się zajmować: jednym okiem skupiona na nowych metodach leczenia, drugim zezuje w kierunku starych i nieskutecznych, ale za to rodzimych sposobów >>>>


Według danych Eurostatu, w 2020 r. przeciętne gospodarstwo domowe w naszym kraju zużywało 34 m3 wody rocznie na osobę. W 1990 r. było to 50 m3 na głowę, co oznacza, że w czasach III RP ograniczyliśmy zużycie w domach o 30 proc. W Europie Południowej (Grecja, Cypr), gdzie jest dużo cieplej niż u nas, gospodarstwa domowe pochłaniają nawet trzy razy więcej wody. Jeśli porównać nas do krajów o podobnych warunkach klimatycznych, też wypadamy dobrze. Czesi zużywają 32 m3 wody na osobę, Duńczycy 43 m3, Węgrzy 37 m3, Niemcy 44 m3, choć dane dotyczące tego ostatniego kraju pochodzą z 2015 r. Bardziej aktualnych Eurostat nie podaje, ale biorąc pod uwagę tendencje w innych państwach można założyć, że od tamtego czasu wiele się nie zmieniło.

Także polskiego przemysłu nie można oskarżyć o marnotrawstwo wody. W 2020 r. (ostatnie całościowe dane) łącznie zużył jej 622 mln m3, czyli trzy razy więcej niż czterokrotnie mniejsze pod względem ludnościowym Czechy. Przemysł niemiecki wyeksploatował w 2015 r. aż 4 mld m3 wody (tamtejsza gospodarka jest jednak o wiele większa od naszej).

Polskie zasoby słodkiej wody należą do najniższych w Europie, gorzej jest tylko w Czechach, na Malcie i na Cyprze. Mamy jej dwa razy mniej niż Francja i wedle ONZ trafiliśmy już do grupy państw zagrożonych niedoborem wody. Jest jeszcze jeden niekorzystny czynnik: dopływów z państw sąsiednich. Właściwie cała woda będąca do dyspozycji w Polsce pochodzi z naszych zasobów; dopływy z ­terytoriów sąsiadujących stanowią ledwie 13 proc., to jeden z najniższych wskaźników w UE. W Niemczech dopływ wody z państw ościennych zapewnia jedną trzecią zasobów. W mniejszych państwach, takich jak Słowacja czy Węgry, nawet 80-90 proc.

W tej sytuacji Polska powinna skupić się koniecznie na retencji, czyli zatrzymywaniu opadów. Niestety w ostatnich trzech dekadach zrobiliśmy wiele, żeby wody się pozbywać, a nie ją gromadzić. Pod tym względem jesteśmy potwornie zapóźnieni, choć właśnie w tym zakresie najwięcej mamy do wygrania. – Głównym problemem jest urbanistyka oparta na betonowaniu dużych przestrzeni miejskich, co znacznie utrudnia swobodny odpływ wody i może prowadzić do tzw. flashfloodów, a więc powodzi błyskawicznych – wyjaśnia Szymankiewicz.

Takie gwałtowne wezbrania przynoszą zniszczenia, ale nie poprawiają bilansu: woda bowiem spływa do rzek, nie nawadniając terenów zablokowanych betonem, który dodatkowo podwyższa temperaturę w miastach. I choć w ostatnim czasie zaczynają pojawiać się trendy odwrotne, a samorządy przestają obawiać się „dzikości”, to jednak wiele miast i miasteczek do dziś trzyma się wiernie teorii, według której nowoczesność i modernizacja, zwłaszcza centralnych placów, wymaga usuwania z przestrzeni publicznej wszelkich przejawów natury.

Mała nie gorsza niż duża

Jak wskazuje Jan Szymankiewicz, jednym ze skutecznych rozwiązań zwiększających retencję jest zakładanie łąk kwietnych na terenach miejskich. Właściciele domów, wspólnoty mieszkaniowe i spółdzielnie nadal regularnie ścinają trawy niemal przy gruncie, jednak na terenach komunalnych samorządy zaczynają zmieniać lub przynajmniej niuansować swoją politykę.

W Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii powstał projekt „Metropolitalne łąki kwietne”, który umożliwia organizacjom pozarządowym i aktywistom obsiewanie przestrzeni publicznych. W 2021 r. w ramach tego projektu powstało 32 tys. m2 łąk kwietnych. Nie tylko znakomicie gromadzą one wodę, ale też pomagają obniżyć odczuwalną temperaturę. W zmagających się z zanieczyszczeniem powietrza Tychach mieszkańcy zakładają „łąki antysmogowe”, które przy okazji pomagają wchłaniać pyły zawieszone i inne groźne dla zdrowia substancje.

