Skala Kurtyki

Osiągnął w górach wszystko, ale wielkie wyprawy porzucił nieodwołalnie. Zaniechał himalaizmu zimowego, który nazywał „sztuką cierpienia”.

12.02.2018

Czyta się kilka minut

Wojciech Kurtyka w Tatrach Zachodnich, droga Łamaniec na Raptawickiej Turni, lata 90. XX w. / ZE ZBIORÓW WOJCIECHA KURTYKI
Wojciech Kurtyka w Tatrach Zachodnich, droga Łamaniec na Raptawickiej Turni, lata 90. XX w. / ZE ZBIORÓW WOJCIECHA KURTYKI

Podążał za jakimś fantastycznym instynktem kreatywnym” – to dziwaczne zdanie mogłoby podsumować całą drogę Wojciecha (nie znosi tej formy swojego imienia, występuje więc jako Wojtek) Kurtyki na szczyty. Sam wypowiedział niedawno tę charakterystyczną dla siebie sentencję – dotyczyła zmarłego na Nanga Parbat himalaisty amatora Tomka Mackiewicza. „Jest to utrata jednego z najbardziej spośród nas wolnych, niezależnych ludzi, w dużym stopniu wyzwolonych ze sztampowego myślenia – mówił Kurtyka podczas niedawnej premiery polskiego wydania jego własnej biografii napisanej przez Bernadette McDonald. – Był obiektem szyderstwa i kpin, ale ja widziałem w jego zachowaniu jakiś niebywały artyzm. Postrzegałem go jako najbardziej pokrewną duszę, być może w całym polskim wspinaniu”.

Kurtyka nie jest znany poza środowiskiem górskim i gronem pasjonatów. Nie bierze już udziału w wyprawach, nie komentuje ekspedycji kolegów, nie występuje w programach „śniadaniowych”. W ogóle niechętnie gdziekolwiek występuje. Ma alergię na klasyfikacje, rankingi. Nie znosi słów z przedrostkiem „naj”.

A jednak czasem trudno ich uniknąć. Na pytanie, kto był najwybitniejszym polskim himalaistą, większość rodaków odpowie pewnie: Jerzy Kukuczka. Dość dobrze znana jest też Wanda Rutkiewicz. Na brak rozpoznawalności nie może narzekać kierujący obecnie zimową wyprawą na K2 Krzysztof Wielicki.


Czytaj także: Bernadette McDonald: Polskie Himalaje


Ale w oczach wspinaczy i znawców alpinizmu na Zachodzie dokonania ich wszystkich ustępują osiągnięciom Kurtyki. Patrzą na nie jak na dzieła artysty osobnego, kroczącego własną drogą, przeciw nurtom. Dlatego zapewne jako pierwsi mogli poznać jego życie anglojęzyczni czytelnicy w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i na Wyspach. Choć większość propozycji odrzuca, nie odmówił McDonald – kanadyjskiej pisarce i animatorce kultury górskiej, która wcześniej opowiedziała historię polskiego himalaizmu jako pędu ku wolności, sposobu na wyrwanie się za żelazną kurtynę. Tamta książka nosiła tytuł „Freedom Climbers”, czyli w dokładnym tłumaczeniu „Wspinacze wolności” (z niewiadomych przyczyn ukazała się w Polsce pod tytułem „Ucieczka na szczyt”). Wydana w ubiegłym roku „Art of Freedom. The Life and Climbs of Voytek Kurtyka”, nagrodzona najważniejszymi nagrodami w dziedzinie literatury górskiej (Banff Mountain Book Award i Boardman Tasker Prize), ukazała się właśnie w tłumaczeniu Macieja Krupy pod tytułem „Kurtyka. Sztuka wolności”.

Sztuka przetrwania

Dwa lata temu kapituła Złotych Czekanów, najważniejszych nagród w świecie alpinizmu, uhonorowała go laurem za całokształt osiągnięć. W uzasadnieniu napisano, że nagroda powędruje w ręce „tajemniczej i fascynującej postaci (...) Jego pierwsze przejście zachodniej ściany Gaszerbrum IV (tzw. Świetlistej Ściany) w 1985 r. jest uznawane przez purystów za najbardziej niezwykłe przejście alpejskie XX wieku”. Pierwszym laureatem honorowego Złotego Czekana był Walter Bonatti, legendarny włoski alpinista, który w 1958 r. wraz z Carlem Maurim jako pierwszy stanął na wierzchołku Gaszerbrum IV.

