Himalajska wyrocznia

Elizabeth Hawley nigdy nie wspinała się po górach. Nie przeszkodziło jej to na pół wieku stać się żywą encyklopedią i ostatnią instancją dla pokoleń wspinaczy.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Elizabeth Hawley, Katmandu, 2014 r. / BARTEK DOBROCH
Elizabeth Hawley, Katmandu, 2014 r. / BARTEK DOBROCH

Miała cechy największych kronikarzy – trzymała rękę na pulsie wydarzeń, była skrupulatna, dociekliwa i długowieczna. We wszystkich opowieściach polskich himalaistów była już starszą panią. Nic dziwnego – spotykali ją zazwyczaj dopiero w latach 80. Ale w listopadzie 2014 r. Elizabeth Hawley była już naprawdę staruszką. Ukończyła 91 lat.

W Nepalu przeżyła trzech królów, a za panowania czwartego – rewolucję i upadek monarchii. Przez 50 lat od jej przybycia do Katmandu liczba wejść na Mount Everest wzrosła ponad tysiąckrotnie. Ewoluował himalaizm – od pionierskiego, przez eksploracyjny, sportowy i kolekcjonerski, aż po dominację wypraw komercyjnych.

Telefon w Katmandu

Dłuższy pobyt w Nepalu wydawał się ostatnią szansą na spotkanie z Elizabeth Hawley. Dla kogoś, kto dotykał wprawdzie podnóży ośmiotysięczników i wchodził na kilka niższych szczytów, lecz nigdy nie był himalaistą, zaaranżowanie wizyty u przyjaciółki Edmunda Hillary’ego i Reinholda Messnera było misją na miarę organizacji prywatnej audiencji u papieża. Jej asystenci Billi Bierling oraz Richard Salisbury odpisali jednak szybko w niemal jednobrzmiących mailach: „Jak będziesz w Katmandu, możesz po prostu zadzwonić do Miss Hawley na nr 4412436”.

Miss Hawley – panna Hawley. Tak najchętniej sama lubiła być tytułowana.

Wybrałem numer. Odebrała. Wiedziała już o mojej prośbie z przekazanego jej maila. Poprosiła o numer telefonu. Nazajutrz oddzwoniła.

Adres URL dla Zdalne wideo

Biografka Hawley, Bernadette McDonald, której „Strażniczka gór” (w przekładzie Andrzeja Górki i pod tytułem z drugiego wydania amerykańskiego) wyszła tej jesieni w Polsce, mówi „Tygodnikowi”: – Pierwszy wydawca książki chciał ją zatytułować „Call Me in Kathmandu” („Zadzwoń do mnie w Katmandu”). Nie możemy tak zatytułować książki – zaoponowałam – bo to ona zawsze dzwoni do wszystkich. „Ale to lepiej brzmi”, upierał się wydawca. Gdy posłałam jej projekt, wpadła w złość: „Kto to wymyślił? Czy to ty? To jest najgłupszy tytuł. Nikt do mnie nie dzwoni. Zawsze ja dzwonię do wszystkich”.


Czytaj także: Polskie himalaje - rozmowa z Bernadette McDonald


Ostatecznie książka ukazała się pod tytułem „I’ll Call You in Kathmandu” – „Zadzwonię do ciebie w Katmandu”.

Oddzwaniając powiedziała, że wyśle po mnie kierowcę. W stolicy Nepalu nazwy ulic funkcjonowały w powszechnej świadomości jedynie w turystycznym sercu miasta, na Thamelu oraz na wiecznie zatłoczonych arteriach. Reszta pozostawała bezimienna. I bezkształtna. Nawet taksówkarze i rikszarze, żeby dotrzeć pod wskazany adres, potrzebowali mapy, wskazówek pasażera lub nawigującego ich przez telefon adresata.

Punktualnie o umówionej godzinie pod hotel podjechał błękitny volkswagen garbus. Jedyny taki w całym mieście. Rocznik 1963. Hawley kupiła dwuletnie wówczas auto od księcia Basundhary, młodszego syna nieżyjącego już wtedy od dekady króla Tribhuvana. Jeździła nim jeszcze w pierwszej połowie lat 90., potem zatrudniła szofera.