– W ten sposób roślinność tworzy większą powierzchnię magazynowania wody. Może się wydawać, że niewielki trawnik czy łąka są nieistotne, jednak ich znaczenie jest nie do przecenienia – zapewnia Szymankiewicz.


WIZJA KLĘSKI PRZED PIS-EM

Po jesiennych wyborach możemy znaleźć się w sytuacji podobnej do tej z 2005 r. Wtedy do sformowania koalicji rządzącej ­Jarosławowi Kaczyńskiemu potrzebny był (PiS zdobył 155 mandatów) „zgniły kompromis” z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem >>>>


W 2021 r. Wody Polskie opublikowały raport, w którym wykazały pierwszy od 30 lat wzrost poziomu retencji. Ten „sukces” był jednak mizerny, gdyż zanotowaliśmy poprawę z 6,5 do niecałych 7 proc. średniorocznego odpływu rzecznego. Średnia unijna to 20 proc. Retencja wody w Polsce jest więc trzykrotnie mniejsza od średniej unijnej, chociaż akurat nasze potrzeby są w tym względzie szczególnie istotne. Krajowy program rozwoju retencji ma na celu podniesienie jej poziomu do 15 proc. w 2027 r. Według wiceministra infrastruktury Marka Gróbarczyka, państwo zarezerwowało na ten cel 41 mld złotych. Za tę górę pieniędzy – równowartość rocznego kosztu programu Rodzina 500 plus – Polska ma wybudować 94 nowe zbiorniki oraz 633 mniejsze obiekty zapewniające retencję wody.

– Powinniśmy zwrócić szczególną uwagę na tzw. małą retencję, czyli wykorzystanie istniejących już naturalnych i sztucznych zagłębień terenu, które można użyć do magazynowania wody i przeciwdziałania skutkom suszy. Przy okazji pomagają one zapobiegać skutkom powodzi, gdyż zbiorniki takie mogą zatrzymać nadmiar wody w sytuacji intensywnych opadów – mówi hydrolog z IMGW-PIB.

Małą retencją zajmują się coraz chętniej samorządy. Najczęściej wspierając finansowo gospodarstwa domowe, które chcą na swojej posesji zbudować instalacje zatrzymujące wodę opadową. Przykładowo Lublin w tym roku uruchomił już trzecią edycję programu „Złap deszczówkę”, która oferuje wsparcie finansowe dla tego rodzaju instalacji do 70 proc. kosztów, ale nie więcej niż 5 tys. zł.

Cennych inicjatyw jest cała masa, są też jednak obszary, w których możemy zaliczyć regres. Choć retencji wody sprzyjają m.in. nieuregulowane rzeki, których u nas jest wciąż dużo, to jednak rząd już od 2016 r. zapowiada użeglowienie Wisły (planowana jest na niej zapora w Siarzewie) oraz Odry, co może oznaczać konieczność stworzenia przynajmniej kilkunastu nowych stopni wodnych na tej rzece w celu podniesienia poziomu wody.

W ubiegłym roku, w związku z katastrofą ekologiczną na Odrze, grupa naukowców z inicjatywy „Nauka dla przyrody” opublikowała stanowisko sprzeciwiające się tym planom. Domagano się zaprzestania budowy nowych stopni i wszelkich innych działań regulacyjnych na Odrze. Zamiast tego naukowcy postulowali stworzenie programu renaturyzacji Odry oraz odbudowę ekosystemu polskich rzek. „Renaturyzacja rzek to nic innego, jak korygowanie błędów popełnionych w przeszłości i jest ona dzisiaj, w obliczu kryzysu bioróżnorodności i zmian klimatu, naszym patriotycznym obowiązkiem. Bez tych działań nie będzie również możliwe zapobieganie suszy, która w naszym kraju od sześciu lat występuje co roku, stanowiąc coraz poważniejsze zagrożenie choćby dla dostaw wody pitnej dla ludności oraz dla wytwarzania żywności” – napisali eksperci związani z „Nauką dla przyrody”.

Wysychanie rzek oraz pustynnienie całych regionów Polski weszło już na stałe do rodzimej debaty publicznej, ale wciąż obecne jest bardziej w postaci niepokojących newsów na portalach niż jako poważny strukturalny problem do rozwiązania. On będzie jednak narastał, a im dłużej będziemy zwlekać, tym większą tragedię zgotujemy przyszłym pokoleniom.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Strefa stanów niskich