I tak popłyniemy

Polska nie jest drugim Egiptem i w najbliższych latach raczej nie braknie nam wody pitnej. Co jednak nie oznacza, że tym, co mamy, gospodarujemy z rozwagą i susze w ogóle nam niestraszne.

17.06.2019

Czyta się kilka minut

Happening „Siostry Rzeki”,  Warszawa, 13 października 2018 r. / AGATA GRZYBOWSKA / AGENCJA GAZETA
Happening „Siostry Rzeki”, Warszawa, 13 października 2018 r. / AGATA GRZYBOWSKA / AGENCJA GAZETA

Za dnia temperatura nawet w cieniu nie spada poniżej 30 stopni Celsjusza. Do tego nagle okazało się, że noc tropikalna to już nie cytat z prozy Kiplinga, lecz meteorologiczny opis tego, co po zmroku nęka nieprzyzwyczajonych do duchoty mieszkańców większości polskich miast. Noce z temperaturą minimalną powyżej 20 stopni były dotąd w Polsce rzadkością. W latach 1961-90 Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej notował je średnio tylko w 31 miejscach w kraju rocznie; w tym roku już jeden czerwcowy tydzień wyczerpałby tamten limit.

Trudno zasnąć bez klimatyzacji lub przynajmniej wentylatora, elektrownie przestawiły się więc na maksymalne obroty i zachłannie zasysają wodę z rzek, by zmienić ją w parę wodną, która napędzi turbiny generatorów.

W Dobroszycach na Dolnym Śląsku władze miasta grożą 500 zł mandatu każdemu, kto się odważy podlewać ogródek w sytuacji, gdy miejskie ujęcia wody nie wystarczają na zaspokojenie pilniejszych potrzeb mieszkańców. W Skierniewicach, gdzie magistrat musiał już dowozić wodę do domów cysternami, do zakazów dołożono karę za mycie samochodu. W telewizji powtarzają na okrągło, że klimat się zmienia i w przeliczeniu na mieszkańca Polska ma dziś już tyle samo wody pitnej, co Egipt.

Źródła podziemne

– Rzeczywiście doszło z tym Egiptem do małego qui pro quo – uśmiecha się prof. Artur Magnuszewski, hydrolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Z metodologicznego punktu widzenia takie porównanie jest uzasadnione, ale przecież i pan, i ja widzimy, że nie mieszkamy pośrodku pustyni.

Nieporozumienie, jak mówi hydrolog, wynika z zastosowanej metody obliczeń, która ilość wody odpływającej z obszaru kraju do mórz po prostu dzieli przez liczbę mieszkańców. Oszacowany w ten sposób wskaźnik dostępności wody pitnej dla Polski sięga ok. 1,6-1,8 tys. metrów sześciennych rocznie na mieszkańca. A w trakcie suszy poniżej tysiąca. Licząc wedle tej metody, Polska faktycznie znajduje się w grupie krajów europejskich najbardziej zagrożonych deficytem wody. Średnia na jednego mieszkańca Europy jest bowiem dwa i pół raza większa i wynosi ok. 4,5 tys. metrów sześciennych rocznie.

– Tylko że w Polsce już około 70 proc. zapotrzebowania na wodę pokrywają źródła podziemne, najczęściej zapewniające wodę dobrej lub bardzo dobrej jakości – podkreśla prof. Magnuszewski. – Jedynie w dużych miastach, np. w Warszawie, wodociągi korzystają także z wody rzecznej.

Tzw. dyspozycyjne zasoby wód podziemnych, czyli zidentyfikowane i nadające się do eksploatacji źródła, które są też w stanie się odnawiać, liczą w Polsce łącznie około 14 kilometrów sześciennych.