Nazywał się Suban, ubrany w nienagannie skrojoną beżową liberię otworzył mi drzwi garbusa i prowadząc w białych rękawiczkach wiózł z wdziękiem omijając slalomem dziury, z których głównie składała się ziemna nawierzchnia bocznych ulic. Za kilka dni większość z nich przed rozpoczynającym się w Katmandu szczytem SAARC – Południowoazjatyckiego Stowarzyszenia Współpracy Regionalnej – miała zostać zalana asfaltem niczym grubą warstwą makijażu, maskującą niedoskonałości na zmęczonej życiem twarzy.

Brytyjskie maniery

Dom położony był w centrum, w dzielnicy Dilli Bazaar. Najważniejszy był w nim jej gabinet, stanowiący jednocześnie archiwum, które wypełniało ciężki stół i biurko, drewniane szafy z wielkimi szufladami, kryjącymi niemal całą wiedzę o historii himalaizmu w górach Nepalu, oraz regały uginające się od książek. Fasada i wystrój nie zmieniły się zapewne przez pół wieku. Przypominały jeszcze o czasach brytyjskiej kolonizacji.

Hawley była rówieśniczką porozumienia, na mocy którego Wielka Brytania uznała suwerenność Nepalu. W swoich manierach ona też wydawała się bardziej brytyjska niż amerykańska. Przywodziła na myśl surową dyrektorkę starej angielskiej szkoły. Wielu sądziło, że jest Angielką. W błąd wprowadzał otaczający ją sztab służących, asystentów, sekretarka i szofer, dzięki którym nigdy nie musiała nawet wychodzić na zakupy. Mogła prowadzić życie skupionej na ważnych sprawach damy, oddawać się codziennym rytuałom – od wczesnego śniadania wypełnionego lekturą gazet po wieczorną partię pasjansa. Nigdy dobrze nie nauczyła się nepalskiego, posługiwała się angielskim. Narodowość zdradzał dopiero akcent oraz prawdziwie amerykańska przebojowość, którą szybko zyskała autorytet wśród himalaistów, dziennikarzy, dyplomatów oraz przedstawicieli nepalskich wyższych sfer.

Urodziła się w 1923 r. w Chicago, do którego pod koniec XIX w. przeprowadzili się jej dziadkowie. Dziadek ze strony matki, Edward Everett Gore, z zawodu księgowy, szybko piął się po szczeblach kariery stając w końcu na czele Chicagowskiej Komisji ds. Przestępczości. W czasach prohibicji grupa Ala Capone’a niejednokrotnie groziła mu śmiercią. Wykształcenie zdobyła także jego żona, babcia Elizabeth. Nie dziwi więc, że ich córka Florelle też skończyła studia i angażowała się w pracę na rzecz Ligi Kobiet Głosujących.

Florelle wyszła za mąż za służącego podczas I wojny światowej w marynarce wojennej Franka Hawleya. Gdy wybuchła kolejna wojna, ojciec chciał, by młodsza z ich dwojga dzieci studiowała matematykę i podjęła po tym pracę w fabryce, w czym widział akt patriotyzmu wobec zaatakowanego w Pearl Harbor kraju. Elizabeth uparła się jednak na historię, argumentując, że jej znajomość pozwoli jej przygotować się na zwycięstwo pokoju. Na studiach angażowała się w działalność Post-War Council, studenckiego stowarzyszenia organizującego wykłady wybitnych intelektualistów – jak choćby filozofa Bertranda Russella.

