Ten trzeci

Nie mogłem na niego patrzeć i jednocześnie koncentrować się na ścianie, ale byłem pewien, że tam jest. Wyczuwałem jego obecność, nie potrzebowałem dowodu.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

 / DANIEL H. BAILEY / ALAMY / BEW
/ DANIEL H. BAILEY / ALAMY / BEW

Pojawia się zawsze tam, gdzie toczy się walka o najwyższą stawkę. Gdzie życie i śmierć oddziela cienka linia, którą może przerwać jeden mały błąd, fałszywy krok, sen spadający znienacka jak kamień. W momentach, gdy samotność wzywa swoim milczeniem tak głośno, że jej wołanie przebija się przez huk wiatru, przez ściany namiotu, mgły, śniegu, pyłu, przez ciemność lub biel tak jasną, że człowiek w niej błądzi.

Ciasteczko dla towarzysza

Kojarzy się z górami. Tymi najwyższymi. Spora część relacji na jego temat pochodzi od himalaistów. Prawdopodobnie pierwszym znanym człowiekiem, któremu przytrafiło się takie spotkanie, był Frank Smythe, brytyjski wspinacz, botanik i członek Royal Geographical Society – człowiek, któremu bliższy był naukowy racjonalizm niż wiara w cuda i zabobony.

W 1933 r. wspinał się północną granią na Everest. To tamtędy prowadziły drogi pierwszych prób zdobycia najwyższego szczytu świata, a śmiałków nie powstrzymywała świadomość losu George’a Mallory’ego i Andrew Irvine’a, którzy ten szlak przecierali. Podczas jednej z prób Smythe wyruszył wraz z Erikiem Shiptonem, jednym z najwybitniejszych brytyjskich alpinistów. Mimo silnych symptomów wyczerpania organizmu parł ku szczytowi. Odwracał się i zerkał na towarzysza. Wydawało mu się, że są związani liną, więc nawet gdyby poślizgnął się i zaczął zsuwać po pokrytym twardym śniegiem i lodem zboczu, towarzysz zatrzymałby jego lot i uratował przed upadkiem aż do tybetańskiego podnóża północnej ściany Everestu. Na wysokości 8500 metrów zatrzymał się na odpoczynek. Wyjął z plecaka miętowe ciasteczko i przełamał na pół, by podzielić się z partnerem. Nie był to jednak Shipton, który zawrócił wcześniej z powodu wyczerpania. Smythe uświadomił sobie, że od wielu godzin wspinał się na Everest zupełnie sam.

Podobnie jak Jerzy Kukuczka na Makalu. Gdy doszedł na wysokość 8000 metrów, z trudem rozbił namiot, łamiąc przy tym maszt i ledwie przytwierdzając płachtę do podłoża. Gotując posiłek miał wrażenie, że powinien go zrobić dla dwóch i podzielić się z towarzyszem herbatą. „Co więcej, byłem przekonany o czyjejś obecności w namiocie i nie dam głowy, czy przypadkiem nie usiłowałem z tym kimś rozmawiać – przyznawał kilka lat później. – Rano, kiedy wychodziłem w kierunku szczytu, złudzenie czyjegoś towarzystwa nadal mnie nie opuszczało. Łapałem się na tym, że staję, aby poczekać na tego drugiego, że co jakiś czas robię mu miejsce, aby zmienił mnie na prowadzeniu”.

Reinholdowi Messnerowi trzeci himalaista objawił się podczas dramatycznego zejścia z Nanga Parbat z bratem Güntherem, wolniejszym i wyczerpanym, znaną tylko z map i zdjęć flanką Diamir. Ów trzeci nie odzywał się, szedł z Messnerem cały czas na prawo od niego, choć poza zasięgiem jego wzroku, zatrzymywał się, gdy ten przystawał. „Nie mogłem na niego patrzeć i jednocześnie koncentrować się na ścianie, ale byłem pewien, że tam jest. Wyczuwałem jego obecność, nie potrzebowałem dowodu” – czytamy w „Nagiej górze”. Gdy Messner zszedł do doliny i czekał na brata, tajemniczy himalaista już tam był. Jak i na odnalezionym po zawróceniu lawinisku, które najprawdopodobniej pochłonęło Günthera, wywołując wtórną lawinę wyrzutów i oskarżeń kierowanych pod adresem ocalałego.