– Aktualnie wykorzystujemy je w około 13 proc., bo mniej więcej tyle potrzebujemy, poza okresowymi, letnimi wzrostami, kiedy eksploatacja skacze do około 17 proc. – wylicza prof. Ewa Krogulec, dziekan Wydziału Geologii Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizująca się w hydrogeologii. – Trzeba przy tym pamiętać, że rzeczywiste zasoby wód podziemnych w Polsce są o wiele większe od tych zidentyfikowanych już 14 kilometrów sześciennych. Około 30 proc. globalnych zasobów wody słodkiej spoczywa właśnie tam; na powierzchni mamy jej zaledwie trzy procent.

Czyżby zatem media ogłosiły fałszywy alarm? Prof. Ewa Krogulec: – To nie takie proste. Wody podziemne, zwłaszcza te w głębiej położonych złożach, są odporne na okresowe zmiany wielkości opadu i na razie nie notujemy zmiany ich zasobów. Niepokoją natomiast spore zakłócenia procesów hydrologicznych na powierzchni, które częściowo wspomagają odbudowę wód podziemnych.

Klimat już nie taki

Państwowy Instytut Geologiczny w kwartalnym raporcie o sytuacji hydrologicznej w Polsce nie pozostawia złudzeń: ostatnia jesień i zima nie pozwoliły wodom przygruntowym (złoża na głębokości kilku, kilkunastu metrów) na pełną regenerację. W prognozie sytuacji hydrologicznej dla kraju w okresie wakacji eksperci Instytutu twierdzą więc, że istnieje duże prawdopodobieństwo wystąpienia tzw. niżówek hydrogeologicznych na terenie województwa wielkopolskiego, lubuskiego, opolskiego i śląskiego, a miejscami także w małopolskim. Niżówka, czyli poziom lustra wód gruntowych poniżej pewnej normy, może w tych miejscach utrudnić wegetację roślin i uniemożliwić korzystanie ze studzien gospodarskich, z których wodę czerpie większość mieszkańców wsi i wielu posiadaczy domów jednorodzinnych. Nazywając rzecz bardziej dosadnie – spowoduje suszę.

Jak to możliwe, skoro jeszcze przed miesiącem kraj żył zagrożeniem potencjalną powodzią po kilkudniowych ulewach? Wiosenno-letnie burze i oberwania chmur, z apogeum w okresie od czerwca do sierpnia, przynoszą rzeczywiście nad Polskę mnóstwo wody. Wysokie temperatury i bujna o tej porze roku wegetacja roślinna sprawią jednak, że większość szybko wyparuje. Zasoby wód gruntowych odnawiały się dotychczas jesienią i zimą, kiedy niskie temperatury ograniczają znacząco parowanie, a przyroda zapada w sen.

Szkopuł w tym, że w dużej części kraju zimy mamy dziś bezśnieżne, bo typową dla tej pory roku cyrkulację powietrza w osi zachód-wschód zastępuje coraz częściej południkowa, z północy lub południa kontynentu. Klimat właściwie nie zna już pór przejściowych. Hydrologów martwi zwłaszcza skrócenie przedwiośnia z typowymi dla tego okresu długotrwałymi, powolnymi roztopami. Ocieplenie z dnia na dzień, jakie coraz częściej daje się zaobserwować na przełomie zimy i wiosny, sprawia, że śniegi topnieją błyskawicznie, ale uwolniona woda równie szybko spływa następnie wysoką falą do morza.

Złożoność procesów odpowiedzialnych za zmiany klimatyczne budzi często nieufność empiryków, którzy z osobistych obserwacji wyciągają wnioski dokładnie odwrotne. Ocieplenie klimatu? To skąd w takim razie te gwałtowne śnieżyce i narciarze świętujący kolejną rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja na stokach Kasprowego? Problemy z wodą? Jeżeli już – to z jej nadmiarem, który praktycznie każdej wiosny daje znać o sobie kolejnymi oberwaniami chmur, powodziami i podtopieniami.