Przejście ściany przez Kurtykę i Austriaka Roberta Schauera zakończyło się osiągnięciem szczytowej grani, bez wejścia na wierzchołek. Mimo to czołowy amerykański magazyn wspinaczkowy „Climbing” określił je mianem „wspinaczki stulecia”. Etykieta przywarła trwale do tego osiągnięcia, nie znajdując jednak aprobaty u jego współautora. „Czy ogłaszanie wiersza stulecia ma sens? Albo wybieranie kobiety stulecia?” – kwestionował Kurtyka. I pytał retorycznie: czy ktokolwiek powtórzył ich drogę? Czy ktokolwiek przekonał się, o jak trudnym przejściu mowa? Rzeczywiście: do dziś Świetlista Ściana, podobnie jak i droga pierwszych zdobywców GIV sprzed 60 lat, nie doczekały się powtórzenia.


Czytaj także: Piotr Pustelnik: Po drugiej stronie tęczy


Potoczna nazwa ściany czwartego co do wysokości szczytu z gniazda Gaszerbrumów, liczącego 7921 m n.p.m., wznoszącego się tuż nad Concordią – wspaniałym skrzyżowaniem lodowców spływających spod największych szczytów świata w Karakorum – pochodzi od jej wyglądu. Widziana z oddali w zachodzącym słońcu, świeci światłem odbitym od przypominających marmur, skutych lodem, miejscami stających dęba skał. Jej przejście było marzeniem Kurtyki, od kiedy ją zobaczył w drodze pod K2 dziewięć lat wcześniej. Wielkie wyprawy porzucił szybko i nieodwołalnie, podobnie zaniechał himalaizmu zimowego, nazywanego przez niego samego „sztuką cierpienia”.

13 lipca 1985 r. wraz z Schauerem wbijają się w kuluar przecinający trapez dwuipółkilometrowej ściany Gaszerbrum IV. Z minimalnym ekwipunkiem i wyliczonymi ściśle racjami żywności. Po pięciu dniach wspinaczki zatrzymują się na polach śnieżnych pod szczytem, na wysokości 7800 m. W miejscu bez odwrotu, w zamieci, która wydaje się nie mieć końca. Jedyna droga prowadzi do góry, co w burzy śnieżnej jest niewykonalne. Czekają. Rolę namiotu spełnia cienka płachta biwakowa, rozciągnięta na półce wyrąbanej w lodowym stoku. Kończy im się jedzenie i gaz, bez którego nie mogą przygotować picia. Warstwa śniegu przyrasta, nad nimi suną małe lawiny. Kończy się także nadzieja: Kurtyka przygotowuje się na śmierć. Wśród myśli pojawia się i ta, że jego ciało stanie się wkrótce bryłą lodu...

Ale nie rezygnują. W filmie „Ścieżka Góry” Kurtyka wyzna: „Załamanie oznaczało decyzję o śmierci”. Po dwóch nocach pod płachtą udaje im się ruszyć w górę. Jeszcze wczesnym popołudniem docierają do grani głównej. I mimo że prowadzi już ona dość łatwym trawersem do wierzchołka, decydują się schodzić. Kurtyka będzie tym finałem zawiedzony. Choć musi wiedzieć, że osiągnięcie było i tak imponujące.

I ekstremalnie ryzykowne: na górze spędzili jedenaście dni, z czego siedem na wysokości ponad lub około 7000 m. Do tego dodajmy dwie nieprzespane noce, trzy doby bez jedzenia i dwie bez picia...

Zwierzęcy instynkt

Podczas najtrudniejszych chwil w górnej części ściany czuli obecność „tego trzeciego”. Fantomowego towarzysza. Obecność jak z fragmentu „Ziemi jałowej” T.S. Eliota, zainspirowanego relacją Sir Ernesta Shackletona z jego antarktycznej tułaczki po Georgii Południowej: „Kim jest ten trzeci, który zawsze idzie obok ciebie? / Gdy liczę nas, jesteśmy tylko ty i ja / Lecz gdy spoglądam przed siebie w biel drogi / Zawsze ktoś jeszcze idzie obok ciebie...”. Walczącej o przetrwanie na Nanga Parbat Elisabeth Revol „ten trzeci” – jak sama wspomni – zaoferował ciepłą herbatę w zamian za oddanie mu buta...