Drogi do źródeł

Po wojnie podjęła pracę w magazynie „Fortune”, ale nie jako reporterka. W redakcji hołdowano bowiem starym wzorcom, według których mężczyźni pisali artykuły, kobiety zaś zajmowały się ich dokumentacją, robiły notatki dla autorów. Wpierw u boku tychże, później sama, zbierając materiały zaczęła podróżować po Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, a nawet Brazylii. Rozbudzona ciekawość świata prowadziła do kolejnych wypraw. Pierwszym europejskim przystankiem była oczywiście Wielka Brytania. W Niemczech widziała ledwie ostygłe krematoria w Dachau i zburzony Berlin. Z akredytacją dziennikarską w ręku wyruszyła do Jugosławii. W Belgradzie rozmawiała z marszałkiem Tito. Opisywała zniszczenia w Laponii, spotykała się tam z Saamami, a dla magazynu „Life” przygotowywała raport o fińskim socjalizmie. W Chartumie podczas rejsu po Nilu zakochała się w sudańskim urzędniku. Po wyjeździe do Kenii, wówczas Brytyjskiej Afryki Wschodniej, więcej go już nie spotkała, choć korespondowali i uważała go za jednego z nielicznych mężczyzn, których mogłaby poślubić.

W 1957 r. odwiedziła też zniszczoną Warszawę. Była na pierwszym pochodzie pierwszomajowym z udziałem Gomułki, a także na uroczystości zawierzenia Polski pod opiekę Matce Boskiej Częstochowskiej przez kard. Wyszyńskiego, który w tym samym czasie, po uwolnieniu z internowania, trafił na okładkę „Time’a”. Najmocniej w pamięci zapadło jej jednak spotkanie w Łodzi ze skarżącym się na antysemityzm przewodniczącym gminy żydowskiej, którego rodzina była jedną z zaledwie ośmiu ocalałych z likwidacji wileńskiego getta.

Inspirowały ją postaci niezależnych podróżniczek i pisarek – Karen Blixen, Freya Stark, Alexandra David-Néel oraz Gertrude Bell. Drogi trzech ostatnich zaprowadziły ją na Bliski Wschód i do Azji. Za opowieściami Bell wyruszyła do Aleppo. Współpasażerem, z którym podróżowała taksówką (podkreślmy: taksówką!) z Karaczi do Bombaju, okazał się być pisarz, autor „Ciemności w południe” Arthur Koestler. Z kolei w Bejrucie zaprzyjaźniła się z młodym Brytyjczykiem, Kimem Philbym, który został później zdemaskowany jako podwójny agent MI6 i KGB.


Czytaj także: Marek Rabij: Duch Nanga Parbat


Na początku pobytu w Nepalu sama pracowała zresztą dla Knickerbocker Foundation, którą dziś uważa się za przykrywkę CIA. Jej przyjazdowi do Katmandu w 1959 r. towarzyszył też cel zawodowy: w Nepalu odbywały się pierwsze wybory powszechne, król Mahendra ogłaszał pierwszą konstytucję kraju (którą rok później złamał, rozwiązując parlament i prowadząc kraj na drogę autorytaryzmu). Niemalże w przededniu tych wydarzeń, we wrześniu 1960 r., Hawley zafascynowana zmieniającym się, dotąd niemal nieznanym krajem powróciła do Nepalu – już jako pracująca na pół etatu korespondentka magazynów „Time”, „Life” i „Fortune”. Dwa lata później słała depesze dla Agencji Reutera. Nie spodziewała się, że jej pobyt przedłuży się o wieczność. „Przybyłam do Nepalu i nie zamierzałam tu zostać. Po prostu nigdy nie wyjechałam” – wyjaśniała po latach. A zapytana, co ją skłoniło do pozostania, odpowiadała: w Katmandu każdego dnia dowiadywała się czegoś nowego.

Depesza dla Kennedy’ego

Himalaistów poznała podczas przyjęć w mieszkaniu Borysa Lissaniewicza, tancerza baletowego, uciekiniera z Rosji, bliskiego przyjaciela i powiernika króla Tribhuvana. Katmandu lat 60. XX w. zamieszkiwało grono wyjątkowych postaci, oryginałów, poszukiwaczy przygód i sensu życia, uciekinierów od rzeczywistości.