Problem sprowadzony wyłącznie do rocznego bilansu opadów rzeczywiście przestaje nim być. Owszem, zdarzają się lata wyjątkowo suche, choćby rok ubiegły, kiedy wiele stacji pomiarowych notowało opady na poziomie najniższym od połowy lat 90. Gwałtownie cofnęła się linia brzegowa jezior Pojezierza Gnieźnieńskiego. Kilka mniejszych zbiorników i kilkaset niewielkich stawów wyschło całkowicie, a rzeki w wielu miejscach odsłoniły dna swoich koryt.

W polskim meteokalendarzu takie okresy nadal przeplatają się jednak gęsto z latami, gdy suma opadów wychodzi wysoko ponad średnią wieloletnią, oscylującą wokół 600 milimetrów. I tak wyjątkowo suchy rok 2015 i 2018 oddziela od siebie 2017, kiedy suma opadów w wielu stacjach pomiarowych przekroczyła 1000 milimetrów! Problemem nie jest zatem wielkość opadów nad Polską, lecz ich inne rozłożenie w kalendarzu na poszczególne pory roku. Oraz to, że nic nie zapowiada zatrzymania tej zmiany. Symulacje klimatologów z Uniwersytetu Jagiellońskiego wskazują wręcz, że w latach 2041--70 na terenie Polski liczba dni z temperaturą maksymalną powyżej 25 stopni Celsjusza wzrośnie w porównaniu ze stanem obecnym od 6-12 na Wybrzeżu aż do 27 na Podkarpaciu.

Prof. Magnuszewski: – Wzrost temperatur oznacza zapewne dalsze obniżanie się lustra wód podziemnych oraz niższe stany wód powierzchniowych. Niektóre wsie, pozbawione instalacji wodociągowych, po prostu się wyludnią. Problemy czekają też polski sektor energetyczny i te gałęzie przemysłu, które potrzebują wody rzecznej do produkcji, np. do chłodzenia. To samo dotyczy rolnictwa wielkopowierzchniowego, które już teraz przy wielu uprawach nie potrafi obejść się bez systematycznego nawadniania.

Na szczęście, jak zauważa naukowiec, w polskim bilansie hydrologicznym tzw. wody zielone, niezbędne do produkcji rolnej i przemysłowej, stanowią obecnie jakieś 20 proc. zużywanych zasobów. Jesteśmy więc w lepszej sytuacji od Hiszpanii, która musi wspomagać swoje rolnictwo magazynowaniem niemal 50 proc. opadów atmosferycznych w zbiornikach retencyjnych. Na razie nie grozi nam również reglamentowanie dostępu do wody obywatelom dla podtrzymania produkcji lub odwrotnie – zakręcanie kurków biznesowi.

– Warto jednak pamiętać, że to, co wylewamy na pola lub tłoczymy do turbin elektrociepłowni, już nie wraca do gruntu, bo paruje i wędruje niesione wiatrem w inne miejsca. Przydałoby się zatem kilka dużych zbiorników retencyjnych, które nie tylko usprawniłyby zapobieganie powodziom, ale też stanowiłyby zapas na wypadek wyjątkowo upalnych i suchych lat – podkreśla Magnuszewski.

Prawo czy produkt?

Spór o pierwszeństwo w dostępie do wody między społeczeństwem a biznesem na pierwszy rzut oka może się wydać dyskusją akademicką. Nic bardziej mylnego.

„Obawiam się, że jesteśmy już na drodze ku wielkiej światowej wojnie o wodę” – stwierdził Franciszek podczas seminarium poświęconego problemom z dostępem do tego surowca, zorganizowanego w 2017 r. w Watykanie. Sporo miejsca tej problematyce papież poświęcił dwa lata wcześniej w encyklice „Laudato si”, w której przestrzega m.in. przed próbami regulowania dostępu do wody metodami czysto rynkowymi, co jego zdaniem doprowadzi z jednej strony do „prywatyzacji” jej zasobów, z drugiej zaś do eksplozji niepokojów społecznych. „Kontrola wody przez wielkie światowe korporacje stanie się głównym źródłem konfliktów w tym wieku” – konkluduje Franciszek.