Na Świetlistej Ścianie wydawał im się, zwłaszcza Robertowi, kimś złowrogim. Gdy zaczęli schodzić, przestał im zagrażać, a zaczął dodawać otuchy. Ich ówczesne doznania nie ograniczały się do obecności „tego trzeciego”: Wojtek słyszał dźwięki, głosy ptaków, szepty, wreszcie muzykę. Coraz bardziej znajomą. Gdy stawał, ona też ustawała. Kiedy ruszał, melodia znów się pojawiała. „I stumble and fall, / but I give you it all” – Kurtyka słyszał w tych momentach właśnie szlagier Barbry Streisand „Woman in Love”. Dopiero po czasie zrozumiał, że lina szorująca po lodoszreni tworzy efekt głosu, zaś kroki nadają melodii rytm.

Bardziej niepokojącego złudzenia doświadczył podczas młodzieńczej jeszcze, pierwszej azjatyckiej wyprawy w 1972 r. – w Hindukusz. Gdy wraz z Jackiem Rusieckim układają się do snu, na zewnątrz słyszą kroki i oddech. Nie wychodzą z namiotu. Rano nie odnajdą w pobliżu żadnych śladów, a Kurtyka przypisze swoje kolejne złudzenie działaniu wiatru. Podczas innej wyprawy w Hindukusz, na Kohe Bandaka, Kurtyką będzie z kolei targać poczucie, że „góra żyje”.

Chcę być nielegalny

Przez niemal 70 lat utrzymywał, że urodził się 20 września 1947 r., podczas gdy na świat przyszedł 25 lipca tego roku. Błąd, którego przez lata nie prostował, powstał albo w wyniku powojennego bałaganu w rejestracji urodzin, albo przez roztargnienie ojca.

Przygodę z górami Kurtyka zaczął przypadkiem, gdy koleżanka wzięła go na wycieczkę w Rudawy Janowickie pod Jelenią Górą, dokąd jeździli amatorzy wspinaczki z Wrocławia (w stolicy Dolnego Śląska, na tamtejszej politechnice studiował elektronikę, którą ukończył ze stopniem inżyniera). Od razu poczuł fascynację, zwierzęcy niemal instynkt, który każe piąć się w górę. Odtąd niemal całą energię skupi na wspinaczce – w skałkach i Tatrach. Naturalne predyspozycje, instynktowne opanowanie techniki, intuicyjny styl – te cechy sprawią, że w środowisku przylgnie doń przydomek „Zwierz”.

Za sprawą ojca, Tadeusza Kurtyki, w życiu Wojtka pojawiły się książki. Jego ojciec był znanym – pod pseudonimem Henryk Worcell – pisarzem, który debiutował przed wojną znakomitą powieścią „Zaklęte rewiry”, po latach zekranizowaną. Wojtek odziedziczy po nim literackie ambicje, a nawet pewien w tej dziedzinie talent, ujawniony w ledwie kilku tekstach i dwóch książkach.

Być może miejsce na rozwój literacki zagarnęła wspinaczka, której rodzice zresztą nie aprobowali. Czy między ojcem a najstarszym z trzech synów istniał też rozdźwięk ideologiczny? O to kanadyjska autorka wspinacza nie zapytała. Wiemy jednak, że Tadeusz Kurtyka uległ pokusie budowania socjalistycznej rzeczywistości, Wojtek zaś był zawsze zbuntowany przeciw systemowi, władzy, zasadom, a więc także przeciw komunistycznej rzeczywistości. Ale nie był to bunt z opornikiem Solidarności w klapie – wyrażał się raczej w tęsknocie za łamaniem konwenansów, przepisów, za działaniem górskim bez zezwoleń. W tęsknocie za „byciem nielegalnym”.

