Diabelski detal

Prezydenta powinno wybierać Zgromadzenie Narodowe – społeczne emocje towarzyszące personalnemu, ogólnokrajowemu głosowaniu niech się spełniają w wyborze szefa rządu. Tego, kto naprawdę decyduje o polityce państwa.

24.09.2012

Czyta się kilka minut

Premier odwiedza swoim „Tuskobusem” fabrykę Samsunga we Wronkach, 22 września 2011 r. / Fot. Marcin Kaliński
Premier odwiedza swoim „Tuskobusem” fabrykę Samsunga we Wronkach, 22 września 2011 r. / Fot. Marcin Kaliński

Akcja Pawła Kukiza – ponowne zbieranie podpisów pod petycją o referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), niegdyś jednego ze sztandarowych postulatów PO – raz jeszcze wpisuje w porządek dnia tematy ustrojowe. Jak zwykle w takich przypadkach mieszają się różne motywacje. W postulacie Kukiza odnajdują się ci, którzy zawiedli się na swoich wybrańcach: szukają oni jakiegoś wyjaśnienia i metod zaradczych. Można też tu spotkać takich, którzy od dawna są zniechęceni do całej klasy politycznej i powtarzają, że trzeba „pogonić całe to towarzystwo”. Wreszcie: do takiego sojuszu dołączają ci, którym się nie podoba, że ich faworyci nie wygrywają w ramach dotychczasowych reguł. Hasło „wprowadźmy JOW” ma magiczną moc skupiania różnych tęsknot i nadziei. Z całym szacunkiem dla marzeń o szlachetniejszej polityce, warto je zweryfikować na podstawie faktów.

NA DWA GŁOSY

Argumentacja w sprawie JOW zawiera kluczową sprzeczność. Na jednym oddechu zapewnia się, że wyborcy w takim okręgu kierują się osobowością kandydata (kompetencją, uczciwością, chęcią nawiązywania kontaktu z wyborcami etc.) oraz że system ten pozwala wyłonić i odwołać rząd, czyli parlamentarną większość. Nie byłoby tu sprzeczności, gdyby zawsze dobry rząd opierał się na dobrych lokalnych przedstawicielach, zaś zły rząd – na złych. Rzeczywistość jest jednak bogatsza. Co ma zrobić wyborca, jeśli działania premiera i rządu mu się nie podobają, lecz osoba posła partii rządzącej w jego okręgu już tak? Czy ma przenieść głos na miernego kandydata opozycji, by pokazać niezadowolenie z rządu? Z drugiej strony: co ma zrobić ktoś, komu premier się podoba, lecz w jego okręgu wcześniej wygrał rozsądny kandydat opozycji? Przenieść głos na niedoświadczonego lokalnego pretendenta, tyle że z partii rządzącej?

Takie dylematy są obecne w każdym systemie, w którym wyborca musi skupić wszystkie motywacje w jednym głosie. Także w naszym dotychczasowym. Część krajów próbuje wyjść z tego dylematu, dając wyborcy dwa głosy – jeden lokalny, drugi ogólnokrajowy. System traci wtedy swą kuszącą prostotę i bywa podatny na nieoczywiste sztuczki ze strony politycznych aktorów. O jednym warto pamiętać – proste technicznie rozwiązania nie zawsze są proste w swoich konsekwencjach.

Jest faktem, że – wbrew zapewnieniom zwolenników – wyborcy w krajach stosujących taki system kierują się identyfikacjami partyjnymi nie rzadziej, ale częściej niż w innych. Wynika to z jednoznaczności rozstrzygnięcia. W skali okręgu tylko jedna strona może się czuć zwycięzcą. Stąd najpewniej wynika mniejsza skłonność do wyrażania przez głosowanie jakichś subtelności.

