Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Potem, w ostatniej chwili, dodano: „i negocjacji akcesyjnych”. Ale z Brukseli popłynął już fatalny sygnał. Wprawdzie o tym, że Unii nie przybędzie szybko nowych członków, wiadomo od dawna. Ale deklaracja Junckera nikomu nie przynosi pożytku. Kończący swą kadencję komisarz ds. rozszerzenia Štefan Füle nazwał ją „kontrowersyjną i populistyczną”, a szef MSZ Szwecji Carl Bildt uznał ją za przejaw „abdykacji z odpowiedzialności”.
Bo choć Serbię, Czarnogórę i Albanię (kraje „najbliżej” Unii) czeka jeszcze wiele lat negocjacji, to Bałkany są dla Europy – o czym Juncker zdaje się zapominać – regionem kluczowym pod względem bezpieczeństwa. Mozolnie umacniana tam demokracja, oporne (lecz następujące) rozliczenia z wojenną przeszłością i reformy miały dotąd wsparcie w postaci unijnej zachęty: „im więcej robicie, tym więcej dostajecie”. Bez obietnicy członkostwa Unii nie udałoby się choćby doprowadzić do technicznego porozumienia Serbii z Kosowem.
Choć prounijni politycy z Bałkanów robią teraz dobrą minę do złej gry (tłumacząc, że „akcent na negocjacje to też dobra rzecz”), pojawia się tam obawa przed scenariuszem tureckim, czyli negocjacjami bez końca i bez szans na sukces. A z punktu widzenia Polski jest tu jeszcze jedno zagrożenie: słowa Junckera to zły sygnał także dla Ukrainy i Mołdawii, o których przyszłość trwa bój z Rosją. Może, wobec dystansu Brukseli, polska dyplomacja powinna wpisać europejską integrację Bałkanów na listę swych priorytetów?