Choroba na morze

Mateusz Janiszewski, lekarz, pisarz, podróżnik: Po wielkiej wyprawie wraca się do cywilizacji i trzeba pogodzić się z tym, że jest się zwyczajnym człowiekiem. Heroizmem jest właśnie to, że się wraca i żyje dalej.

02.07.2018

Czyta się kilka minut

 / MONIKA ZUBEREK
/ MONIKA ZUBEREK

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Czy nazwa „Zimorodek” wzięła się z tego, że jacht jest malutki?

MATEUSZ JANISZEWSKI: Rzeczywiście, Dar Młodzieży to nie jest. Jednak 45-stopowy stalowy kecz, zbudowany w 1978 r. w duńskiej stoczni, na pewno nie jest malutki. O nazwę trzeba by zapytać pierwszego właściciela jachtu. Zarejestrowany jest jako s/y Isfuglen. Tłumaczy się ją właśnie jako zimorodek, ale po duńsku znaczy też stalowego bądź żelaznego ptaka. Jest taki żeglarski przesąd, że nazw jachtów się nie zmienia, więc tak już zostało. A nazywamy go okazjonalnie Zimorodkiem, by nie łamać sobie języka na duńskiej wymowie.

Jakie są jeszcze morskie przesądy?

Listów z morza nie można pisać, wozić na pokładzie kwiatów, gwizdać, póki się nie opłynie Hornu, używać parasoli, wpisywać miejsca docelowego w dzienniku.

Jacht jest teraz w rękach trzeciego właściciela, Artura Krystosika, i to on jest spiritus movens wszystkich naszych wypraw. Jego zapał i osobowość sprawiają, że zebrała się grupa kapitanów, fundament społeczności skupionej wokół Zimorodka.

Co jest szczególne w zimorodkowym środowisku, to fakt, że dla przytłaczającej większości tych kapitanów żeglarstwo nie jest sposobem na zarabianie pieniędzy, tylko sposobem na życie. Organizowane przez Artura wyprawy nie są przedsięwzięciami komercyjnymi – składamy się na jedzenie, utrzymanie jachtu, ale zysku armator z tego nie ma.

Mieliście ambicje, by Zimorodkiem dotrzeć tam, gdzie nie udało się w roku 1914 Ernestowi Shackletonowi?

Nie. Antarktyda nie była naszym celem, kierowaliśmy się na Georgię Południową, ruszając śladami przekutej w sukces porażki wyprawy statku Endurance.

Statek Shackletona został uwięziony w lodach, a następnie zmiażdżony przez krę. Załoga podjęła próbę powrotu do cywilizacji, ciągnąc za sobą szalupy ratunkowe. W końcu znaleźli się na Wyspie Słoniowej, nieprzyjaznym skrawku lądu z dala od ludzkich osiedli. Wyspa jest nieprzystępna, skuta lodem, o jej brzegi rozbijają się rozszalałe morskie fale. Dla Shackletona najważniejsze było uratować swoją załogę. Pozostawiając za sobą większość rozbitków, wyruszył po pomoc w stronę Georgii Południowej. Płynęli przez najbardziej niespokojne wody świata niewielką odkrytą łodzią. Za całą pomoc nawigacyjną mieli prosty sekstant i zegarek.

Ci ludzie nie mogli przypuszczać, na jaką skazują się udrękę. Pan też inaczej wyobrażał sobie swoją wyprawę.

Podczas wyprawy Zimorodkiem zrozumiałem, jak bardzo nasze oczekiwania muszą rozminąć się z tym, co nas spotyka. Po prostu – muszą! Od tej pory z większym spokojem będę przyjmował rzeczy, które przychodzą w trakcie podróży. Wyruszając, liczyłem trochę na to, że dzięki niej wszystko poukłada się w całość.

W książkową całość? Udało się to Panu w „Ortodromie”?

W życiową całość. Wyruszałem w tę podróż z przeświadczeniem, że jak dotrę do jej kresu, to spłynie na mnie niebiańskie światło, które rozświetli moją egzystencję. Trochę sobie z tego w „Ortodromie” kpię.

