Duch Nanga Parbat

Czy było warto? Po co? Każda śmierć w górach budzi natychmiast dyskusje na ten temat. Wspinaczom nie udało się jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi, może więc problem tkwi w pytaniach?

29.01.2018

Czyta się kilka minut

Nanga Parbat, widok z doliny Rupal / RONALD NAAR / EAST NEWS
Nanga Parbat, widok z doliny Rupal / RONALD NAAR / EAST NEWS

Nie wiadomo, o której godzinie stanęli na szczycie, możliwe, że było to w ostatnich promieniach styczniowego słońca. Zdawali sobie sprawę z ryzyka, w końcu od co najmniej dwóch dni przebywali powyżej 7 tysięcy metrów n.p.m., blisko progu zwanego strefą śmierci, gdzie tlenu w atmosferze jest tak mało, że organizm nie ma szans na regenerację. Wysokogórski kanon mówi kategorycznie: w strefie śmierci maksymalnie 24 godziny. Z drugiej strony: ileż razy można próbować wejść zimą na Nanga Parbat? Siedem to podobno szczęśliwa liczba.

Czy Tomasz czuł, że z jego ciałem dzieje się coś niedobrego? Niekoniecznie. Choroba wysokościowa może postępować błyskawicznie: w południe kaszlesz i narzekasz na ból głowy, wieczorem masz już drgawki, a płuca zalewa ci woda, bo wyczerpany organizm zapomniał, na czym polega osmoza. Bywa i tak, że patrzy się na siebie oczami partnera: czuję się fatalnie, ale skoro ten obok nie każe mi zawrócić, to pewnie nie jest ze mną aż tak źle. Problem w tym, że partner może w tym czasie myśleć: idzie w górę, to wszystko gra.

Szczyt jest w bazie – mawiają starzy alpiniści, bo droga w dół to najtrudniejszy etap wspinania. Dla Tomasza Mackiewicza w pewnym momencie okazała się za trudna. Elisabeth Revol, młodsza i o wiele lepiej przygotowana kondycyjnie, miała jeszcze rezerwy na pokonanie dodatkowego tysiąca metrów w dół, gdzie powietrze jest bogatsze w tlen i łatwiej przetrwać kolejną mroźną noc poza namiotem, w oczekiwaniu na idącą już z dołu pomoc: Denisa Urubkę i Adama Bieleckiego, uczestników zimowej wyprawy na położony w Karakorum K2.

Na liście ofiar Nanga Parbat pojawiło się jeszcze jedno, już 83. nazwisko. O kolejnego bohatera wzbogacił się także poczet tych, u których fascynacja tym ośmiotysięcznikiem zamieniła się w obsesję.

W uczciwy sposób

Z wiktoriańskiej fotografii spogląda szczupły, delikatny wręcz mężczyzna w okularach. Jego dłonie nie wyglądają na spracowane i rzeczywiście – nie zaznały pracy fizycznej. Ojciec Alberta Fredericka Mummery’ego (1855–1895) miał w Dover kilka garbarni, które prosperowały na tyle dobrze, by syn mógł się poświęcić literaturze i podróżom, z tą różnicą, że obligatoryjny The Grand Tour brytyjskiej klasy posiadaczy w jego wykonaniu szybko skręcił z francuskich i włoskich muzeów w stronę alpejskich lodowców.

W gronie niepracujących dżentelmenów, którzy zabijali nudę parając się zdobywaniem niedostępnych szczytów, Mummery zaczął się szybko wyróżniać. Wspinał się bez lokalnych przewodników, dbał o to, co nazywał „honorowymi warunkami konfrontacji człowieka z górą”. Gdy podczas wspinaczki na niezdobyty alpejski Dent du Géant drogę zagrodziła mu gładka granitowa płyta, zostawił u jej stóp list w butelce dla kolejnych zdobywców, że to część drogi „absolutely inaccessible by fair means”. Nie do pokonania w uczciwy sposób.

Co zatem myślał ten 40-letni Brytyjczyk, kiedy 17 czerwca 1895 r., w towarzystwie zaledwie trzech angielskich wspinaczy i dwóch żołnierzy z plemienia Gurkhów pojawił się u stóp Nanga Parbat z zamiarem wejścia na jej szczyt? Czy śnieżny gigant naprawdę wydawał mu się „dostępny w uczciwy sposób”?

