Szaleństwo i metoda

Gdyby filmy Grzegorza Królikiewicza zaistniały w swoim czasie na Zachodzie, takim twórcom, jak Jim Jarmusch czy Tsai Ming-liang, trudniej byłoby zdobyć miano innowatorów filmowego języka.

05.10.2010

Czyta się kilka minut

Kiedy Julian Kawalec zobaczył, w jaki sposób jego "Tańczący jastrząb" został sfilmowany przez Grzegorza Królikiewicza, poczuł podobno, "że urosły mu kły i pazury, i że chciałby jeszcze raz napisać tę książkę". W wywiadzie rzece, który ma ukazać się w październiku nakładem Korporacji Ha!art, reżyser barwnie opisuje, jak rozprawiał się z niby-faulknerowską, nieprzystającą do chłopskiej wrażliwości frazą Kawalca, próbując przełożyć ją na język gwałtownych, naładowanych znaczeniami, iście surrealistycznych obrazów.

Prowadzona w pierwszej osobie opowieść Michała Topornego, "urodzonego na klepisku" peerelowskiego aparatczyka, który odciął się od swoich wiejskich korzeni, to ciąg mocnych, symbolicznych scen. Już pierwsze minuty filmu przynoszą istne szaleństwo obrazu: narodziny bohatera wyraża ogromne zbliżenie tryskającej mlekiem kobiecej piersi i niemowlęcego przyrodzenia; śmierć rodziców sygnalizowana jest obrazem przewróconej stągwi z mlekiem i much łażących po twarzy konającej matki; początek wojny punktuje obraz wychodzącego z dojrzałego jabłka robala, nadejście zaś nowego porządku wyraża się w scenie grabienia dworu, kiedy to wieśniacy odgrzebują zastygłą pod lodem dziedziczkę... Cały ten ciąg obrazów sfilmowany został przyjmującą akrobatyczne pozycje, deformującą rzeczywistość kamerą, trzymaną przez samego Zbigniewa Rybczyńskiego.

Kontrowersje

Był rok 1977. Królikiewicz miał już za sobą dwa znaczące tytuły filmowe: "Na wylot" (1972) i "Wieczne pretensje" (1974). Nikt tak dotychczas nie opowiadał w polskim kinie. Czy ktokolwiek miałby odwagę opowiadać tak dzisiaj? Czy dawny Grzegorz Królikiewicz miałby dziś możliwość robienia takich filmów?

Te "kły i pazury" dobrze charakteryzują zapomnianą już nieco twórczość wybitnego reżysera, który w ostatnich latach daje o sobie znać niekoniecznie za sprawą filmów. Jego najnowszy dokument "Kern", traktujący o tym, jak to III RP miała zniszczyć zaprzyjaźnionego z reżyserem wicemarszałka Sejmu, widzieli na razie tylko nieliczni. Mocno spektakularnym gestem było wycofanie tytułu z programu festiwalu Era Nowe Horyzonty - Królikiewicz solidaryzował się w ten sposób z Ewą Stankiewicz, współtwórczynią "Solidarnych 2010", która swój fabularny debiut "Nie opuszczaj mnie" również wycofała z festiwalu, zarzucając jego organizatorom polityczne uprzedzenia wobec jej osoby.

Przed kilkoma laty głośno było o twórcy "Na wylot" przy okazji afery w łódzkim Teatrze Nowym, którego dyrektorem Królikiewicz został mianowany przez prezydenta Kropiwnickiego, co oprotestowała znaczna część zespołu. Na temat pracy z ekstrawaganckim reżyserem od dawna krążyły w środowisku czarne legendy. "Aktor powinien wyrażać dramat owego mięsa, którym jest człowiek, aż do głębokich przepaści, z taką rozciągłością" - mówi Piotrowi Kletowskiemu i Piotrowi Mareckiemu w wywiadzie rzece. Faktem jest, że znani aktorzy (jak Beata Tyszkiewicz czy Lucyna Winnicka) u Królikiewicza grali na zupełnie innych rejestrach, a jego relacje z Franciszkiem Trzeciakiem, który idealnie wrósł w role plebejskich, "topornych" bohaterów "Na wylot", "Wiecznych pretensji" czy "Tańczącego jastrzębia", można było śmiało porównywać do tajemniczej, dla widza nieomal demonicznej więzi między Wernerem Herzogiem i Klausem Kinskim. Ale to nie metody pracy uczyniły z Królikiewicza postać tak kontrowersyjną w ostatnich latach.