W ogóle ta książka miała być o czymś innym – o przechadzce nad Bajkał, wyprawie, która w końcu się nie odbyła. Pomysł zrodził się z fascynacji splotem pomiędzy literaturą a pieszymi wędrówkami.

Jakim splotem?

Chodzi o to, że nielinearna opowieść odnajduje swoją strukturę w bardzo realnym wymiarze. Trochę tak jak w „Pierścieniach Saturna” Sebalda, książce, która głęboko mną poruszyła. I jeszcze Wolfganga Büschera ,,Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę”, opowieść o niepisarzu, który przez trzy miesiące marszu staje się pisarzem.

A ja chciałem wyjść z mojego mieszkania w Krakowie i dojść nad brzeg Bajkału. Obliczyłem, że będę szedł około dziesięciu miesięcy. W tej podróży ważna miała być ciągłość między domem a miejscem, do którego trafiam. Chodzi o doświadczenie, że cały świat jest na progu mojego domu.

Ten świat był wciąż na progu w czasie rejsu Zimorodkiem w stronę Antarktydy?

Książka przede wszystkim jest o tym, jak rozpadam się pod naporem podróży. Jak rozpadają się moje wyobrażenia, jak wkrada się zmęczenie, choroba. Wszystko to składa się na to, że gdy podróż się kończy, jest się innym człowiekiem. Jak w szamańskiej przemianie, w której trzeba doświadczyć zniszczenia siebie samego, by zyskać nową wiedzę. Odnoszę wrażenie, że jest to doświadczenie wielu osób, które wyruszają w podróż. Pod warunkiem jednak, że pozwolą najpierw odejść swoim wyobrażeniom, że ich się kurczowo nie trzymają przerażeni tym, co z nimi się stanie po rozpadzie.

Pan mówi o rozpadaniu się, a ja czytam w „Ortodromie”, jaki wysiłek wkłada się w najprostsze czynności, choćby w ubieranie się.

Ubierasz się, by móc się znaleźć we wrogim środowisku. Może nie jest to ten poziom niebezpieczeństwa jak w przestrzeni kosmicznej, gdzie jak nie dopniesz kombinezonu, możesz się udusić, bo na zewnątrz nie ma tlenu. Ale na oceanie musisz mieć pancerz – sztywny, gruby, niewygodny. Zakładasz na siebie kolejne warstwy – gumowe rękawice, kalosze, kaptury, gogle – wszystko musi być podociągane paskami, niemal hermetyczne, bo woda potrafi wedrzeć się w każdą pozostawioną szczelinę. Ubranie ma chronić przed wilgocią i zimnem, jest w nim w miarę ciepło, ale wystarczy się poruszyć i człowiek zlewa się potem. Najtrudniejsze jest podobno pierwsze dziesięć lat zakładania tego gówna.

W porównaniu z wyprawą Shackletona rejs Zimorodkiem odbywa się w warunkach komfortowych.

Mimo że nasza podróż była nieporównywalnie bardziej komfortowa, z podróżą Shackletona łączyło ją to szczególne miejsce na ziemi, gdzie nie można oczekiwać pomocy od nikogo. Gdy wyruszasz na Georgię Południową, trzeba zgłosić się po pozwolenie do lokalnej administracji i napisać, co zrobisz, jeśli coś się stanie, w jaki sposób sam sobie zapewnisz pomoc. Administracja wyspy wydając pozwolenie wyraźnie podkreśla, że na miejscu nie udzieli nikomu żadnego wsparcia.


Czytaj także: Mateusz Janiszewski: Timor jest wokół nas


Zdumiewa to, że z wyprawy Shackletona wrócili wszyscy. Ale wkrótce pięciu z tych marynarzy zginęło na froncie I wojny. Stawili czoło niewyobrażalnej potworności pustkowia, a okazało się, że ich heroiczny wyczyn jest niczym w starciu z wojenną rzeczywistością.

Jakby ścigał ich los.