Z pewnością wiedział, że miejscowi nazywają go Nagą Górą, bo już w połowie XIX w. relację z rekonesansu w tym zakątku Himalajów opublikował niemiecki botanik Adolf Schlagintweit (za kolejną wyprawę zapłacił zresztą głową, ścięty na polecenie chana Kaszgaru, jako rzekomy chiński szpieg). Dzięki badaniom geodetów z Survey of India Mummery musiał również zdawać sobie sprawę z tego, że szczyt masywu sięga ponad 8 tysięcy metrów.


Czytaj także: Bartek Dobroch: Nanga Parbat, góra z biografią


Na pewno nie znał za to topograficznych szczegółów. Na przykład tego, że ściana Rupal, opadająca z wierzchołka na południe, ma około cztery i pół kilometra wysokości, co czyni ją najwyższym skalno-lodowym bastionem Azji, a może i całego świata (kontrkandydatka do tytułu pochodzi z Ameryki Południowej). I tego, że od dna doliny Indusu, który przepływa w odległości niecałych 25 km od masywu Nangi, jej szczyt dzieli w pionie siedem kilometrów – nigdzie na kuli ziemskiej teren nie staje ostrzej dęba na tak krótkim dystansie. Ani tego, że grań Mazeno, opadająca łukiem z wierzchołka w kierunku północno-zachodnim, ma 12 km długości i będzie opierać się przyszłym zdobywcom ponad 30 lat. Do rozsądku z pewnością nie mogły przemówić mu nieznane wówczas statystyki liczby wypadków śmiertelnych przypadających na liczbę wejść na szczyt, w których Naga Góra zajmuje trzecie miejsce (20,7 proc.), tuż za K-2 (29,5 proc.) oraz tradycyjnie najgroźniejszą Annapurną (33,5 proc.).

Mummery widział zapewne po prostu piękny szczyt, do tego oddalony od ostatnich stałych siedzib ludzkich o zaledwie cztery-pięć dni podróży karawaną, co w Himalajach i Karakorum jest raczej wyjątkiem niż regułą. Miejsce, w którym można było rozbić obóz bazowy, leżało na tyle nisko, że oko mogło tu jeszcze odpocząć od monotonii lodowcowych krajobrazów pośród soczystej zieleni rododendronów. Tak jakby góra, która w miejscowej prasie i przewodnikach będzie za jakiś czas opisywana jako Killer-Mountain, chciała wciągnąć przeciwników w pułapkę.

Nie wiadomo, czy Albert Mummery zdążył zrozumieć, że w przypadku Nanga Parbat „by fair means” może oznaczać ostateczne poświęcenie. 24 lub 25 sierpnia 1895 r. góra pogrzebała go w lawinie. Towarzysze, którzy kilka dni później wrócili z dolin z prowiantem, nie znaleźli ciała.

Czy było warto? Po co? Każda śmierć w górach natychmiast budzi takie pytania, na które wspinaczom nie udało się jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi, bo trudno wskazać coś cenniejszego niż życie. Może więc, paradoksalnie, słabość tkwi nie w odpowiedziach, lecz w pytaniu? Tak przynajmniej uważa człowiek, który wiele razy z premedytacją kładł kark pod górski topór.

„Różnica między wspomnieniami a nadzieją nie jest duża (…). Żadne nie jest działaniem. Jesteś tym, co robisz; w ten sposób jeśli nic nie robisz, jesteś nikim” – wali czytelnika prosto w łeb Mark Twight w książce „Całuj albo zabij”. Amerykanina, który w latach 80. i 90. zasłynął ekstremalnie trudnymi wspinaczkami w górach wysokich na całym świecie, irytują i wzniosłe frazy na cześć alpinizmu jako sztuki, i prostackie sprowadzanie go do uzależnienia od hormonów ryzyka lub ucieczki przed światem. Otóż nie: we wspinaniu, podobnie jak w życiu, chodzi jego zdaniem po prostu o ruch. Jeśli ktoś woli – zmianę. Życie i tak ustanie w pewnym momencie, nawet jeśli zmarnuje się je na obawy przed jego utratą. Ta perspektywa automatycznie musi narzucić każdemu myślącemu człowiekowi postawę kategoryczną spod znaku carpe diem. Nie ma aktywności mądrzejszych i głupszych, lepszych i gorszych. Jest tylko wybór i jego konsekwencje.