Droga do Emaus

Himalaiści nie byli pierwszymi, którzy doświadczyli takiego widmowego spotkania. Najbardziej znanym nawiązaniem do tego doświadczenia jest fragment opublikowanej po raz pierwszy w 1922 r. „Ziemi jałowej” T.S. Eliota. W części V, zatytułowanej „Co oznajmił grom”, czytamy:

Kim jest ten trzeci, który ciągle idzie obok ciebie?
Gdy liczę nas, jesteśmy tylko ty i ja
Lecz gdy spoglądam przed siebie w biel drogi
Jeszcze ktoś inny wędruje przy tobie
(…)
– Kim jest ten, który idzie po twojej drugiej stronie.

(przeł. Krzysztof Boczkowski)

W przypisach do „Ziemi jałowej” Eliot naprowadzał na tropy tej wizji: „Poniższe wersy powstały pod wpływem jednej z ekspedycji polarnych (zapomniałem której, ale sądzę, że jednej z wypraw Shackletona): wspomniano tam, że grupa podróżników, będąc u kresu sił, miała ciągle złudzenie, iż jest o jednego członka wyprawy więcej, niż w rzeczywistości ich było”.

Faktycznie, Eliot musiał zetknąć się z dziennikami podróży Ernesta Shackletona, wydanymi po raz pierwszy pod tytułem „Południe” w Londynie w 1919 r., bądź z prasowymi relacjami autora z jego Imperialnej Wyprawy Transantarktycznej w latach 1914-17.

Gdy do Shackletona dotarły informacje o zdobyciu bieguna południowego wpierw przez Roalda Amundsena, a następnie przez pięcioosobową grupę pod przewodnictwem Roberta F. Scotta, musiał zmienić pierwotny plan i obrać za cel jeszcze ambitniejsze wyzwanie – trawers Antarktydy przez biegun od morza do morza. Jednak wszystkie okoliczności miały sprawić, że wyprawa, która w sierpniu 1914 r. na statku „Endurance” („Wytrwałość”) wyruszyła z Wielkiej Brytanii, nie przeszła do historii eksploracji, ale raczej do kanonu opowieści o ludzkiej walce o przetrwanie i woli przeżycia.

Shackleton, który wsiadł na statek w Buenos Aires, podjął decyzję o kontynuowaniu rejsu, choć po dotarciu na antarktyczną Georgię Południową wielorybnicy z norweskiej stacji Grytviken ostrzegli go przed bardzo trudnymi warunkami lodowymi panującymi w tamtym sezonie u progu lata na morzu. Faktycznie: w drugiej połowie stycznia zmierzający do zatoki Vahsel i brzegów Antarktydy statek utknął na Morzu Weddella zabetonowany przez pak, czyli dryfujący lód. Po ponad ośmiu miesiącach coraz grubsza, napierająca pokrywa lodowa zmusiła załogę do opuszczenia statku. Zatonięcie „Endurance” było dopiero początkiem trwającej kolejne osiem miesięcy gehenny, obejmującej tułaczkę po pękającym paku oraz dopłynięcie po 497 dniach przebywania poza lądem na Wyspę Słoniową na trzech ciągniętych wcześniej na saniach szalupach.


Czytaj także: Marek Rabij: Duch Nanga Parbat


Na wyspie pozostała większa część 20-osobowej załogi, natomiast Shackleton z pięcioma towarzyszami wyruszył małą łodzią „James Caird” przez wzburzone wody Cieśniny Drake’a na oddaloną o 1200 km Georgię. Gdy dotarli do jej południowych brzegów, łódź była w opłakanym stanie i nie nadawała się do kontynuowania żeglugi na przeciwny brzeg wyspy, zaś trzech członków załogi było niezdolnych do marszu. Shackleton z dwoma pozostałymi podjął resztkami sił próbę przedostania się przez przecinający wyspę górski masyw do leżącej u północno-wschodniego wybrzeża osady wielorybniczej Stromness. Było więc ich trzech, nie dwóch: Shackleton, kapitan „Endurance” Frank Arthur Worsley oraz marynarz, drugi oficer na utraconym statku Tom Crean. Gdyby im się nie powiodło, zapewne cała załoga „Endurance” rozrzucona na dwóch wyspach pośród antarktycznej dzikości zmarłaby z głodu, zimna i wyczerpania, we mgle tajemnicy, która spowiłaby przebieg ich heroicznej walki o przetrwanie, opisany później przez Shackletona. Polarnik powracając w dzienniku do ostatnich godzin ponad półtorarocznej tułaczki, gdy szli prawie nieprzerwanie we mgle lub w świetle księżyca, niemalże cały czas w milczeniu, związani liną, przecinając śnieżne pola i obchodząc szczeliny, pisał: „Wiem, że podczas tego długiego i ciężkiego 36-godzinnego marszu przez nienazwane góry i lodowce Georgii ­Południowej często zdawało mi się, że jest nas czterech, nie trzech”. Nie zwierzał się ze swoich odczuć towarzyszom, jednak Worsley po czasie sam wyznał: „Szefie, miałem dziwne uczucie podczas marszu, że była z nami inna osoba”. Do podobnego wrażenia przyznał się Crean.

