Więcej niż większość

Czy ideał jednomyślnej zgody wyklucza podejmowanie decyzji przez część wspólnoty kosztem innej? W teorii tak. A praktyka?

06.03.2016

Czyta się kilka minut

Marsz KOD pod hasłem „My, Naród”, Warszawa, 27 lutego 2016 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER
Marsz KOD pod hasłem „My, Naród”, Warszawa, 27 lutego 2016 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER

Wydarzenia ostatnich miesięcy zwracają uwagę na podstawowy problem demokracji – czy polega ona na tym, że decyduje większość, czy na tym, że bierze się pod uwagę głos wszystkich? Dylemat ten cały czas krąży w dyskusji nad współczesnością.

Ostatnio okazją dla niej były warsztaty Fundacji Stocznia, propagującej w Polsce partycypację społeczną i deliberacyjne podejmowanie decyzji, z udziałem jednego z orędowników takiego podejścia, Petera Emersona z The de Borda Institute. Pochodzi on z Belfastu, miejsca, gdzie poziom napięć społecznych ma szczególnie destrukcyjny wpływ na funkcjonowanie, wydawałoby się, stabilnej demokracji – na tyle silny, że doprowadził de facto do wojny domowej.

Dwa wyobrażenia na temat demokracji stoją do siebie w sprzeczności. Jeśli decyduje większość, to znaczy, że głos mniejszości się nie liczy. Jeśli musimy uwzględniać zdanie wszystkich, to większość nie może zrobić tego, co uważa za stosowne.

Szczególnie w Polsce, z tradycją I Rzeczypospolitej, jednomyślności i jej szczególnej formy w postaci liberum veto, jest to temat ważki. Zwłaszcza kiedy PiS stawia dziś pod znakiem zapytania obowiązującą dotąd nieformalną zasadę, że system rządów stara się powstrzymywać rządzących przed decyzjami, które mogłyby naruszyć interesy istotnej części społeczeństwa. A uzasadnia to tym, że system ten doprowadził do patologii, w której warstwy uprzywilejowane blokowały decyzje potencjalnie zagrażające ich przywilejom – chodzi np. o wysokie emerytury dla byłych funkcjonariuszy SB.

Czy jednak z faktu, że coś nie zadziałało tak, jak obiecywano, koniecznie musi wynikać, że nie powinno tak zadziałać?

Nawet bez kontekstu bieżących wydarzeń warto zatrzymać się nad pytaniem o dwa podejścia do demokracji, ponieważ odpowiedź wcale nie jest prosta. Jakie argumenty przemawiają za demokracją konsensualną, a jakie za demokracją rywalizacyjną, w której większość przesądza o ostatecznej decyzji, nie będąc wiecznie skrępowaną zdaniem mniejszości?

Partie, czyli podział dla podziału

Po pierwsze, przeciwko głosowaniu większościowemu przemawia to, że prowadzi ono do wykluczenia. Podobnie jak blokada przez mniejszość, także wykluczenie mniejszości może mieć charakter samonakręcający się. Raz wykluczona mniejszość może być wolą większości wykluczona na trwałe: już nikt nie będzie się musiał liczyć z jej zdaniem, jeśli np. zostanie pozbawiona zasobów, które pozwalają artykułować jej poglądy lub dają szansę na zdobycie większości.

Kolejna grupa argumentów dotyczy tego, że decyzje podejmowane jednomyślnie mają większą szansę na trwałość. Jeśli nie znajdzie się sposobu na utwierdzenie swojej dominującej pozycji, to każda większość jest tylko chwilowa. Dzisiejsza opozycja może stać się większością po kolejnych wyborach, a wtedy – odwrócić decyzje poprzedników. Najlepszym przykładem jest sprawa posyłania sześciolatków do szkół. Decyzja jednej większości przy sprzeciwie mniejszości doprowadziła po kolejnym cyklu wyborczym do zmiany przyjętego rozwiązania, co skutkuje chaosem.

Są oczywiście przypadki, kiedy decyzja podjęta mimo protestów opozycji nie ulegała zmianie po przejęciu przez nią władzy. Można tu przytoczyć podział Polski na województwa w 1998 r. Ponieważ to jednak raczej wyjątek niż reguła, przyjmuje się, że takie zagadnienia jak np. strategia rozwoju miast i gmin, powinny być wypracowane z jak najszerszym konsensem i akceptowane również przez opozycję. Właśnie z uwagi na ich pożądaną trwałość.

Rywalizacja prowadzi też do powstawania partii, co samo w sobie nie jest tak złe, jak wydaje się wielu osobom marzącym o rządach „bezpartyjnych fachowców”. Partie mogą stać się ważnym sposobem zakorzenienia decyzji władzy w społeczeństwie. Ale nie muszą. Przede wszystkim dlatego, że obrastają w tożsamości, które tylko pogłębiają podziały polityczne. Mogą nabrać charakteru podziałów sportowo-kibicowskich. Przestają pokazywać poszczególne opcje, a stają się podłożem walki, w której chodzi o to, żeby „nasi” wygrali z „nimi”.

Zgoda, czyli maska oligarchii

Z drugiej strony, sprzeciw mniejszości może służyć do paraliżowania decyzji i prowadzić do zaniku sprawności w działaniu i rozstrzyganiu sporów (świetnie to było widać w Polsce XVIII w.). Może być też instrumentalizowany i wspierany przez siły zewnętrzne a wrogie, zainteresowane takim paraliżem. Zobowiązanie do uwzględnienia oczekiwań każdego wcale nie musi prowadzić do ograniczania takich oczekiwań. Można sobie wyobrazić, że popycha do podbijania wyjściowej stawki, by nawet po formalnym ustępstwie zyskać jak najwięcej.