Triumf woli? W takim razie pora wracać na Nanga Parbat.

Narodowa obsesja

„Jakże szczęśliwy jestem, że mogę oglądać ten piękny świat wokół mnie” – zanotował wieczorem w pamiętniku Martin Pfeffer pod datą 14 czerwca 1937 r. Gdy wykopano jego zwłoki spod ponad czterometrowej warstwy zlodowaciałego śniegu, na jego twarzy malował się spokój. Pozostałe ofiary również wyglądały tak, jakby śmierć zastała je w głębokim śnie. Ocalałym członkom narodowej niemieckiej wyprawy na Nanga Parbat pozostało tylko wysłać do kraju telegram z informacją o jej tragicznym zakończeniu. Lawina, która – sądząc po notatkach i wskazaniach zegarków ofiar – zeszła na obóz IV tuż przed północą 14 czerwca 1937 r., zabiła siedmiu wspinaczy i dziewięciu tragarzy. Łączna liczba Niemców, którzy stracili życie na stokach Nagiej Góry, wzrosła tym samym do dziesięciu.

Był wśród nich także ten, który sprawił, że kraj w latach 30. ogarnęła obsesja zdobycia Nanga Parbat, Willy Merkl. Zauroczony zdjęciami szczytu, pierwszą wyprawę zorganizował w 1932 r. dzięki wsparciu amerykańskiej milionerki, którą nakłonił do tej eskapady. Dwa lata później, w trakcie kolejnej próby, zmarł z wyczerpania wraz z dwoma partnerami i sześcioma tragarzami podczas załamania pogody, które odcięło im drogę w dół. Przy zamarzniętych zwłokach Merkla, na które przypadkowo trafiła jedna z późniejszych wypraw, znaleziono notatki, które jego przyrodni brat, Karl Maria Herrligkoffer, uznał za rodzaj sportowego testamentu.

W 1953 r., podczas wyprawy pod jego kierownictwem, na szczycie Nanga Parbat stanął w końcu, jako pierwszy człowiek na Ziemi, Austriak Hermann Buhl, wspomagając się w ponad 40-godzinnym ataku środkami pobudzającymi na bazie amfetaminy (ciekawe, co powiedziałby o tym Mummery). Do 1975 r. Herrligkoffer pojawi się pod Nagą Górą jeszcze siedem razy, próbując zadać jej kolejne ciosy, jakby odprawiał ponury rytuał zemsty za śmierć brata. Sam nigdy nie wyszedł ponad bazę.

Od 1934 r. niemieckie ataki na Nanga Parbat finansowała Deutsche Himalaja-Stiftung. Idea ekspedycji na tereny uchodzące za matecznik mitycznej rasy aryjskiej szybko znalazła poklask u decydentów NSDAP i pieniądze się znalazły, samą zaś fundację organizacyjnie podpięto pod Niemiecką Federację Wychowania Fizycznego, która dbała o popularyzację sportu wśród młodzieży. DHS miała mieć oczywiście charakter propagandowy, bo góry były idealnym miejscem dla pokazania rasy panów w akcji, ale jej szef Paul Bauer okazał się przede wszystkim wielkim zwolennikiem alpinizmu i potrafił wejść w ostry spór nawet z wysokimi hitlerowskimi dostojnikami, kiedy ich pomysły kolidowały z jego planami sportowymi. Do wybuchu wojny DHS wysłała na Nanga Parbat trzy wyprawy i jedną ekspedycję rozpoznawczą, która miała przygotować pole kolejnej.

Epoka zawodowców

Nasz himalaizm w tym czasie dopiero raczkował. W 1939 r. ruszyła pierwsza wyprawa na siedmiotysięczny szczyt Nanda Devi, ale tuż potem wybuchła wojna, a porządek świata po Jałcie i Poczdamie zamknął polskich alpinistów na tatrzańskim podwórku (włącznie z surowo egzekwowanym zakazem przekraczania granicy polsko-czechosłowackiej). Gdy w latach 70. Polacy znów zaczęli pojawiać się w górach wysokich (z cieniutkimi portfelami od dotowanego przez władze Polskiego Związku Alpinizmu), epoka wypraw finansowanych przez państwo właśnie dobiegała na Zachodzie końca.

