Gniew na ulicach Belgradu

W Serbii historia zatacza koło: znów mamy gwałtowne protesty, jednego lidera, media pod kontrolą i zamknięte granice. Ostatnim razem doszło do rewolucji. Jak będzie teraz?

20.07.2020

Czyta się kilka minut

Demonstracja antyrządowa przed budynkiem serbskiego parlamentu w Belgradzie. 10 lipca 2020 r. / MARKO DJURICA / REUTERS / FORUM
Demonstracja antyrządowa przed budynkiem serbskiego parlamentu w Belgradzie. 10 lipca 2020 r. / MARKO DJURICA / REUTERS / FORUM

Na początku było trochę śmiechu: gdy pandemia dotarła do Europy, władze serbskie bagatelizowały problem, określając koronawirusa najśmieszniejszym na świecie. Zachęcano nawet obywateli, aby skorzystali z okazji i pojechali do Mediolanu na korzystne zakupy – trwała zimowa wyprzedaż. Padały też komentarze o wyjątkowych predyspozycjach genetycznych Serbów, które miały ochronić społeczeństwo.

Jednak już w połowie marca śmiech zamarł. Rząd w Belgradzie całkowicie zmienił narrację: wprowadzono stan wyjątkowy i radykalne ograniczenia. W efekcie z pierwszą fazą epidemii władze poradziły sobie nieźle. Postanowiono więc zdyskontować sukces i w przedostatnią niedzielę czerwca przeprowadzić odłożone wybory parlamentarne (pierwotnie miały być w kwietniu).

Ale choć głosowanie przyniosło niekwestionowane zwycięstwo i konstytucyjną większość w parlamencie ugrupowaniu prezydenta Vučicia, ta decyzja może okazać się największym błędem w jego karierze.

Spektakl jednego aktora

50-letni dziś Aleksandar Vučić rządzi Serbią od ośmiu lat. Najpierw jako pierwszy wicepremier (wtedy jeszcze musiał oddać koalicjantom stanowisko szefa rządu), a później jako premier i wreszcie od 2017 r. prezydent. Wprawdzie w Serbii kompetencje głowy państwa są ograniczone, ale funkcja ta potwierdza kluczową rolę Vučicia, który jest wciąż liderem Serbskiej Partii Postępowej (SNS).

Te osiem lat to czas konsolidacji personalnej władzy Vučicia, który konsekwentnie eliminował wszystkie osoby mogące zagrozić jego pozycji. O pierwszym liderze SNS, Tomislavie Nikoliciu, chyba nikt już nie pamięta. Na najważniejsze stanowiska w państwie prezydent wyznacza osoby całkowicie od niego zależne: młode, niedoświadczone i bez samodzielnej pozycji politycznej. Tak było z desygnowaniem w 2017 r. na szefową rządu 44-letniej dziś Any Brnabić – wtedy nieznanej szerzej menadżerki.

Prezydenccy nominaci to często ludzie z szemraną przeszłością. Minister finansów nie potrafił wytłumaczyć się z posiadania 23 luksusowych mieszkań na bułgarskim wybrzeżu. Szef resortu obrony twierdził, że pieniądze na nieruchomości w Belgradzie dostał od cioci z Kanady. W 2019 r. ujawniono, że ojciec ministra spraw wewnętrznych jest zamieszany w lukratywny handel bronią produkowaną w państwowych firmach, a jeden z biznesmenów wspierających SNS ma pod Belgradem największą w Europie plantację konopi indyjskich. Vučiciowi te zarzuty nigdy nie przeszkadzały – zapewne wychodzi z założenia, że obawa przed wymiarem sprawiedliwości tylko wzmacnia lojalność wobec lidera.

Kontrola nad przekazem

Vučić zaczynał karierę w latach 90. XX w., jeszcze za autorytarnego reżimu prezydenta Slobodana Miloševicia – początkowo jako minister ds. informacji. Dzięki ówczesnym doświadczeniom rozumie, jak ważna jest kontrola mediów. Choć więc nie ma dziś żadnych specjalnych ograniczeń w tej sferze, to wszystkie media należą albo do państwa, albo do zależnych od prezydenta oligarchów. Gwarantuje to pełną kontrolę nad przekazem.