Najważniejsze jednak, że demokracja jednomyślna to również demokracja, w której nie przegrywa się wyborów, a zatem nie odsuwa od władzy osób skompromitowanych.

Nie chodzi tylko o takich, którzy popełnili niewybaczalne błędy (i nie chcą się do nich przyznać). Kluczowe znaczenie mają ci, którzy otoczyli się klientami albo sami czerpią ze wspólnych zasobów na rzecz partykularnych korzyści. Pojawia się pytanie, czy ich potrzeba życia na koszt współobywateli też powinna być uwzględniona, jeśli wynika nie z biedy lub wykluczenia, lecz jedynie z wygody.

Za maską powszechnej zgody może się kryć cyniczna oligarchia, która pilnuje swoich interesów. Nie dopuszcza do artykułowania głosów sprzeciwu i tylko dzięki temu może twierdzić, że rządzi w imieniu wszystkich. Stąd dla wielu myślicieli to konkurencja o głosy wszystkich jest istotą demokracji, bo – jak pisał Giovanni Sartori – demofilia rozumiana jako podążanie za głosem ludu jest ubocznym skutkiem konkurencyjnej metody doboru przywództwa.

Jeśli jednak zejść z poziomu abstrakcyjnych koncepcji i przyjrzeć się rzeczywistości, okaże się, że obie zasady równie często się uzupełniają, jak ze sobą walczą. Zgoda pozostaje ważnym ideałem i punktem odniesienia, nawet jeśli codziennością jest konflikt i rywalizacja. Malkontenci mogą mieć nadzieję na ustępstwa, choć muszą się też liczyć z porażką i wykluczeniem. Każde społeczeństwo znajduje tu swój odcień. Każde jednak w takich poszukiwaniach trafia na ten sam problem. Niby drugoplanowy, ale nierzadko decydujący. Procedury.

Diabeł tkwi w procedurach

Na pierwszy rzut oka przewagę na tym polu ma demokracja większościowa. Na dowolnym zebraniu wiadomo z grubsza, jak sprawdzić, czy dany projekt jest popierany przez większość, czy nie. Nie bardzo zaś wiadomo, co zrobić, jeśli pojawi się pojedynczy, zdeterminowany głos sprzeciwu.

Kiedy wgryźć się w temat, rzecz przestaje być tak jednoznaczna. Proces podejmowania decyzji, nawet jeśli umówimy się na rządy większości, jest zależny od szczegółów procedury. Jak choćby od kolejności zgłaszania i eliminowania projektów czy poprawek, albo reguł głosowania przy wyborze poszczególnych osób. Różne procedury mogą doprowadzić do różnych efektów. W klasycznym dla badaczy problemu przykładzie wyboru stolicy stanu Tennessee z czterech możliwych kandydatur każda ma szansę zdobyć poparcie większości, w zależności od tego, jak ją zdefiniujemy oraz jakie będą kolejność rozpatrywania poszczególnych propozycji i reguły przechodzenia od jednego kroku do drugiego.

Od strony proceduralnej demokracja konsensualna też może przybrać wiele postaci. Generalnie jest jednak trudniejsza. Na tym polu wymyśla się wiele rozwiązań i procedur. Niektóre są kłopotliwe i trudno nazwać je życiowymi, a niektóre zwracają uwagę na bardzo istotne problemy. Kluczowe znaczenie ma tu może nie sama dosłowna jednomyślność, lecz takie procedury, które budują mosty porozumienia pomiędzy zwaśnionymi stronami. Pozwalają wyrazić swój sprzeciw, lecz koncentrują go na rozwiązaniach czy kandydaturach naprawdę ekstremalnych. Nagradzają zaś takie, które są do przyjęcia – choćby i z bólem porzuconych marzeń o czymś nam bliższym – przez jak największą część społeczności.

Metody takie są zwykle bardziej skomplikowane od strony obliczeniowej. Rewolucja informatyczna także i tu pozwala stosować rozwiązania jeszcze niedawno niewyobrażalne. Warto przywołać przykład Wikipedii, jednej z największych i najbardziej wpływowych instytucji powstających jako oddolny ruch, której władze są wybierane za pomocą metody Schulzego: wyborcy szeregują swoje preferencje poszczególnych kandydatów, po czym skomplikowany algorytm „uśrednia” ich hierarchię. W taki sposób wybrany kandydat nie dzieli, lecz łagodzi konflikty i ma możliwie największe zaufanie ze strony dużego i rozproszonego grona o zróżnicowanych poglądach.

Myślenie o takiej procedurze mogłoby mieć w Polsce dwa konkretne zastosowania. Pierwsze i najbliższe to sprawa Trybunału Konstytucyjnego. Dobrze byłoby rozstrzygnąć, w jaki sposób go wybierać i jak on sam powinien podejmować decyzje, aby doprowadzić do konkluzji, która będzie jak najszerzej akceptowana. Druga sprawa to zmiana konstytucji i sposobu wybierania prezydenta. Obecne rozwiązanie – powszechne wybory w dwóch turach – jest najbardziej konfliktowym sposobem rozstrzygania przez większość. Rozhuśtuje emocje, a potem zmusza przegranych do przełknięcia największej porcji goryczy.

Dziś to wszystko wydaje się odległe. Jeśli jednak przyjdzie odpowiednia chwila, będzie pewnie zbyt krótka, by dopiero zabierać się za wyszukiwanie rozwiązań. Lepiej robić to teraz. Dlatego warto docenić wszystkich, którzy jak Fundacja Stocznia propagują w Polsce takie metody. Nie zamazując konfliktów, tylko szukając remedium na towarzyszącą im gorączkę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2016