Wtedy samym już nawigacyjnym wyczynem była wyprawa szalupami z Wyspy Słoniowej na Georgię Południową bez przyrządów nawigacyjnych. Przez kilkanaście miesięcy ci ludzie nie zmieniali skórzanych płaszczy i wełnianych kombinezonów nasiąkniętych wodą. Jak się zobaczy miejsce, gdzie rozbitkowie oczekiwali na pomoc, półwysep na Wyspie Słoniowej, gdzie rozbili obóz czekając na odsiecz, którą sprowadzić miał ich dowódca, trudno uwierzyć, że mogło się tam zmieścić pięciu ludzi, a przecież mieszkało ich tam dwudziestu pod odwróconymi do góry dnem szalupami, w ciemnościach, bo świec mieli niewiele.

Gdy rozbitkowie dotarli na Wyspę Słoniową, oddali się orgii zabijania.

Jakby przemoc była czymś, co przywraca im człowieczeństwo. Ciekawe, że ta historia nie jest wyrażona wprost w pamiętnikach Shackletona. Ona gdzieś tam przemyka. Wylądowali na wyspie i przez kilka godzin dokonywali rzezi fok leżących na plaży. Nie zrobili tego wyłącznie dlatego, że byli głodni – to był potężny wybuch nagiej agresji. Może w ten sposób chcieli odzyskać kontrolę nad naturą, która mogła im odebrać życie.

W „Ortodromie” pisze Pan o opuszczonej osadzie rybackiej na Georgii, gdzie znajdują się ruiny przetwórni wielorybów, fabryce śmierci. Przez cały okres działania stacji wielorybniczych w okolicach wyspy upolowano prawie 200 tys. wielorybów. Dopiero w połowie lat 80. zarządzono całkowity zakaz komercyjnych połowów wielorybów.

A w latach 90. powstał projekt zbudowania symbolicznego grobu zabitych ssaków w postaci pordzewiałego szkieletu walenia zespawanego z fragmentów tej fabryki. Dla mnie to trudne do zrozumienia – wśród stworzeń, które spotkałem w swoich podróżach, wieloryby sprawiły na mnie wrażenie najbardziej świadomych. Kiedy spogląda się w ich oczy, trudno oprzeć się myśli, że nawiązuje się kontakt z istotą nieludzką, ale z pewnością świadomą. Z tego też powodu ruiny fabryk na Georgii są jeszcze bardziej wstrząsające. Jest w nich coś rytualnego: platformy, na które wciągano martwe cielska waleni, wyniesione na słupach wyglądają jak świątynie, w których dokonywało się krwawych ofiar. Z drugiej strony tkwi w tych złomowiskach coś złowieszczo mechanicznego – jakby przepowiadały bezduszność nadchodzącego Holokaustu. Pordzewiałe mechanizmy, których jedynym celem było zabijanie pozbawione emocji.

W „Domu na rzeką Loes”, poprzedniej Pana książce, też sporo miejsca zajmuje morderczy instynkt człowieka.

Nie mam pojęcia, skąd bierze się ta wszechobecna przemoc. Ostatnio oglądałem dokument o najbardziej agresywnej spośród odkrytych do tej pory społeczności szympansów. Jej skuteczność i dynamika zasadza się na okrutnych polowaniach na małpiatki. Te zachowania nie są potrzebne do jednostkowego przetrwania, są natomiast narzędziem tworzenia i scalania więzi społecznych. Oglądając małpy z Ngo, trudno oprzeć się wrażeniu, że właśnie takie zachowania najbardziej upodabniają je do ludzi. W zorganizowanych aktach przemocy zaczyna się wytwarzać człowieczeństwo. Społeczeństwo wykluło się z tego, że organizowaliśmy się do polowań, do agresji. To część kręgosłupa cywilizacji. Kiedyś prowadziłem w Poznaniu wykład i jeden z obecnych doktorantów zauważył, że szympansy bonobo tworzą społeczne struktury, które na przemocy się nie opierają, argumentując w ten sposób, że możliwe są społeczeństwa bez przemocy. Nasz gatunek jednak ewolucyjnie jest ku przemocy predysponowany – Homo sapiens wybił do cna Homo neandertalis. Wytrzebił wielkie lądowe ssaki i w końcu, gdy wszedł w posiadanie odpowiedniej technologii, mógł swoją potrzebę zniszczenia wyładować na wielorybach. Takie preludium do ludobójstw XX i XXI wieku. Przemoc wpisana jest w nasze człowieczeństwo.