Według raportu przygotowanego przez serbską organizację CRTA na początku marca aż 91 proc. informacji o partiach politycznych, które podawano w pięciu ogólnokrajowych stacjach telewizyjnych, dotyczyło aktywności ugrupowań rządzących – i żadna nie miała wydźwięku negatywnego. Media informują głównie o działaniach prezydenta – to on podejmuje najważniejsze decyzje, strofuje panią premier i ministrów, a także społeczeństwo, gdy obywatele nie zachowują się zgodnie z oczekiwaniami. W internecie armia trolli i botów wzmacnia wizerunek troskliwego ojca narodu.

Opozycja, nieobecna w mediach, nie jest zbyt atrakcyjną alternatywą – reprezentuje środowisko, które sprawowało władzę w czasach światowego kryzysu finansowego z 2008 r. – dla Serbii wyjątkowo dotkliwego. Sytuacja nie sprzyja wyłanianiu się nowych opcji politycznych, zresztą rządzący starają się temu przeciwdziałać. Istnieją wprawdzie grupy lokalnych aktywistów, jak np. „Ne davimo Beograd” (Nie oddamy Belgradu), ale ich rozpoznawalność ogranicza się do małych społeczności.

Partia to ja

Filarem władzy Vučicia jest też partia. W prawie siedmiomilionowej Serbii rządząca SNS ma niemal 700 tys. członków. Dawno przestała być tradycyjnym ugrupowaniem politycznym, a stała się siecią klientystyczną, która przejęła aparat państwowy. Było to o tyle proste, że instytucje demokratyczne nie były w Serbii mocno ugruntowane – proces ich budowy zaczął się dopiero po obaleniu Miloševicia w wyniku tzw. kolorowej rewolucji w 2000 r. i był wyjątkowo burzliwy. Pierwszy demokratyczny premier Zoran Ðinđić zginął w 2003 r. w zamachu, gdy próbował ograniczyć wpływy struktur siłowych poprzedniego reżimu.

Obecnie tylko członkostwo w partii gwarantuje zatrudnienie w sektorze publicznym i dostęp do lukratywnych kontraktów rządowych. Jak podkreślają moi serbscy rozmówcy, aby utrzymać pracę, każdy musi zapewnić odpowiednią liczbę głosów partii rządzącej. O lojalność i dyscyplinę dba brat prezydenta Andrej, który oficjalnie nie pełni żadnej funkcji publicznej.

Nemanja Todorović Štiplija z portalu European Western Balkans tłumaczy mi, że system znajduje dobre odbicie w rozkładzie preferencji wyborczych w poszczególnych regionach: tam, gdzie nie ma szans na pracę w sektorze prywatnym, poparcie dla partii rządzącej i frekwencja są zdecydowanie wyższe. Przekłada się to na brak zaufania do instytucji państwa, zasad demokratycznych czy partii politycznych – wszystkie uznawane są za równie skorumpowane.

W Belgradzie można usłyszeć opinię, że główną motywacją dla angażowania się w politykę jest chęć poprawy własnej sytuacji ekonomicznej. Ci, którzy nie chcą wstąpić do SNS, emigrują. Znajomy analityk polityczny przekonuje, że nieprawdziwa jest teza, jakoby Serbowie nie chcieli znaleźć się w Unii – oni po prostu stracili nadzieję, że ich kraj to członkostwo kiedykolwiek uzyska, i dlatego sami postanowili masowo emigrować do krajów unijnych.

Faktycznie, w ostatnich latach emigracja znacznie się nasiliła. To zresztą ułatwia Vučiciowi rządzenie: najbardziej aktywni i niezadowoleni po prostu wyjeżdżają.

Okazało się zresztą, że niepotrzebna jest ani partia, ani państwo. Jak zauważa Tara Tepavac z belgradzkiej organizacji CRTA – ostatnią kampanię wyborczą Vučić prowadził właściwie sam, a jego lista nazywała się po prostu „Aleksandar Vučić – dla naszych dzieci”. W podobnym stylu prezydent rządzi, większość decyzji podejmując jednoosobowo.

Jelica Minić – przewodnicząca Ruchu Europejskiego w Serbii – zwraca uwagę, że także przygotowania do wznowienia dialogu z Kosowem dobrze oddają sposób sprawowania władzy. O ile przed spotkaniem w Paryżu, zaplanowanym na 10 lipca, w Prisztinie utworzono zespół negocjacyjny, a premier Kosowa przedstawił publicznie główne postulaty kosowskiej strony, o tyle Vučić udał się do Paryża sam i nikt nie wiedział, jakie są jego zamierzenia.