NA DWIE PARTIE

Ta jednoznaczność bywa przedstawiana jako zaleta – ma prowadzić do integracji różnych politycznych nurtów w dwa konkurujące bloki. Jest jednak problem z argumentem, że system „większościowy” nieuchronnie, czy choćby zazwyczaj, wyłania jednopartyjną większość, oszczędzając wyborcom gorszących koalicyjnych gierek. On też jest od jakiegoś czasu w istotnej sprzeczności z faktami. W tym tysiącleciu w Wielkiej Brytanii i Kanadzie – jedynych dużych krajach stosujących taki system – wybory powszechne odbyły się już siedmiokrotnie. Tylko trzy razy wyłoniły one jednopartyjny rząd z parlamentarną większością. Podziały ideowe i społeczne coraz trudniej upchać w dychotomiczny układ.

Choć obietnica stabilnych rządów rzadziej jest spełniona niż niespełniona, to koszt w postaci osłabienia więzi pomiędzy poparciem wyborców a liczbą posłów jest stale ponoszony. W 2004 r. w Kanadzie Blok Quebecki dostał 12 proc. głosów i 54 mandaty, natomiast Nowa Partia Demokratyczna – 15 proc. głosów, lecz mandatów tylko 19. W takim systemie liczba mandatów zależy od przestrzennej koncentracji głosów. Zwolennicy Bloku Quebeckiego byli skupieni tylko w tej prowincji, stanowiąc w niej większość. Wyborcy Nowej Partii Demokratycznej byli rozproszeni po całym kraju, stąd mieli szansę na zwycięstwo w znacznie mniejszej liczbie miejsc.

To, że ta więź jest słaba, jest mniejszą częścią problemu. Rzecz w tym, że jest ona w dużej części nieprzewidywalna. Stanowi też pochodną międzypartyjnych ustaleń. Mieliśmy tego przedsmak w naszych wyborach senackich, kiedy mniejsze partie w części okręgów nie wystawiły kandydatów. Z jednej strony to racjonalne – po co się męczyć, gdy nie ma się naprawdę żadnych szans na zwycięstwo. Z drugiej – taka decyzja ma istotny wpływ na wynik starcia pomiędzy dużymi partiami. Czasami dwóm partiom opłaca się połączyć siły, namaszczając kandydata „niezależnego” na złość trzeciej. Tak się stało w przypadku Włodzimierza Cimoszewicza, popieranego przez PO i SLD, który wygrywał w okręgu, gdzie bez takiego sojuszu pierwszy na mecie byłby kandydat PiS.

NA CAŁY KRAJ

Przewidywalne mogą być za to wyniki w przytłaczającej części kraju. W Wielkiej Brytanii w ostatnich wyborach, przeprowadzonych w 650 okręgach, rzeczywista walka toczyła się w co czwartym. Tylko 166 okręgów było uznawanych przez Partię Konserwatywną za miejsce warte zabiegów (target seat) lub zagrożonych (defence seat). W pozostałych nikt nie liczył na zwycięstwo, bo przewaga dotychczasowego zwycięzcy z konkurencyjnej partii była zbyt duża, lub też nikt nie obawiał się przegranej ze względu na wyjściową przewagę Konserwatystów. Zdarzają się tu oczywiście zaskoczenia, lecz takie zjawisko ma szereg nieoczywistych konsekwencji.

Po pierwsze, działa zniechęcająco na część wyborców. Jeśli partia, którą popieram, przegrywa w moim okręgu od stu lat – a są takie przypadki – jaki ma sens pójście na wybory? Niewiele lepiej wygląda to, jeśli jestem pewien, że „nasz” kandydat i tak wygra. W takim „pewnym” okręgu z reguły nie prowadzi się kampanii wyborczej. Co też działa zniechęcająco na wyborców.

Partie mają również problem ze znalezieniem tam wartościowych lokalnych kandydatów – kto z nich chciałby się narażać na gorycz niemal pewnej porażki? Jest oczywiście grupa młodych ambitnych aktywistów z całego kraju, kierowanych do takich okręgów na próbę: jeśli pomimo beznadziejnej sytuacji wykażą się zaangażowaniem i determinacją – np. podnosząc poparcie dla swojej partii z 25 do 30 procent – nagrodą będzie dla nich start w przyszłych wyborach tam, gdzie zwycięstwo jest prawdopodobne lub nawet pewne.