Nowa Fala

Z książki "Pracuję dla przyszłości" wyłania się wielu Królikiewiczów. Jeden to charyzmatyczny wykładowca łódzkiej "Filmówki", autor wydawanych w "Złotej serii" genialnych analiz arcydzieł kina, oglądanych "pod lupą", z całą aparaturą doświadczonego praktyka. Analizując "Obywatela Kane’a" przeciwstawiał się kanonicznym interpretacjom André Bazina czy Pauline Kael. Felliniego odsłaniał warstwami, aż do pierwotnego zarysu, inspirując się kluczową dlań sceną blaknących fresków w "Rzymie". Ale funkcjonuje jeszcze inny, mniej subtelny Królikiewicz: skłócony z częścią środowiska, znany z niepopularnych poglądów, potrafiący ugodzić słowem żwawszym. Już na pierwszej stronie książki Korporacji Ha!art kwituje katastrofę smoleńską słowem "zbrodnia". Dalej, pytany o Powstanie Warszawskie, zasadniczo zgadza się z poglądami Jarosława Marka Rymkiewicza, który na siłę mitologizował niepodległościowy zryw. W swoich sądach o Polsce po 1989 roku nieraz bywał radykalny do bólu, obarczony wyraźną postpeerelowską traumą. Tym bardziej warto dziś przypomnieć o Królikiewiczu - artyście, który zapodział nam się gdzieś w doraźnych sporach o dzisiejszą czy dawniejszą Polskę. Oprócz książki, pomoże nam w tym długo oczekiwany boks DVD z czterema świetnymi filmami reżysera, nakręconymi jeszcze w poprzednim ustroju.

Jako twórca filmów fabularnych (rocznik 1939) od lat trwa w milczeniu. Nie udało mu się przeskoczyć artystycznego sukcesu "Przypadku Pekosińskiego" - jednego z najbardziej unikalnych filmów poprzedniej dekady, raczej nieudanej dla polskiego kina. W dzisiejszych dyskusjach (zwykle malkontenckich w tonie) na temat nowatorskich zrywów rodzimej kinematografii, to właśnie Królikiewicz, obok Jerzego Skolimowskiego czy Andrzeja Żuławskiego, bywa uważany za jednego z nielicznych polskich twórców, którzy odważyli się odświeżyć na gruncie filmu fabularnego myślenie awangardowe. I to w czasach kina epoki PRL-u, zajętego głównie narodowymi obrachunkami i moralnym niepokojem, tworzyli nieformalną Nową Falę.

Sam Królikiewicz słowa "awangarda" nie lubi - kojarzy mu się z myśleniem totalitarnym, które wcześniej czy później musi determinować jedyny słuszny język. W jego rozważaniach często mowa o demokratyzacji kina, czyli o takim jego modelu, który nie narzuca sposobu patrzenia, a jedynie "zostawia widzowi znaki drogowe". Oglądając po raz pierwszy dowolny film Królikiewicza, mamy wrażenie chaosu, przypadkowości, rozbicia rzeczywistości. Reżyser "Zabicia ciotki" łamie reguły płynnej narracji filmowej, chętnie operuje kontrastowymi zderzeniami, powtórzeniami, zaskakującymi ustawieniami kamery, montażowymi "przesunięciami w fazie". To my sami musimy poskładać sobie film w naszej głowie. Czyżby kino interaktywne w najczystszej postaci?

Kubistyczna bryła

Mówi się, że twórca nie powinien być mądrzejszy od swoich dzieł. Filmy Królikiewicza są żywym dowodem na nieadekwatność tego stwierdzenia. Swoje błyskotliwe teorie czy płomienne manifesty przekuwał w materię filmową z wielkim powodzeniem. Już debiutancki film "Na wylot" z czarno-białymi zdjęciami Bogdana Dziworskiego jest spełnieniem głoszonej przez reżysera wizji kina. Przypomina abstrakcyjną mozaikę, która dopiero zobaczona z pewnego oddalenia, nabiera odkrywczych znaczeń. Albo kubistyczną bryłę, która daje się obracać w palcach i oglądać z różnych stron.

