Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
I o wszystkich tych krajach, gdzie polityka kulturalna skupia się na propagandzie i niszczeniu. Tyle że nie da się być ikoną opozycji, jeśli ma się niezałatwione porachunki z samym sobą.
Izraelski reżyser Nadav Lapid pozornie mówi do nas znajomym tekstem, choć formą wypowiedzi nie ułatwia nam odbioru. Było tak już w jego nagradzanych „Synonimach” (2019), gdzie chłopak z Tel Awiwu, tuż po służbie wojskowej, wadził się ze swoją tożsamością na paryskim bruku. Połamany język tego filmu, podobnie jak i skłonność do łamania różnych tabu, przeniknął także do „Kolana Ahed”.
Zapożyczony od Erica Rohmera tytuł jest właściwie tylko pretekstem, by wyrzucić z siebie oskarżenie pod adresem ojczyzny. A przy okazji raz jeszcze opowiedzieć swą pogmatwaną historię osobistą. Tym razem nie o losie młodego imigranta z mocno newralgicznego dla Europy kraju, ale o twórcy w średnim wieku, który w tym kraju chciałby tworzyć niepokorną sztukę. Z początku liczy się tylko jedno pytanie: czy da się otwarcie piętnować rodzimy nacjonalizm, militaryzm i rasizm, jednocześnie nie łamiąc sobie kariery?
Jesteśmy bowiem w miejscu, gdzie wielu życzyłoby złamania nogi w kolanie tytułowej Ahed Tamimi. Kilka lat temu zdesperowana palestyńska nastolatka w podartych dżinsach spoliczkowała izraelskiego żołnierza, za co trafiła do aresztu i z dnia na dzień stała się obiektem hejtu. W filmie Lapida eksperymentujący artysta Y (w tej roli Avshalom Pollak) chciałby wykorzystać tę autentyczną historię do zrobienia krytycznej w swej wymowie instalacji, trwają nawet castingi, choć wpierw musi dokończyć promocję swojej poprzedniej produkcji.
Leci więc, w towarzystwie młodych żołnierzy zmierzających właśnie na misję w Gazie, do pustynnej osady Sapir. W tamtejszej bibliotece ma się odbyć projekcja i dyskusja, a do przywitania gościa pofatygowała się specjalnie ważna urzędniczka z ministerstwa kultury, czyli pochodząca z tych stron Yahalom (gra ją Nur Fibak). Dziewczyna to urocza, gadatliwa, nieco snobistyczna i uzbrojona w tak zwany „formularz bezpieczeństwa”. Żeby dostać obiecane honorarium, twórca musi zaznaczyć na liście temat swojego dzieła oraz zakres planowanej wokół niego rozmowy.
Obeznany z takimi praktykami Lapid w formularzu zakreśliłby pewnie punkt „inne”, po czym wpisał takie hasła, jak „polityka kulturalna”, „cenzurowanie sztuki”, „dzielenie autorów na swoich i obcych”, „szantaż ekonomiczny” czy „kłamstwa wojny”. Bo raczej nie o inkryminowanym kolanie traktuje jego film. Chodzi o sytuację, kiedy większość podpisuje podobne oświadczenia, ażeby nie wypaść z obiegu, i nagle ktoś próbuje się z tego wyłamać. „Ten kraj jest skończony” – konstatuje przez telefon matka Y, również związana z kinem, niegdyś prawdopodobnie zagorzała syjonistka, dziś wyraźnie rozczarowana polityką swego państwa. Mężczyzna zdaje się jednak pogubiony w swojej misji i ten niepokój udziela się filmowi.
„Kolano Ahed” przypomina chwilami bluzg, obsesyjny monolog zrodzony z gniewu i rozpaczy, lecz równocześnie sporo w nim sarkazmu. Z jednej strony to rzecz o niezależnym artyście, który gdzieś na zindoktrynowanej i zdegradowanej ekonomicznie prowincji postanowił dać świadectwo prawdzie i utrzeć nosa gorliwej wicedyrektorce wydziału bibliotek. Z drugiej zaś strony dostajemy (auto)ironiczne spojrzenie na artystowski narcyzm. W jednej ze scen bohater kontempluje tamtejszy cud natury, po czym starannie obsikuje przestrzeń wokół siebie.