Worsley potwierdzał to prawie siedem lat po zakończeniu epickiej przeprawy, której obrazy, jak podkreślał, wracały mu wyraźnie w pamięci:

„Znowu liczę naszą grupę – Shackelton, Crean, ja i – kim był ten czwarty? Oczywiście było nas tylko trzech, ale to dziwne, że kiedy w pamięci przeglądaliśmy przeprawę zwykliśmy zawsze myśleć o czterech, a następnie poprawiać się”.

To doświadczenie jawi się w pismach Shackletona jako przeżycie religijne. Głęboko wierzył, że zarówno przez śnieżne pola Georgii Południowej, jak i wcześniej, przez wzburzone wody Cieśniny Drake’a, prowadziła go i jego towarzyszy Opatrzność, choć szczęśliwe dotarcie na wyspę można przypisywać także, a może nawet w zasadniczej mierze, nawigacyjnemu geniuszowi Worsleya.

W wielu interpretacjach doświadczenia Shackletona przewijały się nawiązania biblijne. Brytyjski baptysta, pastor Frank Boreham, widział w nich rozgrywającą się w polarnej scenerii ewokację sceny z Księgi Daniela:

„Król Nabuchodonozor popadł w zdumienie i nagle powstał. Zwrócił się do swych doradców, mówiąc: »Czy nie wrzuciliśmy trzech związanych mężów do ognia?«. Oni zaś odpowiedzieli królowi: »Rzeczywiście, królu«. On zaś w odpowiedzi rzekł: »Lecz widzę czterech mężów rozwiązanych, przechadzających się pośród ognia i nie dzieje się im nic złego; wygląd czwartego przypomina anioła Bożego«” (Dn 3, 91-92).

Przy czym w dosłownym brzmieniu w ostatnich słowach chodzi o „syna Bożego”. Tak jak u Eliota.

W „Ziemi jałowej”, której czas sakralny zamyka się w cyklu Wielkiego Tygodnia, pomniejszył on faktyczną liczbę wędrowców, nazywając tajemniczego współtowarzysza ich tułaczki „tym trzecim”, zamiast „tym czwartym”, aby w poetyckiej wizji złączyć tę scenę ze znanym z Ewangelii według św. Łukasza obrazem wędrówki uczniów do Emaus.

„Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej o sześćdziesiąt stadiów od Jeruzalem. Rozmawiali oni ze sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali ze sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były jakby przesłonięte, tak że Go nie poznali” (Łk 24, 13-16).

Droga do Stromness w ten symboliczny sposób stała się drogą do Emaus, czyli drogą do wiary w Zmartwychwstanie.

„My wiemy, »kim jest ten trzeci«. To Ten, którego rozpoznajemy »przy łamaniu chleba« – pisze ks. Andrzej Draguła, ­podkreślając kwestię wiary w rozpoznaniu postaci. Religijnym interpretacjom „tego trzeciego” sprzyja na pewno fakt, że jego obecność objawiała się zazwyczaj w sytuacjach wędrówki i dzielenia się pokarmem lub napojem. W wizji Eliota zauważano jednak grozę i towarzyszącą wędrowcom śmierć, a nie – jak pisał Shackleton – „obecność bliską naszym sercom”. Nie mógł zetknąć się z wersami Eliota. 5 stycznia 1922 r., po powrocie dzień wcześniej na statku „Quest” na Georgię Południową, umarł na zawał. Na swojej ziemi jałowej, nieopodal Stromness, swojego Emaus.