Film rekonstruuje sprawę skazanego na karę śmierci małżeństwa Maliszów z Krakowa, które w 1933 r. ukatrupiło z zimną krwią parę staruszków oraz ich niepełnosprawną córkę. Ale historia opowiedziana jest nielinearnie, jakby w pojedynczych rozbłyskach jaźni, z wyolbrzymianiem bądź zniekształcaniem poszczególnych detali. Niczym w kinie ekspresjonistycznym obraz świata przepuszczony zostaje przez nadwrażliwość bohaterów. Królikiewicz nie każe nam dostrzegać w nich zwyrodnialców ani też ofiar niesprawiedliwego systemu społecznego (Maliszowie to para artystów nieudaczników ze społecznych nizin). Pozwala nam przeniknąć "na wylot" ich wewnętrzny świat: marność ich codziennego bytowania, nieuchwytne tęsknoty, obsesyjne gesty, drobne upokorzenia... Dodatkowym narzędziem poznania jest tak zwana "przestrzeń pozakadrowa" - obrazy nieuchwycone bezpośrednio przez kamerę, a jedynie sugerowane poprzez warstwę dźwiękową czy logikę sekwencji zdjęciowej. Królikiewicz wie, że to, co rozgrywa się w naszych głowach, może być bardziej sugestywne niż to wszystko, co znalazło się w obrazie.

Napisana w 1968 roku rozprawa "Przestrzeń filmowa poza kadrem" uchodzi za pionierską w tej dziedzinie: polski reżyser opisał w niej nowatorskie rozwiązania zastosowane między innymi w "Rozmowie" F. F. Coppoli, zrealizowanej kilka lat później (co twórca "Na wylot" z dumą dzisiaj podkreśla). Jego książkowi rozmówcy nie mają wątpliwości, że gdyby filmy Królikiewicza zaistniały w swoim czasie na Zachodzie, takim twórcom, jak Jim Jarmusch czy Tsai Ming-liang, trudniej byłoby zdobyć miano innowatorów filmowego języka. Zwracają też uwagę na bliskie Greenawayowi rozwiązania formalne, od lat stosowane przez polskiego reżysera w teatrze.

Moralista

Kino to dla Królikiewicza sprawa śmiertelnie poważna, tak więc surowy rygoryzm formy (pozornie rozwichrzonej, jakby brulionowej - ale osiągnięcie takiego efektu okazuje się często najwyższą szkołą jazdy) zawsze szedł u niego w parze z rygoryzmem etycznym. Królikiewicz jest moralistą - jakkolwiek czasem nachalnym w deklaracjach werbalnych, to niezwykle przekonującym w portretowaniu człowieka na ekranie. W filmie "Na wylot" przyznanie się do winy przed niewidzialnym trybunałem staje się w wykonaniu pary morderców ich wzajemnym miłosnym wyznaniem. Opustoszały horyzont moralny wypełnia się w finale przedziwnym światłem, kiedy każde z bohaterów próbuje wziąć winę na siebie, by ocalić życie kochanego partnera.