W planach ma Y projekt o zadziornej Palestynce, na miejscu zaczyna realizować inny eksperyment społeczny. Zaprzęga doń etykę i erotykę, własne wojenne traumy i zmagającą się z chorobą matkę – oświaty kaganek zamienia na kaganiec. Ma w sobie coś ze straceńca lub wręcz terrorysty, można więc zastanawiać się, czy jego heroiczne gesty nie tracą przez to na wadze. Sam Lapid zachowuje się trochę podobnie jako filmowiec, toteż oglądanie „Kolana Ahed” nie należy do łatwych ani przyjemnych. To film prowokacyjny, chropawy, drapiący w gardło niczym suchy wiatr z Negewu. Fabuła sprawia wrażenie źle opowiedzianej, obrazy – źle wykadrowanych, jakby ktoś kręcił smartfonem, chaotycznie i przypadkowo. Jest w tym pewna metoda, dostrzeżona zresztą przez jury w Cannes, acz chwilami bliżej jej do sztuki wideo niż kina.
Wzorem dzieł po autorsku zaangażowanych (czy, jak kto woli, „zdegenerowanych”), opowieść raz po raz zostaje poddana dekonstrukcji, stąd trudno w niej wygodnie się rozgościć. Od pierwszych ujęć percepcja bohatera ulega zaburzeniu, a potem już wszystko zdaje się lekko przekręcone, włącznie z postacią atrakcyjnej urzędniczki. To, co wydarza się między nimi, wykracza poza dialektykę przyciągania i odpychania. W ich bezpośrednich zwarciach, a wcześniej w jego prowokacjach pulsuje pytanie, czy Y w końcu pozwoli się ocenzurować, czy też nie, i co z tego wyniknie dla bohatera, pracującej nad nim ambitnej Yahalom oraz dla lokalnej społeczności (czytaj: dla państwa złożonego z wielu takich miejsc).
Zobacz także: DAVID BOWIE: NAJBARDZIEJ CHCIAŁBYM BYĆ REKWIZYTEM >>>>
Jednak Lapid nie gra znaczonymi kartami. Młoda karierowiczka odczuwa wyraźne zakłopotanie swoją rolą, podczas gdy Y, w imię nonkonformizmu i moralnej wyższości, zaczyna cynicznie eksploatować jej szczerość. Jego niespokojne ciało dobrze pamięta i teraz mimowolnie odtwarza wojenną przemoc, a koszmary libańskiej wojny pod wpływem spotkania z Yahalom nabierają nowych kształtów.
Reżyser stara się zaatakować widza obrazami, to wzmacniając, to kwestionując wygłaszane przez bohatera manifesty. Ów dysonans stara się rozbroić cierpkim poczuciem humoru, z jakim traktuje swe postacie. Chwilami „Kolano Ahed” przypomina awangardowy musical, w którym zarówno popularne piosenki (od Vanessy Paradis przez Guns N' Roses po „Lovely Day” Billa Withersa), jak i „amatorskie” choreografie stają się wyrazem tyleż indywidualnej wolności, co wewnętrznego rozedrgania. Można zatem widzieć w filmie przykład indywidualnej postawy i jednocześnie zapis zbiorowego stanu umysłu. Inny izraelski twórca, Samuel Maoz, nazywał go fokstrotem – zestawem kroków wyuczonych przez kolejne pokolenia żyjące w cieniu wojny. Dla Lapida to raczej nieskoordynowany taniec na pustyni, w zaklętym kręgu buntu i niemocy. ©
KOLANO AHED (Ahed’s Knee) reż. Nadav Lapid. Prod. Izrael 2021. Dystryb. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. W kinach od 24 czerwca.