Znajomy polarnika, pisarz i ghostwriter jego wspomnień Harold Begbie w pamiętniku „Shackleton: A Memoir” postrzegał jego mistyczne doświadczenie w szerszej perspektywie: „On był naprawdę głęboko świadomy duchowej rzeczywistości, która kryje się we wszystkich widocznych rzeczach”.

Z kolei krewny podróżnika, także badacz polarny i historyk, Jonathan Shackleton uważa, że w chwilach intensywnych przeżyć ujawniała się miłość jego przodka do poezji i literatury, przyzywania biblijnych wersetów i wyobrażeń o bóstwie czy też potędze nieznanego w celu wyjaśnienia przeżywanych uczuć, odnalezienia sensu swoich emocji.

„Przebiliśmy się przez fasadę naszych własnych możliwości. Zobaczyliśmy Boga w jego wielkich działach. Usłyszeliśmy wiadomość, którą ma dla nas Natura. Dotarliśmy do nagiej ludzkiej duszy” – pisał Ernest Shackleton w „Południu”.

A próbując opisać swoją niemoc wobec próby opisania doświadczonego zjawiska, cytował „Endymiona” Johna Keatsa z jego „pustką ludzkich słów, bezsilnością mowy doczesnej”.

Opiekun wielu

Ten trzeci. Czynnik Tego Trzeciego. Boski, niewidzialny, widmowy albo fantomowy towarzysz. Tajemniczy przyjaciel. Druga osoba. Inna osoba. Anioł stróż. Bezcielesna obecność. Bezsilność mowy widać już na poziomie mnogości określeń, którymi ludzie doświadczający podobnego odczucia próbowali nazwać spotkaną czy raczej wyczuwaną postać.


Czytaj także: Bartek Dobroch: Himalajska wyrocznia


Są w ich relacjach jednak elementy wspólne. Wszystkim owa obecność wydaje się zaskakująco realna, nie wyśniona czy wyimaginowana. Nie ma mowy o tworze wyobraźni, ale o osobie z krwi i kości.

Dawniej zwykło się uważać doświadczenie obecności innej osoby za halucynację wywołaną niedotlenieniem, wychłodzeniem, wyczerpaniem organizmu. Jednak osoby, które tej obecności doświadczyły, oddzielają ją od halucynacji związanych z dezorientacją, deterioracją, zaburzeniami świadomości skutkującymi niebezpiecznymi czy wręcz autodestrukcyjnymi zachowaniami, zwodzącymi często i mamiącymi. Łączą zaś ze stresem – można by rzec: bojowym – zagrożeniem, lękiem i uczuciem osamotnienia.

Czasem zresztą trudno te doświadczenia jednoznacznie zaszufladkować. Jak w przypadku niedawnej historii Élisabeth Revol, walczącej o przetrwanie zimą na Nanga Parbat, której na pograniczy snu i jawy, może w fazie REM, objawiła się kobieta przynosząca jej herbatę, a w zamian za to prosząca o but, który po kilku godzinach Francuzka znalazła leżący obok, co poskutkowało odmrożeniami.

Wizje związane z pragnieniem ciepła i jednocześnie powodujące nieracjonalne przypadki ściągania elementów ubioru towarzyszą często hipotermii. Artur Hajzer na tej samej górze w zjawisku słupa słonecznego ujrzał wróżkę mającą pretensje za papierek, który wypadł mu z rąk. Schodząc, zbierał więc w kolejnych obozach śmieci. „Nieznany obserwator kontrolował każdy mój krok i każdą decyzję” – wspominał doznanie spod wierzchołka Broad Peaku australijski wspinacz Greg Child.

Z reguły jednak tajemniczy przyjaciel jawi się jako ktoś opiekuńczy, ratujący życie, pomagający wydostać się z opresji, wskazujący drogę, dodający otuchy.

Revol niepewnie wiąże tajemniczą postać z matką. Podobnie jak Peter Hillary, syn pierwszego zdobywcy Everestu, któremu zmarła w katastrofie lotniczej matka zwizualizowała się w niepokojącym odczuciu czyjejś obecności, którego doświadczył podczas marszu na biegun południowy, gdy po kłótni ze swoimi towarzyszami zdecydował się kontynuować wędrówkę samotnie.