W czasie rejsu Zimorodkiem myślał Pan, że ma już dość?

Kiedy przepływaliśmy przez Cieśninę Drake’a, cały czas o tym myślałem, bo to trudny kawałek morza. To tak, jakby włożyć siedem osób w dużą pralkę i odpalić ją na czterysta obrotów. I gdy ona tak wiruje, okazjonalnie zrzucać ją z czterech metrów w dół i znów podnosić, po to by za chwilę znów nią cisnąć o wodę, która przy takim uderzeniu staje się twarda jak beton. Dodatkowo wymęczyła mnie choroba morska. Wszyscy sobie myślą, że polega ona głównie na rzyganiu, ale rzyganie to wybawienie. Najgorsze jest wszechogarniające poczucie niemocy. Początkowo nie ma się objawów, niezauważalnie traci się wolę życia. Człowiek mógłby być lepiej zbudowany do morskiej podróży; wieloryby radzą sobie z tym o wiele lepiej. To jednak nie jest nasze naturalne środowisko.

A jednak ciągnie Pana do tego nienaturalnego środowiska.

Ludzie, którzy wybierają się na takie wyprawy, noszą w sobie poczucie niedoskonałości, dotkliwego braku. Chodzi o to, czego mi brakuje? Nie udzielam takiej odpowiedzi. Mogę tylko wskazać, że jest to nieuchwytna cząstka – niektórzy nazywają ją Bogiem, inni jego brakiem i nieuchronnością śmierci rozumianej jako nieodwołalne nieistnienie.

Litości... Każdy podróżnik opowiada o przemijaniu i Bogu. Pan o śmierci wie wiele więcej niż każdy z nas. Jako młody człowiek chorował Pan na raka, diagnozy były bardzo kiepskie. Zorganizował Pan nawet pożegnalną imprezę dla przyjaciół.

Ci, którzy boją się śmierci, nie będą nigdy potrafili cieszyć się życiem.

Uffff...

Na Wyspie Słoniowej poraził mnie spektakl nieustającej śmierci. To było przytłaczające – czuło się zbędność życia. Pingwiny zabijane przez orki – mord za mordem. Dzień w dzień.

Ciągnie Pana do przekraczania takich ekstremów, do doznawania tak mocnych wrażeń?

Wyprawa Zimorodkiem nie była szczególnie ekstremalna – są ludzie, którzy tę granicę przepychają dużo dalej. Nie szukając daleko – polska wyprawa na K2, akcja ratowania Tomka Mackiewicza i Elisabeth Revol, tytaniczna wspinaczka Adama Bieleckiego i Denisa Urubki – to wszystko jest opowieść o półherosach, gra o niemal mitologicznych wymiarach. Ja raczej piszę w swojej książce o zwyczajności, o tym jak w obliczu śmierci lgniemy do życia. Nie przepychamy się w krainę nieśmiertelności, lecz pozostajemy śmiertelnikami. O tym mówi zawarty w książce cytat z ,,Moby Dicka” Melville’a. Ktoś pyta Pelega, czy myśleli o śmierci, gdy był sztorm. On na to wykrzykuje: „Jakiej śmierci! Tam się trzeba było ratować, o życiu się wtedy myśli!”.

I?

I może w ten sposób radzimy sobie z obecnością śmierci – musimy się wepchnąć tam, gdzie nie ma miejsca, by myśleć o końcu naszej egzystencji. Wojciech Kurtyka napisał świetną książkę „Chiński maharadża”, o tym jak przechodził bez asekuracji skomplikowaną drogę wspinaczkową w Dolinie Bolechowickiej, nieopodal Krakowa. Człowiek, który zrobił potwornie trudne drogi w wysokich górach, chciał to doświadczanie wyrazić opowiadając o czymś, co się działo kilkanaście kilometrów od jego domu. Na pewien sposób jest to absurdalne: z jednej strony wiemy, że idzie jakiś facet, nawet nie przywiąże się liną, jak popełni najmniejszy błąd, to umrze. Ale z drugiej strony widzi się pełnię życia, jego afirmację.

Hmm...

Tylko w takim granicznym geście tę śmierć się jednocześnie neguje i akceptuje.