Na przykład podczas pierwszego w historii trawersu trzech szczytów Broad Peak w 1984 r. mieli z Kukuczką pozwolenie jedynie na główny wierzchołek. Dwa lata wcześniej osiągnęli go nielegalnie w ramach aklimatyzacji przed atakiem na K2. Z dwóch zdobytych w lipcu 1983 r. ośmiotysięcznych Gaszerbrumów zalegalizowali wejście tylko na GII. Stosownych papierów nie miał ani na Kohe Bandaka w polsko-brytyjskim zespole, ani na wspinaczki ze Szwajcarami wschodnią ścianą Nameless Tower w grupie Trango i południowo-zachodnią ścianą Sziszapangmy. Łamał przepisy także w drodze w Hindukusz, Karakorum i Himalaje, stając się mistrzem wyprawowego przemytu, na którym opierało się finansowanie polskiego himalaizmu przełomu lat 70. i 80. „Nie postrzegałem tego jako niegodziwości, przeciwnie: było to dla mnie coś pozytywnego – przejaw ducha polskiego. Przemyt w warunkach nienormalnego życia nie tylko nie jest przestępstwem, przeciwnie: staje się cnotą” – mówił podczas warszawskiej premiery „Sztuki wolności”.

Sięganie ku wolności

Ustawiał się w kontrze do stylu życia ojca, u którego pociąg do alkoholu mieszał się z pobożnością. Wojtek od małego czuł się osaczony: wizją piekła, religijną opresją.

Co nie znaczy, że nie miał duchowych potrzeb. Ich zaspokojenia szukał w filozofiach Wschodu, buddyzmie zen czy samurajskim kodeksie Bushido. Zafascynowany kulturą Japonii, z Drogi Samuraja wywiódł koncepcję Ścieżki Góry, którą podążał. „Zdałem sobie sprawę, że dzięki górom wracam do mojego codziennego życia jako człowiek całkowicie odmieniony” – mówił. Góry stały się więc dlań religijnym erzacem, strzeliste turnie Karakorum – gotyckimi świątyniami, kaplicami zaś podkrakowskie skałki, pod którymi spotykał innych Wyznawców, jak ich określa w „Chińskim maharadży”. Powieści, w której przejście „na żywca” – czyli bez asekuracji – tytułowej drogi w Bolechowicach staje się pretekstem do metafizycznej podróży w głąb siebie.

Mimo wybitnie sportowego charakteru swoich dokonań, we wspinaniu widział i widzi raczej dziedzinę sztuki niż wyczyn. Chociaż to on tworzył podwaliny stylu alpejskiego, który jest dziś najbardziej uznawanym sposobem zdobywania szczytów – od Alp po Himalaje (styl alpejski – w największym uproszczeniu – polega na szybkim wejściu na szczyt bez budowania obozów, bez pomocy tragarzy i z możliwie małym obciążeniem). Chociaż to jego imię noszą tatrzańskie klasyki wspinaczkowe. Chociaż to „skala Kurtyki” jest obowiązującą w Polsce skalą oceny trudności dróg w skałkach.

To jednak nie cyfry i „dokonania” – tak ważne dla wielu innych – są dlań istotą alpinizmu. Wspinaczka jest – jak mówił – „trudną próbą wzlotu ponad siebie samego, sięganiem ku wolności”. Dodawał, że jego ambicją było zawsze robić drogi trudne, ale jeszcze większą – drogi piękne. Opowiada o nich zawsze z szeroko otwartymi oczyma, jak niegdyś o Bezimiennej Wieży Trango: „Wyobraźcie sobie, że stoicie przed schroniskiem nad Morskim Okiem i że na wierzchołku Mięgusza wyrasta obelisk kilometrowej wysokości, taki złoty fallus”.

Dzięki jego wyobraźni opisy wspinaczkowych przygód na najpotężniejszych ścianach Azji brzmią jakby wyjęte z mitów, baśni czy literatury fantasy. Ścianę Bandaki, której już sama nazwa budzi dreszcz, porównywał z Mordorem. Ciskający kamieniami żleb znajdujący się w tej ścianie – Cyklotronem. A pole śnieżne w ścianie Changabangu – Okiem Cyklopa.