Między Berlinem a Pekinem

Oficjalnie prezydent jest zwolennikiem członkostwa Serbii w Unii. Wygrywając wybory w 2016 r. obiecał nawet, że w ciągu następnej kadencji zakończy negocjacje akcesyjne. Jednak na razie się na to nie zanosi.

Vučić rozbudował natomiast sieć osobistych kontaktów z przywódcami unijnymi o podobnym profilu ideowym, którzy bronią go na europejskich salonach i lobbują za kontynuowaniem negocjacji. Do największych zwolenników Vučicia należy premier Węgier Viktor Orbán.

Jak mówi mi Igor Bandović – dyrektor Belgradzkiego Centrum Polityki Bezpieczeństwa – pogrążona w kryzysach Unia przywiązywała w ostatnich latach niewielką wagę do Bałkanów i unikała krytyki autorytarnych zapędów Vučicia, co utwierdzało go w poczuciu bezkarności. Pobłażliwość wynikała też z priorytetów państw unijnych – zwłaszcza Niemiec, które uważały (słusznie) rozwiązanie kwestii Kosowa za najważniejsze dla stabilności regionu. Berlin liczył, że w zamian za wsparcie ze strony Unii Vučić doprowadzi do uznania przez Belgrad niepodległości tej byłej serbskiej prowincji i do normalizacji w relacjach między oboma państwami.

Tara Tepavac twierdzi nawet, że część serbskiego społeczeństwa sądzi, iż Unia sprzedała demokrację w Serbii za Kosowo. Teraz nie ma ani jednego, ani drugiego, a zaufanie do instytucji unijnych osiąga historyczne minimum.

Vučić wolał bowiem wykorzystać dany mu czas do pogłębienia współpracy z Turcją, Chinami oraz USA pod rządami Donalda Trumpa. Znajdował tam większe zrozumienie dla swojego stylu sprawowania władzy niż w Brukseli czy Berlinie. W efekcie Chiny stały się w ostatnich latach największym inwestorem zagranicznym w Serbii, przejmując kluczowe firmy w sektorze ciężkim i dostarczając kredytów na projekty infrastrukturalne. Manifestacją dobrych relacji było osobiste podziękowanie Vučicia dla przywódców chińskich w czasie epidemii, gdy większość państw obwiniała Pekin o doprowadzenie do kryzysu zdrowotnego na globalną skalę.

Aktywność międzynarodowa prezydenta podobała się zresztą w kraju: Serbia nie musiała już podporządkowywać się „dyktatowi” ze strony Unii, żądającej rozliczenia wojennych eskapad reżimu Miloševicia w Bośni i Hercegowinie czy w Kosowie oraz oddania pod sąd ludzi, których część społeczeństwa uznaje za bohaterów. Z Serbią wreszcie się liczono.

Aż przyszła pandemia

Choć wprowadzone w marcu restrykcje były bardzo uciążliwe, to Serbowie – świadomi, w jak trudnej sytuacji jest permanentnie niedofinansowana służba zdrowia – ich przestrzegali. Ogłoszenie przez rząd zwycięstwa w walce z epidemią przyjęto z radością, wszyscy byli już zmęczeni. Świętowano w iście bałkańskim stylu, a rząd pozwolił nawet na zorganizowanie meczu między stołecznymi klubami przy pełnych trybunach.

Poluzowanie restrykcji miało zachęcić obywateli do uczestnictwa w wyborach, a stawka była wysoka. Większość partii opozycyjnych zapowiedziała bowiem ich bojkot. W obecnych warunkach szanse na wygraną miały minimalne, więc niska frekwencja miała być manifestacją niezadowolenia obywateli i odebraniem władzy społecznej legitymizacji. Liczono, że takiego sygnału nie będzie mogła zignorować Bruksela, dotąd ograniczająca się do rutynowych wezwań do przestrzegania zasad praworządności.

Dzień po wyborach liczba osób zakażonych znacząco wzrosła. Jednocześnie portal Balkaninsight ujawnił, że liczba zmarłych w wyniku zakażenia COVID-19 jest w Serbii prawie trzy razy wyższa, niż podaje rząd. Dramatyczne informacje zaczęły dochodzić też z Nowego Pazaru, centrum mniejszości bośniackiej: raportowano o licznych zgonach i brakach sprzętu. Choć rząd kwestionował te informacje – twierdząc, że wszystko jest pod kontrolą – to szykował się do ponownego wprowadzenia godziny policyjnej.