Brutalizm w wydaniu Królikiewicza przekracza bowiem banalne "czarne na czarnym". "Żeby stworzyć coś dobrego, artysta ma prawo sięgnąć po zło?" - pyta reżysera Piotr Kletowski. "Nie, nie ma prawa - brzmi odpowiedź. - Ma prawo do wolności, ale nie do czynienia zła. Jego cel go nie usprawiedliwia. To jest jego ryzyko". I dalej: "Chodzi właśnie o to, żeby wszystkiego dokonywać nie dla abstraktu, tylko dla innych ludzi". Zainteresowanie ludźmi z nizin społecznej drabiny, jak Pekosiński czy Maliszowie, z ich upodleniem i poczuciem beznadziei, stanowi więc dla artysty wyzwanie - jest próbą wrażliwości, a nie malowaniem folklorystycznych obrazków z libacji. Albowiem to "cierpienie tworzy człowieczeństwo" - mówi Kletowskiemu i Mareckiemu przy okazji rozmowy o swoim mistrzu, Bu?uelu, którego nazywa "wspaniałym oszustem", bo tak sprytnie potrafił przebierać się za ateistę. Nawet bohater tak toporny jak Michał z "Tańczącego jastrzębia" nosi w sobie nieuświadomiony tragizm. Małorolny chłop z Rzeszowszczyzny, który dochrapał się wielkiego społecznego awansu, aż prosi się o karykaturę. Ale Królikiewicz i grający Topornego Trzeciak karierę w komunistycznym systemie pokazują jako jazdę w dół. "Zaproście mnie do stołu, zróbcie mi miejsce między wami" - śpiewa przy końcu filmu Elżbieta Wojnowska. Dla Topornego nie będzie już wtedy miejsca ani w mieście, ani na wsi. Jego dwaj synowie, ten porzucony, "chłopski", i ten hołubiony, "inteligencki", odnajdą po śmierci ojca jego wzruszająco wstydliwy testament sumienia, porównywany ze słynną "różyczką" z "Obywatela Kane’a".

Wielka ludzka rzeźnia

Królikiewicz, twórca wielu zaangażowanych dokumentów przypominających po ’89 roku o zbrodniach komunizmu ("Po całym ciele", "Pierwsza, druga i ta trzecia Workuta", "Bardzo krótki strajk"), na gruncie kina fabularnego stworzył w latach 70. nie mniej przerażający, bo banalny i przaśny, obraz tamtego okresu. Jeszcze przed "Tańczącym jastrzębiem" zrealizował "Wieczne pretensje", w których z dużą jak na owe czasy odwagą pokazywał, na przykładzie inspektora kontroli zakładów mięsnych i jego totumfackiego, perwersyjne mechanizmy władzy ludowej - jej pociąg do miernoty, dialektyczne zależności między przełożonym a podwładnym, jej organiczną brzydotę. Film, bodaj najtrudniejszy w odbiorze, bo mocno surrealistyczny i doprowadzający do skrajności Królikiewiczowską metodę kontrolowanego chaosu, obnażał system, w którym rządzi mięso i wódka (jego najbardziej upolitycznione towary), i który zniewala niejako na własne życzenie, czego przykładem jest grany przez Trzeciaka żałosny pomagier.

"Wieczne pretensje" opisywane są na kartach książki Kletowskiego i Mareckiego jako wyobrażenie systemu, który jest nie tylko jedną wielką ludzką rzeźnią, ale i światem w stadium permanentnej degrengolady, jakby "uwięzionym w teraźniejszości". Warto dodać, że Królikiewicz osiągnął ów niezwykły efekt nie tyle poprzez rysunek postaci czy anegdotę, ale przede wszystkim środkami czysto filmowymi, jak charakterystyczne zacięcia czy przesunięcia w rytmie montażu. Po latach widz może doświadczyć chorego, zdegenerowanego systemu w jego najbardziej dokuczliwej formie, jaką jest znieruchomienie i bezwład.

Dziś, kiedy ożywienia polskiego kina upatruje się, swatając go z literaturą czy sceną, należy przypomnieć o Królikiewiczu jako twórcy odważnych, twórczych adaptacji, realizowanych dla teatru, teatru telewizyjnego czy kina. Po sfilmowaniu prozy Kawalca, w 1984 r. z powodzeniem przeniósł na ekran powieść Andrzeja Bursy "Zabicie ciotki". Powstał film niezwykły, cały przefiltrowany przez spojrzenie dwudziestoletniego Jurka. Czy jest mordercą, który bez żadnej przyczyny zatłukł młotkiem swoją jedyną żywicielkę? Wariatem, który całą tę historię sobie po prostu uroił? A może tylko wyrafinowanym prowokatorem, znudzonym "martwą perspektywą młodości"...?