Magisterium Kościoła w tym przypadku podążyło za wyrażanymi często wątpliwościami, czy egzekucję prawa człowieka, za jakie w 2010 r. ONZ uznała dostęp do wody pitnej (nota bene Polska była w grupie 41 państw, które wstrzymały się wtedy od głosu) można powierzyć niewidzialnej ręce rynku. Prywatne firmy od lat wprost rwą się do tego zadania. W 2005 r. Peter Brabeck-Letmathe, były szef Nestlé, wówczas największego producenta żywności na świecie, nawoływał do uznania wody za jeszcze jeden surowiec spożywczy. Tylko w ten sposób, dowodził prezes, można przypisać jej określoną wartość i w efekcie – to już logiczne rozwinięcie toku jego rozumowania – wycenić usługę, jaką powinno stać się dostarczenie wody tym, którzy jej nie mają.

Nestlé do dziś zaprzecza, jakoby w tej wypowiedzi Brabeck-Letmathe opowiedział się za komercjalizacją światowych zasobów wody pitnej, ale do tego w gruncie rzeczy sprowadza się jego stanowisko. Woda stałaby się jeszcze jednym produktem, za który ktoś musiałby uiścić rachunek: jeśli nie konsumenci, nie zawsze zdolni do poniesienia takich kosztów, to państwo lub społeczność międzynarodowa w ramach pomocy humanitarnej.

W niektórych miejscach globu to neoliberalne słowo stało się ciałem. Francja całkowicie sprywatyzowała usługi wodociągowe, ale z zachowaniem nadzoru państwa nad działaniem rynku. Gorzej jest tam, gdzie nadzór szwankuje lub go brak. Dostawcy wody w Detroit od 2014 r. po prostu odcinają dostęp do wody zalegającym z rachunkami; tylko w pierwszym roku po wprowadzeniu tych przepisów potraktowano w taki sposób ponad 5 tys. gospodarstw domowych. W Polsce Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów dopiero w 2011 r. wpisał na listę klauzul zakazanych paragrafy umów z wodociągami, w których dostawcy zastrzegali sobie odcięcie klientów od wody w przypadku kilkumiesięcznych zaległości. We wsi Plachimada na południu Indii, gdzie Coca-Cola uruchomiła rozlewnię swoich napojów i w efekcie niemal osuszyła okoliczne źródła, które od wieków zapewniały wodę okolicznym mieszkańcom, dopiero zamieszki uliczne skłoniły władze koncernu do zamknięcia zakładu.

Presja na komercjalizację zasobów wody pitnej nie zniknie, bo zgodnie z regułami gry podaży i popytu ich wartość może tylko rosnąć. Do 2050 r. liczba mieszkańców kuli ziemskiej wzrosnąć ma, jak twierdzi ONZ, z 7 do 9,5 mld. Tych ludzi trzeba będzie nie tylko napoić, ale także nakarmić, co oznacza z kolei nieuchronny wzrost zapotrzebowania rolnictwa i przemysłu na wodę. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju OECD w wydanym dwa lata temu raporcie ostrzega, że zapotrzebowanie na wodę wzrośnie do 2050 r. aż o 55 proc. i do tego czasu ponad 40 proc. światowej populacji może odczuć jej niedobór.