W 1953 r. Brytyjczycy weszli jako pierwsi na Everest i ten sukces miał wzmocnić imperialne morale narodu obserwującego bezradnie rozpad Commonwealth. 22 lata później kolejna angielska ekspedycja na ten szczyt (pod kierownictwem Chrisa Boningtona) była już wielkim reklamowym show, w którym wspinacze zdobywanie góry musieli pogodzić z rozlicznymi obowiązkami promocyjnymi, jak podpisywanie pocztówek dla sponsorów, nagrania do radiowych klipów reklamowych i kolejne powtórki tej samej sceny wspinaczki na lodowym seraku w oczekiwaniu na najlepsze światło. Cud, że starczyło czasu na zdobycie szczytu.

Himalaizm przestał być hobby dobrze sytuowanych dżentelmenów. Stał się domeną zawodowców, z kontraktami od sponsorów, trenujących siedem dni w tygodniu pod okiem trenerów i dietetyków. Zawodowstwo pchnęło wysokogórski wyczyn na nowe poziomy, ale obdarło z pierwotnego ducha. Sukcesy Simone Moro czy Uelego Stecka to bardziej przedsięwzięcia logistyczne niż przygody.

Poza systemem

W tym światku gdzieś pod koniec zeszłej dekady pojawiło się nazwisko Tomasza Mackiewicza. Lekceważone, bo niekojarzone z żadnymi osiągnięciami w Alpach czy choćby Tatrach, a tak wygląda przeciętny górski cursus honorum. Niepoparte żadnym kontraktem, a wiadomo, że sponsorzy pracują z zawodowcami. Sam zainteresowany nie ukrywał zresztą, że ma do himalaizmu kompletnie inny stosunek i oczekiwania.

„Myślałem o Pamirze, Tienszanie. O Piku Pobiedy, o Khan Tengri zimą. Ale Marek [Klonowski, pierwszy górski partner Mackiewicza – MR] mówił, żeby od razu w Himalaje, bo generalnie, co nam szkodzi?” – opowiadał w jednym z wywiadów.

Kryteria doboru górskich celów również jeżyły włosy na głowach starych wyjadaczy. Zaczynać wysokogórską przygodę od zimy, i to na jednym z najgroźniejszych szczytów świata? Mackiewicz i na to miał wyjaśnienie: „Ja myślałem o Gasherbrumach, Broad Peak, bo wtedy jeszcze nie były zdobyte zimą. Później okazało się, że tam jest skomplikowany dojazd, długi trekking, trzeba porterów opłacić, żeby przenieśli sprzęt. Nie było nas na to stać. Nanga była najtańsza, jeśli chodzi o dojazd”.

Człowiek spoza systemu, chodzący własnymi ścieżkami. Z Klonowskim w 2008 r. zrobili trawers ogromnego masywu Mount Logan, najwyższego szczytu Kanady. Ani to jednak, ani samotne wejście na siedmiotysięczny Chan Tengri między Chinami, Kirgizją i Kazachstanem nie znajdowały uznania w oczach himalajskich wygów, w tym Artura Hajzera startującego wówczas z programem Polskiego Himalaizmu Zimowego. Mackiewicz nie pasował też do sportowego programu, z treningami, badaniami wydolnościowymi, wykazami przejść. Mówił, że szczyt nie jest celem samym w sobie, że chodzi także o walkę z korporacjami, antyglobalizm. Miał za sobą uzależnienie od heroiny, leczenie w ośrodkach Monaru, oczyszczającą podróż do Indii. Czy góry były dla niego przedłużeniem tego oczyszczenia? A może zima na Nandze stała się kolejnym narkotykiem? Trudno było mu pogodzić się z tym, że góra została zimą 2016 r. zdobyta. Na szczycie stanęli Pakistańczyk Muhammad Ali Sadpara, Włoch Simone Moro i Bask Alex Txikon. Mackiewicz podawał ich sukces w wątpliwość, pisał, że nadajnik GPS, który mieli ze sobą, nie wskazał, że byli na szczycie. Drążył temat nawet wtedy, gdy pokazali zdjęcia szczytowe. Miał grono wiernych fanów, budował społeczność, która podziwiała jego odporność na trudne warunki (wielodniowe biwaki w jamach śnieżnych) i wspierała finansowo na portalu crowdfundingowym jego kolejne próby, nawet mimo zapowiedzi, że następnych wypraw nie będzie, a on sam poświęci się teraz rodzinie.