To przelało czarę goryczy. Niepewni jutra, zaniepokojeni sytuacją ekonomiczną i obawiający się o własne zdrowie Serbowie – jak ujmuje to Nemanja Todorović – zrozumieli, iż rządzący położyli na szali ich życie, byle utrzymać się u władzy. Dodatkowo Vučić w swoim stylu obwiniał społeczeństwo, że nie przestrzegało zaleceń i doprowadziło do ponownego wybuchu epidemii. Prezydent jakby zapomniał, że przez ostatnie tygodnie telewizja pokazywała tłumy na jego wiecach wyborczych.

Tepavac uważa, że to właśnie w tym momencie ludzie poczuli, jak potrzebne jest sprawne państwo, które dba o obywateli – to państwo, które zostało im zabrane przez partię rządzącą.

Poczuli – i w pierwszej połowie lipca zaczęli masowo wychodzić na ulice.

Nie wiadomo, dlaczego do protestujących dołączyli działacze skrajnie prawicowych ruchów i kibice – dotąd współpracowali oni z ludźmi prezydenta. To właśnie oni prowokowali teraz starcia z policją, dając jej pretekst do brutalnego pacyfikowania protestów. W efekcie gwałtowny przebieg demonstracji odstraszył większość obywateli od uczestnictwa w kolejnych protestach. Chwilowo sytuacja wydaje się opanowana. Ale gniew pozostał.

Czas regulowania rachunków

W Belgradzie mówią, że władza absolutna oznacza absolutną odpowiedzialność. Śmieją się złośliwie, że Vučić chyba nie spodziewał się takiej skuteczności w eliminowaniu przeciwników politycznych, którzy zawsze służyli mu jako wymówka, by nie podejmować zdecydowanych działań w kwestii integracji z Unią czy Kosowa. Mógł twierdzić, że chce działać, ale to opozycja mu przeszkadza.

Rzecz znamienna: tuż przed ostatnimi wyborami obniżono próg wyborczy do 3 proc., co miało ułatwić opozycji wejście do parlamentu i przy okazji ją dodatkowo podzielić. Nie udało się: obok SNS do parlamentu weszli jedynie dotychczasowi koalicjanci i sojusznicy Vučicia, jak Socjalistyczna Partia Serbii. W Belgradzie trwają teraz gorączkowe poszukiwania kandydatów do odgrywania roli opozycji, ale chętnych brak.

Tymczasem Serbia stoi przed szeregiem wyzwań. Unia ma dość mamienia obietnicami rozwiązania kwestii Kosowa i żąda postępów w negocjacjach, a także jednoznacznego opowiedzenia się za integracją i reformami. Vučić, który przez lata wykorzystywał nacjonalistyczną retorykę od odwracania uwagi od problemów dnia codziennego, może mieć trudności z przekonaniem społeczeństwa do ustępstw wobec Serbii. Także konflikt między USA a Chinami stawia Belgrad w kłopotliwej sytuacji.

Społeczeństwo oczekuje od prezydenta działań, które zapewnią bezpieczeństwo zdrowotne i socjalne. Władze nie są jednak w stanie spełnić tych oczekiwań. Co więcej, nie mają sobie nic do zarzucenia, a to pogłębia frustrację obywateli.

Igor Bandović z Centrum Polityki Bezpieczeństwa zaznacza, że największym problemem jest to, iż ten ogromny gniew społeczny nie może zostać wyartykułowany w bezpieczny sposób. To może skłaniać do podejmowania działań radykalnych i zwiększa niestabilność w kraju.

Jesień będzie gorąca?

Serbowie przywykli do kryzysów. Dominuje apatia – mało kto wierzy jeszcze w możliwość zmiany. Społeczeństwo jest zmęczone trwającą od trzech dekad transformacją, która nie przynosi widocznej poprawy życia zwykłych ludzi. Jednak obecny kryzys sanitarny jest inny – niosąc zagrożenie dla życia, dotyka każdego.

Tymczasem rozwojowi wydarzeń w Belgradzie z zapartym tchem przyglądają się państwa ościenne. Serbia – największe państwo na Bałkanach – nadaje ton procesom w całym regionie i ma kluczowe znaczenie dla jego stabilności.

Co będzie dalej? Zależy to w dużym stopniu od polityki Unii. Jednak Unia, mierząca się ze skutkami pandemii, może nie mieć czasu, by angażować się na Bałkanach. Jesień może być więc tutaj wyjątkowo gorąca, a to nie wróży niczego dobrego. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020