Dla części może to oznaczać po prostu brak wody do picia, większość odczuje je jednak pośrednio, borykając się z brakami innego rodzaju. Kilogram pszenicy wymaga zużycia około 1,5 tys. litrów wody w procesie uprawowym. Jedno jajko – 200 litrów. Bochenek chleba – 462. Kilogram mięsa drobiowego to już około 4,3 tys. litrów zużytej wody. W przypadku wieprzowiny zużycie wzrośnie już do niemal 6 tys. litrów na kilogram wyprodukowanego mięsa. Gdy mowa o wołowinie, do 14,5 tys. litrów na kilogram. Przemysł też ma wielkie pragnienia. Około 379 tys. litrów wody zużywa się w trakcie produkcji jednego samochodu. Jakieś 15 tys. litrów pochłania proces rafinacji litra ropy naftowej. Nawet zwykłego T-shirta nie da się już wyprodukować bez zużycia około 8 tys. litrów wody – licząc od początku procesu produkcyjnego, który w tym przypadku zaczyna się na wielkopowierzchniowej plantacji bawełny.

Spragnieni wojny

ONZ szacuje, że około 783 mln ludzi na świecie – statystycznie co dziesiąty mieszkaniec globu – nadal nie ma dostępu do czystej wody pitnej. Prawdziwa skala związanego z tym wyzwania staje się jednak widoczna dopiero po nałożeniu na te dane prognoz klimatycznych (m.in. autorstwa klimatologów NASA), zgodnie z którymi już za około 50 lat rozległe obszary subkontynentu indyjskiego i Afryki subsaharyjskiej przestaną się nadawać do stałego zasiedlenia. Mówiąc wprost, woda już w perspektywie kilku najbliższych dekad stanie się na globalną skalę surowcem o znaczeniu strategicznym, a jej brak – nawet zarzewiem konfliktów zbrojnych.

W Afryce od pięciu lat narasta spór pomiędzy Egiptem, którego gospodarka nadal uzależniona jest od wód Nilu, a Etiopią, która w górnym biegu tej rzeki przegrodzi ją wielką tamą mieszczącą największą elektrownię wodną na tym kontynencie. „Wielka Tama Etiopskiego Odrodzenia”, jak nazywają inwestycję tamtejsi politycy, pozwoli liczącej już blisko sto milionów mieszkańców Etiopii zaspokoić rosnące gwałtownie zapotrzebowanie na prąd.

Etiopskie nadzieje w Egipcie, który już Herodot nazywał „darem Nilu”, wywołują jednak panikę. Rzecz rozbija się o tempo, z jakim Etiopia będzie napełniać zbiornik zaporowy przy tamie. Jeśli potrwa to siedem lat, wtedy do Egiptu docierać będzie w tym czasie o jedną czwartą wody mniej niż zwykle. Kair domaga się, by proces rozciągnąć aż na 12 lat. Addis Abeba odpowiada, że czas nagli, i upiera się, by napełnić zbiornik w niecałe dwa lata, co w Egipcie spowoduje ponowne spustynnienie obszarów nadrzecznych, które Egipcjanom przez tysiąclecia z trudem udało się odebrać Saharze. Kair zapowiada więc, że jeśli nie dogada się z sąsiadem, bez wahania wyśle nad tamę myśliwce.

Eksperci ONZ z niepokojem zerkają także w stronę subkontynentu indyjskiego, gdzie sąsiadują ze sobą dwa zwaśnione mocarstwa nuklearne, które będą wkrótce narażone na wzrost temperatur do ekstremalnych poziomów przy jednoczesnym szybkim wzroście populacji. Jeszcze pół wieku temu w Indiach na mieszkańca przypadało 5 tys. metrów sześciennych wody rocznie. W latach 90. XX w. zasoby skurczyły się do 2 tys. metrów sześciennych na osobę, a według prognoz do 2025 r. zmaleją do zaledwie 1,5 tys. metrów sześciennych na mieszkańca. Już dziś braki wody pitnej wywołują masowe migracje mieszkańców z północy na południe. Rząd premiera Narendry Modiego rozważa nawet import 45 mld litrów wody z rezerwuaru Blue Lake na Alasce.