Był pośród nich pochodzący także z Chicago ojciec Moran, misjonarz, jezuita, założyciel szkół św. Ksawerego w Indiach i w Katmandu oraz prekursor radia w Nepalu. Był Toni Hagen, szwajcarski geolog, który pierwszy sfotografował z samolotu ośmiotysięcznik Sziszapangmę, a później zasłużył się jako pionier pomocy rozwojowej ze swojego kraju i dobroczyńca tybetańskich uchodźców. Była amerykańska dziennikarka i kochanka księcia Basundhary, Barbara Adams, z którą Hawley wyruszy w ostatnią podróż w duchu młodzieńczych wojaży, niczym Paul Theroux, koleją z Londynu do Hongkongu. Był Peter Aufschnaiter, tyrolski alpinista, geograf, znany przede wszystkim jako partner Heinricha Harrera z tułaczki opisanej przez niego w książce „Siedem lat w Tybecie”.

Last but not least – mieszkał tu także Edmund Hillary, pierwszy zdobywca Everestu. Na jednej z zabaw sylwestrowych prezentował znalezioną w górach skórę yeti, która w rzeczywistości należała do rzadkiego niedźwiedzia himalajskiego.

Elizabeth pisała już wcześniej teksty, które dotyczyły gór – m.in. o chińsko-nepalskim układzie o przebiegu granicy na Evereście. Ale dopiero za sprawą informacji o himalajskim wyczynie przekroczyła reporterski rubikon. W 1963 r., podczas pierwszej amerykańskiej wyprawy na Mount Everest, Willi Unsoeld i Tom Hornbein wspięli się na szczyt nową drogą przez grań zachodnią i stromy żleb, który nazwano później Kuluarem Hornbeina. Dokonali też pierwszego trawersu góry. Depesza o osiągnięciu trafiła wpierw do prezydenta Kennedy’ego. Była to depesza Hawley, która dzięki nasłuchowi radiowemu z amatorskiej radiostacji ubiegła inne media.

Nigdy nie odniosła większych sukcesów dziennikarskich. Tylko raz jej tekst informujący o śmierci w 1982 r. pierwszego demokratycznie wybranego premiera Nepalu, a zarazem jej dobrego znajomego, B.P. Koirali, trafił na okładkę „New York Timesa”. Gdy zaś pięć lat później w Katmandu wylądował pierwszy samolot z Lhasy lecący poza Chiny, do jej biura dotarło dwóch ludzi z pisemnymi raportami i zdjęciami zamieszek w Tybecie. Nadany do Reutera teleks oraz wysłane przez lecącego do Delhi pasażera zdjęcia obiegły świat.

Rejestr szaleńców

Niedługo po sukcesie Amerykanów relacjonowała mieszkającej w Stanach matce: „Tutejsze góry aż roją się od szalonych ludzi, którzy chcą zdobywać najwyższe wierzchołki. Myślę sobie, że lepiej byłoby, gdyby pozostali w domach przy żonach i dzieciaczkach”.

Fizycznie z himalaizmem nie miała nigdy do czynienia. Gdy jeden ze wspinaczy poirytowany jej kąśliwymi uwagami na temat stylu prowadzonej przez niego działalności przewodnickiej zapytał ją, czy kiedykolwiek się wspinała, jeździła na nartach lub choćby chodziła po górach, odpowiedziała: „Nie, nawet nie przeszło mi to przez myśl”. Kiedy jednak w połowie lat 60. wybrała się w zamieszkany przez Szerpów rejon Khumbu, uznała trekking, zajęcie polegające według niej na wchodzeniu na strome zbocza, by następnie schodzić z nich bez końca w dół, za męczący. Niektórzy dziwili się, że ani wówczas, ani później nie doszła choćby do bazy pod Everestem, mimo że opisywała dziesiątki wypraw, które startowały z niej na najwyższy szczyt świata. Zasłaniała się nadmiarem obowiązków.

Należały do nich przede wszystkim spotkania z kierownikami wypraw zmierzających i powracających z Himalajów.