Obraz Ewy Dyakowskiej-Berbeki z cyklu „W Drodze”, wykonany techniką collage, 2015 r.

Jednak najczęściej bezcielesna obecność jest także bezosobowa, jak w pominiętych wcześniej wersach z Eliota:

Stąpa spowity płaszczem brunatnym, w kapturze,
Nie wiem czy jest to kobieta czy mąż
”.

– Znalazłem się w pułapce, bo nie mogłem wyjść z tej ściany, w której tkwiłem sam, bez łączności. Ani zejść na dół, ani wejść do góry, czułem stres – odtwarza po latach swoje przeżycia ze wspinaczki wschodnim urwiskiem ośmiotysięcznika Dhaulagiri Krzysztof Wielicki. – Wtedy pojawił się ktoś. Ani kobieta, ani mężczyzna, ani ktoś bliski. Po prostu ktoś. Próbowałem się radzić tego kogoś, którędy iść. To powtórzyło mi się jeszcze na Sziszapangmie w podobnej sytuacji.

Niesłuszne jest jednak łączenie podobnych historii jedynie z zimnem i wysokością. Bardzo podobne odczucia towarzyszyły samotnym żeglarzom, podróżnikom przemierzającym pustynie i dżungle, pilotom, astronautom, nurkom, grotołazom eksplorującym głębokie jaskinie, walczącym na wojnie żołnierzom, ofiarom katastrof.

Bodaj pierwszą relację dotyczącą tego odczucia złożył Joshua Slocum, żeglarz, który pod koniec XIX w. podjął próbę samotnego rejsu dookoła świata. Podczas sztormu, złożony chorobą, widział wysokiego człowieka za sterem statku. Potem czuł nadal jego niewidzialną obecność, a sam łapał się często na rozmowach z nim czy wydawaniu komend załodze statku.

W znanej dzięki ekranizacji Danny’ego Boyle’a („127 godzin”) historii Arona Ralstona, któremu spadający głaz przygniótł rękę w kanionie w Utah, zmuszając ostatecznie do jej amputacji, także przewija się poczucie obecności kogoś potężnego.

Zbiegłemu z tureckiej niewoli żołnierzowi i kuzynowi Brama Stokera świadomość czyjejś obecności towarzyszyła w czasie morderczej przeprawy przez góry Taurus i nie opuszczała także dwóch pozostałych zbiegów.

Ron DiFrancesco, który jako ostatni żywy człowiek uratował się z południowej wieży World Trade Center w zamachu z 11 września i jako jeden z zaledwie czterech ocalałych z pięter znajdujących się ponad miejscem uderzenia samolotu, twierdził, że otuchy dodawał mu cały czas i prowadził przez płomienie głos niewidzialnego człowieka. Głęboko religijny makler przypisywał ratunek boskiej interwencji.

Anioł stróż i naukowcy

Spotkania z „tym trzecim” zdarzały się nie tylko osobom religijnym, ale także tym, którzy podważali, jak Wojtek Kurtyka, chrześcijańską wizję świata. Nie bez znaczenia może być jednak fakt, że relacje o spotkaniach pochodzą najczęściej od ludzi, którzy dorastali w chrześcijańskim kręgu kulturowym, z rozpowszechnionym w jego ikonografii już od XVII w. wizerunkiem anioła stróża – a więc niewidzialnej, ale odczuwalnej obecności. Kierowane do dziecięcej wyobraźni obrazki przedstawiają jego postać czuwającą nad parą bawiących się nad przepaścią maluchów. Niezależnie od wiary, istnienie takiej postaci może być za sprawą podobnych obrazków czy słów modlitwy („Aniele Boży, stróżu mój / Ty zawsze przy mnie stój”) głęboko wyryte w podświadomości. Nie bez znaczenia, przynajmniej w oddziaływaniu na wyobraźnię, może być fakt, że scenerię takich opowieści stanowią często najwyższe góry, świat zamieszkiwany według lokalnych plemion przez duchy i demony, akweny morskie będące przedmiotem legend, pustkowia, na których podobnych wizji doświadczali mistycy różnych religii.

Krzysztof Wielicki tłumaczy swoją wizję racjonalnie: – Człowiek w trudnej sytuacji szuka pomocy. To dowód na naszą stadność, na to, że człowiek szuka drugiego, w sytuacji gdy samotność wiąże się z jakąś pułapką, sytuacją ostateczną, zagrożeniem życia.