Jest faktem, że taki „spadochroniarz” wkłada w późniejszy kontakt z wyborcami znacznie więcej wysiłku, niż to ma miejsce w naszym systemie. Jednak opowieści o posłach niezależnych od partyjnej centrali mają luźny związek z praktyką. Z jednym wyjątkiem – Stanów Zjednoczonych.

W USA niewyobrażalną gdzie indziej autonomiczność parlamentarzystów dają przeprowadzane przez państwo prawybory. Partie nie mogą tam nominować swoich kandydatów, tylko z mocy prawa muszą przekazać taką decyzję w ręce swoich zadeklarowanych zwolenników. To rozwiązanie kuszące, choć mające także uboczne skutki. Zapewnia np. kolosalną przewagę tym, którzy już raz zostaną wybrani. W bezpiecznych okręgach trudno znaleźć dla nich groźnych oponentów, bo partie nie mają ewentualnej zachęty dla pełniących taką rolę w Wielkiej Brytanii ambitnych aktywistów. W efekcie jednak poziom spójności amerykańskich partii jest bez porównania niższy, niż to jest normą w Europie. Da się z tym żyć tylko dlatego, że tak wybrana Izba Reprezentantów nie musi wybierać szefa rządu. Taki system działa tylko z drugim kluczowym elementem.

NA PREZYDENTA

Jednoznaczność da się bowiem uzyskać w drugim z postulatów Pawła Kukiza – systemie prezydenckim. Po listopadowym głosowaniu w USA nie będzie wątpliwości, kto przejmie władzę i utworzy rząd. Będzie to rząd stabilny, który za cztery lata weźmie odpowiedzialność za wszystko, co się w tym czasie działo w kraju.

Tego nie można powiedzieć o naszym prezydencie: on nie bierze udziału w codziennym rządzeniu, mogąc się ustawiać w roli „wujka narodu”. To wyobrażenie jest już głęboko zakorzenione w naszej świadomości. Nie tylko zresztą w naszej – rolę oderwanej od bieżących trudności rządzenia personifikacji stabilności państwa odgrywa też u naszych zachodnich sąsiadów Joachim Gauck.

Jest tylko jedna różnica – nie musiał on startować w wyborach powszechnych. W niczym to jednak nie umniejsza jego autorytetu – wręcz przeciwnie. To, że nie musiał przechodzić przez nieuchronnie brutalną wyborczą procedurę, pozwala mu łatwiej dotrzeć do serc tej części narodu, która popierającą go partię darzy szczerą niechęcią.

System prezydencki jest zatem równie obiecujący, co odległy od naszych przyzwyczajeń i wyobrażeń. Jeśli jednak wejść w szczegóły tego, co za nim przemawia, można znaleźć rozwiązanie, które ma podobne efekty, jest jednak bliższe naszej dotychczasowej praktyki. Takim rozwiązaniem byłoby zastąpienie bezpośredniego wybierania prezydenta bezpośrednim głosowaniem na kandydatów na premiera. Niech prezydenta wybiera Zgromadzenie Narodowe, natomiast społeczne emocje towarzyszące personalnemu, ogólnokrajowemu głosowaniu spełniają się w wyborze szefa rządu. Tego, kto naprawdę i na co dzień decyduje o polityce państwa.

Natomiast postulat zbliżenia posłów do swych wyborców nie musi się wcale sprowadzać do kopiowania brytyjskich rozwiązań. Podobny efekt, lecz bez tak wielu negatywnych skutków, można uzyskać, wzorując się na pomysłach z takich krajów jak Niemcy czy Słowenia. Im się udało – na różne sposoby – wyjść ze ślepej uliczki, jaką okazało się sprowadzenie wyborów do wskazywania partyjnej listy.

Nie wszystkie próby wyjścia z tej uliczki okazały się szczęśliwe. W szczególności zupełnym „kanałem” jest wskazywanie na liście ulubionego kandydata – o wadach tego rozwiązania pisałem w „TP” nie raz i nie dwa. To jednak wcale nie musi być argument za całkowitą rewolucją i przejściem na drugą stronę palety instytucjonalnych opcji. Jeśli – czemu nikt nie zaprzeczy – diabeł tkwi w szczegółach, to może lepiej poszukać diabła w tym, co już znamy?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012