Zdziwienie wielu budzi, jak to robiła, że do hoteli, do których przyjeżdżały, dzwoniła dosłownie na moment po ich zameldowaniu. Przyjeżdżała następnie garbusem i zadawała pytania. Kim są uczestnicy ekspedycji i zdobywcy szczytu? Którędy wiedzie droga? Na jakiej wysokości stanęły kolejne obozy? Takie oraz znacznie bardziej drobiazgowe. A czasem abstrakcyjne. Po zdobyciu przez Jerzego Kukuczkę Sziszapangmy, ostatniego ośmiotysięcznika w jego „Koronie Himalajów i Karakorum”, pytała go, z kim pojechałby na kolejną wyprawę. „Oczywiście znowu z Arturem Hajzerem” – odpowiadał. „A z kim udałbyś się na bezludną wyspę?” – drążyła. Kukuczka wskazał uczestniczącego w tamtej wyprawie znajomego z harcerskich czasów Ryśka Wareckiego.


Czytaj także: Śmierć mitu - Bartek Dobroch o Arturze Hajzerze


Zebrane informacje lądowały w teczkach, stanowiąc bazę danych na temat szczytów i historii ich podboju. Wiedzę z 15 tys. przeprowadzonych wywiadów uzupełniały doniesienia z gazet, książek, korespondencji. W swojej „Himalaya Database” zarejestrowała informacje na temat 9,5 tys. ekspedycji z lat 1905–2017 na 450 najwyższych lub najbardziej znaczących szczytów Nepalu (a kilku w Tybecie, do którego punktem startowym było także Katmandu), z udziałem ok. 70 tys. ludzi.

Jedynym warunkiem otrzymania informacji z tej bazy było zadawanie jej mądrych pytań. Ceniła też tych, którzy udzielali mądrych odpowiedzi. Formularz, który wręczała himalaistom, zawierał pytanie o stan cywilny. Reinhold Messner zaznaczył wszystkie cztery możliwe odpowiedzi tłumacząc, że ożenił się we Włoszech, a rozwiódł w Niemczech, Włochy jednak rozwodu nie uznały, w związku z czym w jednym kraju jest żonaty, w drugim rozwiedziony, żyje z nową partnerką, a czuje się samotny.

Górski Sherlock Holmes

Ze swojej samotności nie zwierzała się nikomu, choć być może mrówcza, nieustanna praca była rodzajem remedium na nią, wypełnienia pustki wynikającej z braku rodziny, permanentnego oddalenia od najbliższych osób. Jej dobry przyjaciel zastał ją kiedyś w Boże Narodzenie zupełnie samą i płaczącą przy zastawionym stole. Szczególna przyjaźń łączyła ją z Hillarym. Przez wiele lat była dyrektorką Himalayan Trust, organizacji dobroczynnej założonej przez słynnego wspinacza. Gdy jego żona i córka zginęły w Nepalu w wypadku awionetki, to Hawley wsiadła w helikopter i przekazała mu tragiczną wiadomość.

Był to jeden z najtrudniejszych momentów w jej długim życiu – obok śmierci brata w młodym wieku oraz chwili, gdy podpalała stos z ciałem zmarłej matki, którą w ostatnim roku jej życia sprowadziła do Katmandu.

W uznaniu zasług rząd Nowej Zelandii powierzył jej, Amerykance, funkcję konsula honorowego wyspiarskiego kraju. Pełniła ją przez 20 lat, choć wiązało się to często z kłopotami. Na przykład, gdy pomagała Nowozelandczykowi przyłapanemu na przemycie do Singapuru płynnego haszyszu i na posługiwaniu się dwoma podrobionymi paszportami. Ów okazał się w istocie Polakiem o nazwisku Matlak.

Z niegodziwością i oszustwami, a czasem zwykłymi pomyłkami, stykała się także w himalaizmie. Nie wszyscy, którzy deklarowali zdobycie szczytu, faktycznie osiągnęli jego główny wierzchołek. Gdy czuła, że ktoś nagina prawdę, zamieniała się w detektywa, zadawała podchwytliwe pytania, dociekając, co było widać ze szczytu lub jak on wyglądał. Hillary nazywał ją „Sherlockiem Holmesem górskiego świata”. Znała ośmiotysięczniki niejednokrotnie lepiej niż ich zdobywcy. Doskonale wiedziała, jak wyglądają ich wierzchołki. Że większość wspinających się na Sziszapangmę kończy na jej ledwie przekraczającym 8000 m wierzchołku centralnym, a na Dhaulagiri chorągiewki modlitewne wcale nie znajdują się w najwyższym punkcie.