„Ortodroma” traktuje o przygodzie, o wspólnocie mężczyzn i o pokonywaniu słabości. Zadedykowałeś ją ojcu.

Bo on mnie nauczył żeglować, gdy miałem cztery lata. Ale wbrew pozorom książka jest o tym, jak się nie osiąga celu, co raczej nie uchodzi za męskie. Wyprawa nie dociera do Antarktydy, a na Georgii Południowej wcale nie jest tak niebezpiecznie. I po tym wszystkim wraca się do cywilizacji, gdzie trzeba pogodzić się z tym, że jest się zwyczajnym i nikt na ciebie nie czeka. Heroizmem jest właśnie to, że się wraca i żyje dalej. Część ludzi w trakcie podróży szuka różnic, pragnie zobaczyć coś innego, poszukuje egzotyki. A ja widzę, że w każdym zakątku ziemi porządek spraw jest zawsze ten sam – ludzie rodzą się, umierają, mają domy, starają się przeżyć. Niektórzy robią to na pokładzie jachtu, inni w warunkach ekstremalnych, bo w świecie, gdzie panuje głód, panoszy się wojna, jeszcze inni starają się przetrwać w bardzo skomplikowanym układzie społecznym w Hollywood. To jest refleksja, która do mnie przyszła po wyprawie Zimorodkiem. Inaczej mówiąc, możemy starać się wybijać ponad przeciętność, ale koniec końców wszyscy jesteśmy bardzo do siebie podobni.

A ja uważam, że trzeba mieć nieprzeciętne predyspozycje, by popłynąć w taki rejs.

Zamiast słowa „nieprzeciętne” użyłbym „nieoczywiste”. Na pokładzie sprawdza się powściągliwość – to nie jest przestrzeń do dzielenia się emocjami. Rytm życia wyznacza schemat wacht – cztery godziny sterowania, nawigacji i osiem godzin odpoczynku. Powoduje to, że poniekąd żyje się osobno, każdy chowa się do swojej koi. Jacht to mała przestrzeń, na której zgromadzonych jest dość dużo ludzi pod olbrzymią presją – istotna jest więc umiejętność niewchodzenia w konflikty. Większość załogi Zimorodka zżyła się ze sobą w poprzednich rejsach; pewna pozytywna psychologiczna masa krytyczna została przekroczona. Tworzyliśmy zgrany zespół, który w większości nie potrzebuje się nawet komunikować, by sprawnie rozwiązywać powstające problemy. Ale słyszałem też o rejsie, w którym to dziewczyny dały sobie po mordzie. Nie wiem – może mężczyznom łatwiej powściągnąć emocje...

Trzy lata minęły od rejsu Zimorodkiem. Co od tego czasu zmieniło się w Pana życiu?

Muszę częściej się golić, bo mi posiwiała kępkami broda, i po kilku dniach wyglądam jak Jack Nicholson w filmie „Schmidt”. Kilka dni temu wróciłem z rejsu Zimorodkiem z Panamy na Jamajkę – przeprowadzałem jacht przez Kanał Panamski w jego drodze powrotnej z kolejnej wyprawy na Antarktydę, w której nie brałem już udziału. I wracając z Kingston przez Kanadę samolotem, uświadomiłem sobie, że muszę zmienić paszport. W wielu miejscach na świecie stoją teraz elektroniczne bramki paszportowe – przez żadną z nich nie udało mi się przejść. Wtedy idzie się do urzędnika paszportowego. Zapytałem: „Czemu mnie te cholerne bramki nie puszczają?”. On spojrzał w mój paszport i powiedział: „No, troszkę się zestarzałeś...”. ©

MATEUSZ JANISZEWSKI (ur. 1975) zajmuje się ortopedią i chirurgią urazową. Pracował m.in. w Timorze Wschodnim i w Tybecie. Od kilkunastu lat publikuje książki i opowiadania, a także tłumaczy. W 2014 r. w Czarnem ukazał się „Dom nad rzeką Loes”, pierwsza jego książka wydana pod własnym nazwiskiem i wyróżniona Nagrodą im. Beaty Pawlak. Jego nowa książka, „Ortodroma”, ukazała się właśnie nakładem Znaku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018