W obliczu tych trudności Delhi od lat szuka pretekstu do zerwania tzw. Indus Waters Treaty, traktatu z 1960 r., określającego zasady korzystania z wód Indusu i jego głównych dopływów przez Indie i Pakistan. Na mocy tego porozumienia Indie korzystające z wód lewych dopływów Indusu mogą również pobierać co roku stałą ilość wody z dopływów przyznanych Pakistanowi. W lutym, po zamachu w Kaszmirze, w którym zginęło 44 członków indyjskich sił paramilitarnych, indyjski minister ds. zasobów wodnych Nitin Gadkari zapowiedział jednak, że jego kraj odwróci bieg trzech rzek płynących dotychczas w przygranicznym stanie Uttar Pradeś w stronę Pakistanu. W reakcji na wystąpienie indyjskiego polityka premier Pakistanu Imran Khan upoważnił siły zbrojne, aby „odpowiedziały zdecydowanie i kompleksowo na jakąkolwiek agresję czy incydenty” ze strony sąsiada.

Czy Indie i Pakistan w rywalizacji o wodę posuną się do użycia swoich arsenałów jądrowych? Najpewniej skończy się na przygranicznym prężeniu muskułów, zwłaszcza że rządząca Indiami partia BJP ponownie wygrała wybory parlamentarne i premier Modi może na chwilę wyjść z roli szeryfa. Symboliczny wydaje się jednak już fakt, że scenariusz wojny atomowej o wodę, jeszcze dekadę temu traktowany jako temat na tandetną dystopię, dziś na poważnie ćwiczą wojskowi i dyplomaci największych mocarstw. A to nie wszystko, bo stratedzy indyjskiego think tanku Strategic Foresight Group w opracowaniu sprzed kilku lat wskazują aż 45 miejsc kuli ziemskiej, gdzie niebawem może wybuchnąć konflikt militarny o zasoby wodne.

Klimatyczne dinozaury

Tymczasem polityka klimatyczna Polski tkwi nadal w XX-wiecznym paradygmacie pełnego podporządkowania przyrody interesom gospodarczym, ściślej – rolnictwu i przemysłowi. Owszem, Ministerstwo Środowiska pracuje nad dokumentem „Polityka ekologiczna państwa 2030”, którego autorzy podkreślają konieczność szybkiego przygotowania państwa na skutki zmian klimatu, postępującą konkurencję o zasoby naturalne (w tym wodę) i coraz groźniejsze konsekwencje zmian klimatycznych dla zdrowia obywateli. Mowa nawet o realizacji „potrzeb obecnego pokolenia bez umniejszania szans przyszłych pokoleń”.

Ów zrównoważony wzrost, o którym piszą autorzy strategii, nadal zakłada przede wszystkim wzrost PKB, a więc produkcji i konsumpcji. Tymczasem – jak piszą w komentarzu do projektu naukowcy prowadzący blog „Nauka o klimacie” – „oddzielenie wzrostu gospodarczego od konsumpcji energii i zasobów wciąż pozostaje nieosiągalne (…) przez co redukowanie emisji jest tak trudne do pogodzenia z wykładniczym wzrostem gospodarczym”. Słowem, rząd mówi zdecydowane „tak” polityce ograniczającej zmiany klimatyczne, o ile tylko nie szkodzi ona doraźnym interesom gospodarczym kraju.

Tę dychotomię – by uniknąć mocniejszych sformułowań – widać jeszcze wyraźniej w konkretnych posunięciach. PiS jest za ograniczeniem emisji gazów cieplarnianych, ale też za energetyką opartą na węglu. Powołał również do życia spółkę Wody Polskie, która w statucie ma wpisany m.in. obowiązek zarządzania środowiskiem wodnym, ale wypowiedzi polityków partii rządzącej nie pozostawiają wątpliwości, na czym to zarządzanie ma polegać.