Greg Child w szkicu „Ktoś obok nas” pisze: „Próba rozwikłania zagadki przypomina śledzenie niewidzialnego człowieka – brak jest odcisków palców, brak jest materialnych dowodów. Te ostatnie znajdują się w nas samych”.

Zjawisko budzi od lat zainteresowanie zarówno teologów, tropicieli zjawisk nadprzyrodzonych i parapsychologicznych teorii, jak i psychologów, neurologów i psychiatrów.

Naukowcy już od ponad stulecia zauważali podobne doznania u ludzi dotkniętych urazami mózgu, epileptyków, narkoleptyków i schizofreników. Jednym z pierwszych, którzy obserwowali zjawisko niewidzialnej obecności u cierpiących na schizofrenię pacjentów, był niemiecki filozof i psychiatra Karl Jaspers. Nadał mu miano „obecności spersonifikowanej”.

W drugiej połowie XX w. kanadyjski neurolog Macdonald Critchley zaczął opisywać fenomen u osób zdrowych, jednak znajdujących się w sytuacjach ekstremalnych.

W Polsce już w 1967 r., a więc na długo przed nastaniem złotej ery polskiego himalaizmu, Zdzisław Ryn, psychiatra i alpinista, na marginesie pracy o zaburzeniach psychicznych w chorobie wysokościowej opisywał przypadki rozmów z nieobecnym towarzyszem wśród rodzimych uczestników wypraw andyjskich i Adama Skoczylasa, który brał udział w szwajcarskiej pionierskiej ekspedycji na Dhaulagiri. W pracach Ryna zjawisko to pojawia się obok innych obserwowanych u himalaistów – towarzyszącego niektórym zdradliwego błogostanu i out-of-body experience, czyli doświadczenia wyjścia poza ciało.

Szwajcarski naukowiec Peter Brugger widział w nim odpowiednik doświadczeń bólu fantomowego u ludzi po amputacjach. Przy opisywaniu zjawiska „unilateralnie postrzeganej obecności” forsował więc określenie „fantomowy towarzysz”. Widział w niej eksternalizację świadomości własnego ciała, czyli rozszerzenie jej na przestrzeń znajdującą się poza jego granicami.

Przełomem dla naukowego wyjaśnienia fenomenu mogą być ostatnie badania innego szwajcarskiego neurologa Olafa Blankego, który wraz z zespołem lekarzy z Lozanny wywołał rzeczywiste i silne wrażenie czyjejś obecności za pomocą elektro­stymulacji mózgu osoby chorej na epilepsję.

Po kolejnych badaniach na chorych Blanke zaprosił do eksperymentu grupę zdrowych ochotników. Inżynierowie opracowali do tego celu robota, który dotykając delikatnie pleców badanego odtwarzał na nich dokładnie narysowany przez nich z zasłoniętymi oczami wzór. Wpierw z idealną koordynacją, co powodowało u badanych uczucie dotykania własnych pleców, następnie z niewielkim opóźnieniem, które wraz ze wzorem lustrzanym powodowały, że badany błędnie identyfikował źródło czuciowe i motoryczne – powodowało to rozłączenie pozycji ciała i zmysłów, tworząc dziwne uczucie czyjejś obecności w sali. Uczucie tak silne i niepokojące, że u kilku uczestników doprowadziło do przerwania testu.

Choć nauka potrafi już wywołać „tego trzeciego” i dowieść, że nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym, ale pochodzi z nas samych, to jednak nadal daleko do poznania spektrum bodźców i przyczyn, które wywołują jego pojawienie się w sytuacjach ekstremalnych. Nadal trudno pojąć, czemu wrażenie tej obecności jest tak realne. I czemu przytrafia się jednocześnie więcej niż jednej osobie.

Pozostaje więc furtka dla wiary w Boską interwencję, anioła stróża, postrzeganie zjawiska jako mysterium tremendum. ©

Korzystałem m.in. z książek: Johna Geigera „Ten trzeci”, Zdzisława Ryna „Góry. Medycyna. Antropologia”, Ernesta Shackletona „Południe”, Grega Childa „Mieszane uczucia” oraz książek innych himalaistów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019