Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać" - to niezapomniane zdanie, wypowiedziane przez Maklakiewicza we "Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka, mogłoby być mottem tego, co obaj aktorzy dokonali w polskim kinie. Ich kanciasta obecność wniosła do filmu inną jakość. Zarówno w sensie aktorskim (obaj grali w sposób całkowicie "niepolski", wolny od teatralnej maniery), jak i czysto ludzkim (stworzone przez nich typy: rozmaite wcielenia nadętego inżyniera Mamonia i dumnego plebejusza Sidorowskiego - zawładnęły wyobraźnią kolejnych pokoleń polskich widzów).
Trudno wyobrazić sobie duo bardziej niedobrane - jak to zwykle zresztą bywa w zestawieniach komediowych. Z jednej strony akowiec, powstaniec ’44 roku, wykształcony w szkole teatralnej, z drugiej - prosty robociarz zaprawiony w kamieniarskim fachu. Cwaniaczek-przystojniaczek z bujnymi "pekaesami" i grubo ciosany naturszczyk z nieodłącznym petem w kącikach ust. Polski wariant Don Kichota i Sancho Pansy. Dwie bodaj najbardziej rozpoznawalne twarze polskiego kina i najbardziej charakterystyczne głosy. Połączyło ich nie tylko zamiłowanie do mocnych trunków czy dobrej zabawy. Wraz z nimi na ekran wkradał się powiew nieuchwytnej wolności, młodzieńczej anarchii, inteligentnej zgrywy. Najbardziej banalne zdania nabierały w ich ustach mocy filozoficznych przemyśleń i natychmiast przechodziły do kanonu nieśmiertelnych cytatów. Zachowując kamienną twarz potrafili rozbawiać do łez.
Polskie kino nie wykorzystało w pełni talentu ani Maklakiewicza, ani Himilsbacha, powierzając im (z kilkoma wyjątkami) zazwyczaj role drugoplanowe lub epizodyczne. Razem zagrali większe role w kilku raptem tytułach: w "Rejsie", "Wniebowziętych", w "Jak to się robi"... A jednak wrośli w świadomość polskiego widza jako para prawie nierozłączna. Nazwisko jednego natychmiast przywoływało skojarzenie z tym drugim. Obaj też stali się postaciami legendarnymi. Himilsbach w znacznie większym stopniu stał się zakładnikiem swej menelskiej legendy choćby z racji "niskiego" i dość tajemniczego w szczegółach pochodzenia. Nic dziwnego, że Stanisław Manturzewski, realizując wespół z Małgorzatą Łupiną znakomitą biografię dokumentalną aktora, dał jej znaczący podtytuł: "Prawdy, bujdy, czarne dziury". Bo też nie sposób oddzielić w opowieściach o Himilsbachu i w przekazach pozostawionych przez niego samego prostego faktu od anegdotycznego zmyślenia.
Nie dopuśćmy jednak, by duet Himilsbach-Maklakiewicz, rozwijający się bardziej poza planem filmowym niż na planie, przesłonił nam to, co obaj dokonali w kinie na własny rachunek. Pamiętajmy, że Himilsbach był także niezłym pisarzem i wziętym scenarzystą. W jego aktorskiej karierze intrygująca, mroczna postać dozorcy budowy, który oswaja bezpańskiego psa ("Trzeba zabić tę miłość" Janusza Morgensterna), czy Józef Kieliszek, filozofujący kanalarz z serialu "Jan Serce", to jedne z najbardziej wyrazistych epizodów polskiego kina. I nie umniejszajmy tych zasług stwierdzeniem, że przecież Himilsbach we wspomnianych filmach po prostu "grał siebie". Jego fenomen wskazuje na ogromny, a rzadko u nas wykorzystywany potencjał tkwiący w aktorach niezawodowych. (Niedawno, podczas pierwszej edycji Festiwalu Jana Himilsbacha w jego rodzinnym Mińsku Mazowieckim, nagrodę "Monidła" dla najlepszego aktora naturszczyka otrzymał Henryk Gołębiewski, znany choćby z filmu "Edi"). Z kolei Zdzisław Maklakiewicz zaistniał w rozległym zestawie świetnych ról: od wybornej, głównej, w telewizyjnym "Przyjęciu na dziesięć osób plus trzy" Jerzego Gruzy poprzez mniejsze, ale znaczące - w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Hasa czy "Barierze" Skolimowskiego. Kawał historii polskiego kina odbija się w jego liczącej prawie sto tytułów filmografii.
Niedziela z Janem Himilsbachem i Zdzisławem Maklakiewiczem - TVP Kultura, 5 X, 17.05