Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W szpitalu wojskowym pacjenci zabawiają mizernego chłopczyka, naśladując odgłosy różnych zwierząt. Mały Paszka nie bardzo odnajduje się w tej zabawie. Ktoś żartuje: „A gdzie miał widzieć psa? Tu już wszystkie zjedli!” – i zamiast śmiechu kilkunastu mężczyzn w piżamach zaczyna szczekać. Jesteśmy bowiem w Leningradzie, tuż po wojnie, choć mało kto mówi o niej wprost. Wszystko, co się tutaj wydarzyło w ciągu ostatnich kilku lat, zapisane zostało w ciałach i na twarzach. Słabi, okaleczeni mężczyźni pielęgnowani są przez silniejsze, przynajmniej z pozoru, kobiety. Bo ich blizny pozostają niewidoczne dla oka. Może dlatego, że pomimo własnych ran i traum kurczowo trzymają się życia.
Rosyjski reżyser Kantemir Bałagow (rocznik 1991), zainspirowany książką „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz, opowiada o gehennie oblężonego miasta i frontowej poniewierce poprzez powojenną historię dwóch młodych kobiet. To Masza i Ija, przezywana „Tyczką” ze względu na ponadprzeciętny wzrost, a wspomniany chłopiec to ich frontowe dziecko. Żołnierka Masza dotarła aż do Berlina, Ija zaś, doznawszy wstrząsu mózgu, wróciła do Leningradu, gdzie pracuje jako sanitariuszka. Jest mocno zalękniona i od czasu do czasu „zawiesza się”, tracąc kontakt z rzeczywistością. Tymczasem jej przyjaciółka tuż po demobilizacji zaczyna żyć bardzo intensywnie, wręcz żarłocznie. W pewnym momencie mówi, że chce wypełnić w sobie jakąś pustkę. Czy chodzi o śmierć małego Paszki? Trudno stwierdzić, skoro na wieść o tym Masza zabiera przyjaciółkę na tańce. I tylko częste krwotoki z nosa oraz paskudna szrama na brzuchu przypominają o tym, jak wyglądała jej wojenna droga do zwycięstwa.
Bałagow spogląda na swoje bohaterki okiem nieoceniającym i czułym. Ich funkcjonowanie w szarej strefie, poza dobrem i złem, pośród instynktów i gier o władzę, staje się sposobem na przeżycie i odzyskanie podmiotowości. Maszę i Iję łączy przecież coś, co trudno zrozumieć, jeśli nie przeżyło się trwającego dwa i pół roku oblężenia miasta, nie straciło się domu i rodziny, nie było się kobietą na froncie. Na zgliszczach dawnego świata zrobienie śmiertelnego zastrzyku staje się gestem humanitarnej pomocy. Reprodukcyjna żarłoczność Maszy to jej podświadomy sprzeciw wobec dominującego wokół popędu śmierci. I przede wszystkim wobec wojny, która jak na ironię, w wielu językach jest słowem rodzaju żeńskiego.
Po konflikcie na Bałkanach mówiło się, że polem bitwy stało się tam również kobiece ciało. Podobną sugestię znaleźć można w „Wysokiej dziewczynie” – jej bohaterki, zmęczone wielką wojną, sponiewierane i wydrążone, są jak miasto próbujące podźwignąć się z ruin. W skąpym i zwodniczo ciepłym świetle leningradzkich komunałek rozgrywa się dramat zbudowany na odcięciu od emocji, a gwałtowna afirmacja życia podszyta jest milczeniem i mrokiem. Kiedy Masza po raz pierwszy od końca wojny przymierza nowiutką sukienkę, jej obłąkańczy zachwyt stopniowo przechodzi w spazm. Normalność jest tu towarem bardziej deficytowym niż przedwojenny jedwab.
Czytaj także: Konstelacje bliskości - Anita Piotrowska o debiutanckim filmie Kantemira Bałagowa
Masza i „Tyczka” pokazywane są w filmie z bardzo bliska, w ciasnych, intymnych kadrach, przez co fizyczność i biologiczna witalność kobiecych postaci staje się czymś na kształt filmowego języka. To już niemal znak rozpoznawczy reżysera, który w swojej debiutanckiej „Bliskości” (2018), rozgrywającej się w rodzinnej Kabardo-Bałkarii, również szczelnie wypełniał kadr ciałami, oddechami, szeptami. Po raz drugi autorką zdjęć jest fenomenalna Ksenia Sereda (ma zaledwie dwadzieścia pięć lat), a debiutujące przed kamerą Wiktoria Miroszniczenko jako „Tyczka” i Wasylisa Pieriełygina w roli Maszy świetnie odnajdują się w tej ekranowej ciasnocie. Bałagow pozwala nam jej doświadczyć wieloma zmysłami. Niemal na własnej skórze czuje się szorstki dotyk wojskowego sukna. W nozdrza wdziera się woń szpitalnego lizolu. Chuda kasza zdaje się rosnąć w ustach. Intensywność tych doznań każe sięgnąć po cytat z samej Aleksijewicz: „»Kobieca« wojna ma swoje własne barwy, zapachy, własne oświetlenie i przestrzeń uczuć. Własne słowa. Nie ma tam bohaterów i niesamowitych wyczynów, są po prostu ludzie zajęci swoimi ludzkimi-nieludzkimi sprawami” (przeł. Jerzy Czech). Czyli praniem bandaży, szyciem kolorowych sukien, gorączkowym poszukiwaniem tej prawdziwej, niesprzedajnej bliskości.
U Bałagowa podczas fetowania rannych weteranów tylko jeden człowiek spontanicznie, wręcz kompulsywnie bije brawo – aż puszczają mu szwy na piersi. To szpitalny wariat, który cieszy się jak dziecko z symbolicznych prezentów wręczanych pokiereszowanym żołnierzom. Dla pozostałych wojna wcale się nie skończyła, a w domu pewnie nikt na nich nie czeka. I tylko ślepa wiara w to, że życia nic nie zmoże i że mimo wszystko warto je z kimś dzielić, pozwala bohaterkom wypowiedzieć cichą wojnę tej wojnie. ©
WYSOKA DZIEWCZYNA (Dylda) – reż. Kantemir Bałagow. Prod. Rosja 2019. Dystryb. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. W kinach od 11 października.