Sztandarowy projekt wodny PiS nadal zakłada regulację największych polskich rzek i budowę kaskady stopni, które umożliwią po nich żeglugę, ale też pozbawią rzeki naturalnych rezerwuarów retencyjnych w postaci rozlewisk i starorzeczy. Rząd chlubi się także wsparciem dla rolnictwa, ale wśród elementów strategicznej układanki dla polskiej wsi nie pojawia się poprawa zaopatrzenia w wodę – jak gdyby ten problem w ogóle nie występował.

W rzeczywistości już niemal co czwarta gmina w Polsce zmaga się z brakiem dostatecznej ilości wody. W 2017 r. Fundacja na rzecz Rozwoju Polskiego Rolnictwa przeprowadziła ankietę wśród 510 gmin wiejskich i miejsko-wiejskich. Przeszło co piąta (23 proc.) sygnalizowała, że wiosną i latem cyklicznie wraca problem suchych studzien i przerw w dostawie wody do gospodarstw. Aż 34 proc. badanych gmin zmagało się z zanieczyszczeniami wód powierzchniowych, które czyniły je niezdatnymi nawet do produkcji rolnej. Winowajcami – jak wynika z ankiet – były najczęściej nieszczelne przydomowe szamba i przestarzałe przydomowe oczyszczalnie ścieków. Autorzy analizy wskazywali też na inne praktyki polskiej wsi, które przyspieszają jej wysychanie: osuszanie stawów i bagien dla zwiększenia areału upraw lub terenów pod budowę, wycinka drzew, a nade wszystko niemal całkowite odejście od metod tzw. małej retencji, czyli zatrzymywania wody w rowach i zbiornikach opadowych. Dopiero kilka dni temu, gdy cała Polska odmieniała przez wszystkie przypadki słowo „pustynnienie”, Ministerstwo Rolnictwa ogłosiło plan dopłat dla rolników, którzy wprowadzą w gospodarstwach małą retencję.

Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć, że od lat PiS lekceważy tę kwestię w doborowym towarzystwie niemal wszystkich partii opozycyjnych. Climate Action Net­work, międzynarodowy sojusz organizacji broniących klimatu, przed majowymi wyborami opublikował zestawienie programów ekologicznych najważniejszych ugrupowań politycznych w 28 krajach członkowskich UE. Badanych podzielono następnie na trzy kategorie, według ich ideologicznych skłonności: obrońców klimatu, hamulcowych i wreszcie „dinozaurów”, czyli partii lekceważących problem. Polska okazała się jedynym krajem Unii, w którym wszystkie partie obecne w Parlamencie Europejskim zakwalifikowano właśnie do „dinozaurów”. Więcej, żadnej nie udało się nawet zbliżyć do progu 25 proc., który zapewniłby im awans do grupy „hamulcowych”. Najwyżej oceniony SLD uzyskał zaledwie 7,3 proc. Platforma Obywatelska dostała 3,8 proc., natomiast PiS – 2 proc.

– Myślę jednak, że tegoroczne wybory są w Polsce ostatnimi, w których politycy mogą pozwolić sobie na tak ostentacyjne lekceważenie problemów klimatycznych – uważa prof. Antoni Dudek, politolog i analityk polityczny. – Gwałtowne zjawiska pogodowe, ceny żywności wywindowane przez susze, niskie poziomy rzek, przez które elektrownie będą zmuszone zmniejszyć dostawy prądu, to wszystko przestaje być hipotetycznym zagrożeniem z przyszłości, niewartym uwzględnienia w bieżącej politycznej agendzie.

To, że wyborcy mogą oczekiwać od rządzących, by na serio wzięli się do walki ze zmianami klimatycznymi, dla wielu przedstawicieli klasy politycznej wydaje się dziś abstrakcją. Częściej spotkać można postawy bliskie deklaracjom posła PiS Arkadiusza Mularczyka, który na antenie Radia Kraków mówił: „ Z rozbawieniem słyszę, że powodzie są wynikiem ocieplenia klimatu. W Małopolsce co dekadę mamy jakieś podtopienia”.

 

Ale to się zmieni. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2019