Jej werdykty zmieniały historię himalaizmu, obalały jego koronowane głowy. Zwłaszcza ten z 2010 r., gdy zakwestionowała wejście na Kanczendzongę Koreanki Oh Eun-sun, ogłoszonej już pierwszą kobietą z „Koroną Himalajów i Karakorum”. Z werdyktem musiał zgodzić się nawet Messner, który zdążył umieścić już zdjęcie Oh na „ścianie chwały” w swoim muzeum na zamku w Bolzano.

Przyjaciele z książek

Miss Hawley była ostatnią instancją w międzynarodowym himalajskim sądzie koleżeńskim. Obdarzoną ciętym, sarkastycznym poczuciem humoru. Adam Bielecki, który jako jeden z ostatnich Polaków spotkał w 2017 r. Hawley, wspomina, że gdy zapytana przez współpracowniczkę, ile w końcu ośmiotysięczników zdobył pewien kontrowersyjny chiński wspinacz, odparła: „Cokolwiek mówi – minus cztery”. Tłok pod Everestem podczas jednego z sezonów w latach 80., gdy rozstawiła pod nim bazę m.in. licząca 283 osób chińsko-japońsko-nepalska Wyprawa Przyjaźni, skomentowała dosadnie: „Będzie tam prawdziwe zoo”.

Oczywiście popełniała też błędy – jak wtedy, gdy zbyt pochopnie uznała największe oszustwo w dziejach himalaizmu, czyli niedokonane w rzeczywistości przez Tomo Česena pierwsze przejście południowej ściany Lhotse. Być może jej czujność przytępił podziw, jaki budzili w niej podejmujący się najtrudniejszych wyznań himalaiści, których z początku uważała za szaleńców.

Obok Hillary’ego i Messnera należeli do nich z pewnością Wojtek Kurtyka i Jerzy Kukuczka. Podczas naszego spotkania w Katmandu, poruszająca się już wówczas o kuli, zgarbiona, pomarszczona, ubrana w zapinany na guziki granatowy sweterek Miss Hawley podkreślała cierpliwość i determinację Kukuczki, potrafiąc odtworzyć w pamięci szczegóły jego wejścia na Manaslu, choć minęło od niego prawie 30 lat i znała je tylko ze słyszenia.

Gdy jednak dwa lata później podczas prowadzenia wywiadu pogubiła się i poczuła, jakby jej umysł nagle zgasł, oficjalnie zdecydowała się przejść na emeryturę.

– Była wyjątkowo pragmatyczną osobą i gdy podjęła decyzję, już jej nie zmieniała – opowiada mi jej najbliższa współpracowniczka, niemiecka dziennikarka i himalaistka Billi Bierling. – Ostatnie dwa lata życia spędziła w domu, przez większość czasu czytając książki swojej ulubionej autorki Dorothy ­Sayers. Ilekroć wchodziłam do jej słabo oświetlonego mieszkania, zastawałam ją przy solidnym dębowym stole zgarbioną nad jedną z książek Sayers, które czytała niezliczoną ilość razy. „Ludzie w tych książkach są moimi przyjaciółmi – odpowiadała pytana, czemu ignoruje wszystkie inne książki leżące na stole – Dlaczego miałabym czytać książki z ludźmi, których nie znam i których nie lubię?”.

Zmarła 26 stycznia 2018 r. Jej zwłoki zostały skremowane na stosie przy wznoszącej się ponad Katmandu świątyni Swayambhunath. Archiwum, zgodnie z jej wolą, trafiło do American Alpine Club. W jej domu nadal mieści się siedziba Himalayan Trust. A niebieskiego garbusa jeszcze za jej życia odkupił od niej Simone Moro z zamiarem umieszczenia go w przyszłości w muzeum alpinizmu we Włoszech. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018