Czytaj także: "Nie jesteśmy masochistami": Denis Urubko i Simone Moro przed wyprawą na Nanga Parbat w 2012 r.


 

Trudno oszacować, na ile sam kreował taki wizerunek, a na ile stworzyło go samo środowisko polskich wspinaczy, które generalnie za nim nie przepadało. Niewątpliwie psuł etos lodowego wojownika, twierdząc, że na Nanga Parbat jeździ po prostu dla frajdy. Jednocześnie, przy wręcz szczątkowym zapleczu logistycznym, odnosił sukcesy: przez kilka sezonów nikt bardziej niż on nie zdołał się zbliżyć zimą do szczytu Nagiej Góry. To się nie powinno udać, bo przecież himalaizm to dziś przede wszystkim pieniądze.

Cena marzenia

Himalaista, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, Piotr Pustelnik: – Na mojej pierwszej wyprawie, na Gasherbrum II, kolacje w bazie trwały godzinami, chcieliśmy się wygadać, posiedzieć ze znajomymi. Dziś w mesie słychać głównie stukot klawiszy, każdy w wolnej chwili skrobie na laptopie relację dla sponsorów i mediów. Takie czasy.

Czasy przyciągające oczywiście (mówi o tym Bogumił Słama) kibiców, z typową dla nich impulsywnością i stronniczością. Rodzimy fan wspinania wyróżnia się jednak na tle innych silnie rozbudowaną refleksją o charakterze historiograficznym, pamięta bowiem, skąd Polacy trafili w góry. Lektura internetowych dyskusji, choćby o fenomenie polskiego himalaizmu zimowego prowadzi zwykle w stronę syberyjskich pustkowi omiatanych mroźnym wiatrem czy wąwozu Somosierra. Mackiewicz do tej kalki pasował jak ulał. Z tego, co miał pod ręką, tkał odważnie swoje wielkie marzenie.

„Pracuję przy masztach [budował farmy wiatrowe – MR]. Zimą sezon jest dla mnie martwy. To jedyny moment, kiedy mogę się wyrwać” – tłumaczył, zostawiając obeznanych w temacie słuchaczy z otwartymi ustami.


Czytaj także: Osiem tysięcy metrów ryzyka - rozmowa z instruktorem alpinizmu, Bogumiłem Slamą, o dramacie pod Nanga Parbat


Sęk w tym, że o alpinizmie nie dyskutuje się w Polsce merytorycznie. W kraju wybitnie nizinnym i rolniczym, w którym postawa navigare necesse est nigdy nie była przesadnie ceniona, jest to po prostu niemożliwe. Góry świetnie nadają się jednak na fantom, na którym można przećwiczyć inne, bardziej codzienne problemy. Wypadek w górach? Porozmawiajmy o niedofinansowaniu służby zdrowia. Partnerstwo w górach? W gruncie rzeczy to rozmowa o budowie polskiego społeczeństwa obywatelskiego. Weszli na szczyt? Czy w tym kraju można komuś wierzyć na słowo?

Po powrocie z każdej z sześciu poprzednich prób Tomasz Mackiewicz po wielokroć przerabiał te scenariusze. Mimo to zawsze wracał na Nangę. Wbrew rozsądkowi, sytuacji materialnej, może także wbrew bliskim. Znów można zapytać – czy było warto?

Lepiej jednak oddać mu co innego. – Nanga Parbat to opowieść – mówił w wywiadzie dla „Tygodnika” Denis Urubko. Tomasz Mackiewicz dopisał do niej swój rozdział, który na równych prawach będzie figurować w niej z opowieścią Alberta Mummery’ego, Hermanna Buhla czy Reinholda Messnera. Historia alpinizmu jest pod tym względem specyficzna: przegrani znaczą w niej tyle samo, co zwycięzcy.©℗

Współpraca Bartek Dobroch

Czytaj także nasz serwis specjalny: powszech.net/nanga-parbat

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2018