Baśniowe nazwy nadawał też lękom, które go opanowywały, i mocom, które posiadał. Wizję pojawiającego się od najmłodszych lat koszmaru niemocy nazywał Dżemem. Pojawiające się na myśl o wspinaczce kropelki potu na rękach – Magiczną Pompą. A wewnętrzny nakaz odganiający przerażone myśli – Wielką Miotłą. Niech i tak będzie.

Głodne duchy

„Moje życie to »Gra o Tron«” – opowiadał podczas jednego ze swoich nielicznych wystąpień publicznych, na Festiwalu Górskim w Lądku-Zdroju, wywołując sprzeciw prowadzącego Adama Pustelnika, który dowodził, że w „grze” Kurtyki nie było trupów. Trupów istotnie nie było, ale były „ofiary”.

„Trudno jest być alpinistą i mieć stabilne życie rodzinne” – mówi w książce Kurtyka. Z czasem rozpadła się też jego międzynarodowa „drużyna pierścienia”, którą tworzyli: Alex ­MacIntyre, długowłosy rockandrollowiec z muzyką Led Zeppelin w słuchawkach, z zadziwiającą intuicją w omijaniu lodowych barier i równie intrygującym zwyczajem upijania się przed atakiem szczytowym, Erhard Loretan, krępy szwajcarski stolarz z szatańskim poczuciem humoru, i rubaszny, wielki jak niedźwiedź Jean Troillet. Wśród „ofiar” była też trudna, oparta na kontrastach męska przyjaźń z Jurkiem Kukuczką. Przyjaźń, która przyniosła obu serię wielkich osiągnięć. Ale też porażki, w których Kurtyka – w odróżnieniu od Kukuczki – widział cenny element swojego górskiego życiorysu.

Jest w tym życiorysie miejsce na zakończone niepowodzeniem wielokrotne próby na K2 i najdłuższej grani Nanga Parbat. Na racjonalne „wycofy” i nieracjonalne wahania. Na chwile zwierzęcego strachu, momenty na granicy tchórzostwa. Ale też na szczęśliwe zakończenia wszystkich górskich przygód. W swojej całej pełnej niebezpieczeństw karierze Kurtyka nie odniósł najmniejszych obrażeń. Podczas wypraw z nim żadne nieszczęście nie przytrafiło się także jego partnerom, ale MacIntyre, Kukuczka i Loretan zginęli potem w górach.


Czytaj także: Simone Moro, Denis Urubko: Nie jesteśmy masochistami


Kurtyka cieszy się sławą być może najbardziej szczęśliwego i bezpiecznego wspinacza w historii. Choć określenie „sława” nie jest do końca właściwe. Jak ognia unika rozgłosu. Dwukrotnie odmawiał przyjęcia honorowego Złotego Czekana. Wybitny słoweński alpinista Marko Prezelj mówił kiedyś na ceremonii wręczenia tych nagród: „W Słowenii »sława« oznacza też żeńskie imię Slava. Starzy ludzie mówią: »Slava je kurba« – sława jest kurwą, jednego dnia śpi z jednym, następnego z innym. Sława to tania pułapka zastawiana przez media, w którą ludzie pełni samozadowolenia łapią się łatwo i zostają wykorzystani”.

„Te słowa są mi bardzo bliskie. Obsesyjnie bliskie – przyznawał Kurtyka. – Sława jest łaknieniem głodnych duchów. Nigdy nie syci. Gdy odchodzi, pozostawia pustkę”.

Gdyby był pryncypialny, nie mielibyśmy okazji czytać jego biografii. W Kurtyce też jednak kotłują się sprzeczności: powściągliwość zmaga się z naturalną chęcią przekazania opowieści potomnym, skromność i wycofanie – z godnym osiągniętych szczytów własnym ego.

Jego ostentacyjna nieobecność w sferze publicznej rzucała się przez lata w oczy. Aura tajemniczości przyciągała jak magnes. Niechęć do kreowania wizerunku nadała wyrazisty rys jego postaci. Ucieczka od sławy była – paradoksalnie – budulcem pomnika, którym stał się w środowisku górskim za życia.

„Sztuka wolności” jak na ironię ukazała się w Polsce w tygodniu, w którym himalaizm trafił znów na medialne szczyty. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2018