Na granicy halucynacji i brutalnej rzeczywistości rozgrywa się wciągająca makabreska, której scenerią jest albo przygnębiające pee­relowskie mieszkanie z nieodłączną pralką "Franią", albo równie ponure ulice miasta, w którym stoją brudne kałuże, a pociągi jeżdżą, jak chcą. Trwa ten sam, co w wielu innych filmach Królikiewicza, osobliwy stan zawieszenia, z którego bohaterowie próbują się wyrwać, aby zaznaczyć jakoś swoje istnienie. Jurek, który jest kalekim wariantem Raskolnikowa we współczesnym katolickim wydaniu, szuka najpierw ratunku u księdza, ale nie jest w stanie wzbudzić w sobie "żalu doskonałego". Jego głuchym sumieniem stanie się nieoczekiwanie... telewizor, w którym każdy niemal nadawany program zamienia się w aluzję do dokonanej w łazience rzezi. Nie znajdzie też Jurek wybawienia w ramionach kobiety - Teresa, dziewczyna z dobrego domu, po wtajemniczeniu w zbrodnię zachłyśnie się stanem dzikiej wolności, w jakiej trwa jej kochanek-morderca. Ona też chciałaby żyć mocniej w tym szarym, rozmytym świecie.

Przypadek Pekosińskiego

Niezależnie od tego, czy lubimy jego dzisiejsze poglądy i prowokacje, warto poznać bliżej reżysera "Zabicia ciotki". Ze wszystkich jego dzieł przebija filmowiec, który, jak mało kto na polskim podwórku, zdołał przeniknąć tajemnicę filmowego medium. Z kart książki "Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości" wyłania się portret prawdziwego erudyty, potrafiącego w brawurowy sposób interpretować literaturę czy klasyczne kino, które - jak się okazuje - wcale nie umarło i ciągle może pobudzać naszą wrażliwość czy intelekt. Chętnie też Królikiewicz wkracza w rejony teologicznej czy filozoficznej polemiki. Imponuje nieskrępowane czerpanie z historiozoficznej refleksji, z której często już korzystał w swoich filmach dokumentalnych czy spektaklach.

"W historii ? szczególnie własnego kraju - szuka się nacięć odsłaniających przekrój, miejsc, gdzie wyłania się istota: struktura społeczna, sedno konfliktu, który potem ucieleśnia się w konkretnych osobach i wydarzeniach. Naprzeciwko siebie stają czasem już nie personalne racje, ale różne zasady cywilizacyjne" - mówił przy okazji filmu "Klejnot wolnego sumienia" (1981), traktującego o tolerancji religijnej w XVI-wiecznej Polsce. Najszlachetniejszy jednak efekt osiągnął Królikiewicz we wspomnianym "Przypadku Pekosińskiego" (1993) ? swoim ostatnim wielkim filmie (Grand Prix w Gdyni, Nagroda Specjalna w Karlowych Warach).

Na tło historii XX wieku rzucił losy człowieka przemielonego przez jej tryby: sieroty, inwalidy i pijaka (w którego wcielił się autentyczny Pekosiński, sierota, inwalida i pijak). Film był niezwykłym eksperymentem na pograniczu fabuły, dokumentu oraz psychodramy. Pekosiński, ofiara historycznych zawirowań, próbował z pomocą kamery odtworzyć swoją prywatną historię, która zaginęła gdzieś w mrokach jego upośledzonej pamięci. Burzliwe dzieje "Pekosia" w symboliczny sposób naznaczyła walka o duszę odmieńca, toczona pomiędzy Kościołem i partią. Dlatego w jego poszukiwaniu tożsamości tak chętnie dopatrywano się po ’89 roku kondycji szarego Polaka, próbującego określić się na nowo wobec przeszłości i teraźniejszości.

***

I to właśnie tamtego filozoficznego dystansu, tak genialnie objawionego w "Pekosińskim", a nie "wiecznych pretensji" czy politycznych manifestów, oczekiwalibyśmy od Grzegorza Królikiewicza. Czy dziś udałoby mu się spełnić swój postulat "kina demokratycznego", pozbawionego apodyktycznego tonu, dającego widzowi wolność sądzenia? Bo przecież dawny, super ostry pazur mistrza, którym przewiercał swoich bohaterów na wylot, tak łatwo nie mógł się stępić.

BOKS DVD GRZEGORZA KRÓLIKIEWICZA w serii "Arcydzieła Polskiego Kina": "Na wylot", "Wieczne pretensje", "Tańczący jastrząb, "Zabicie ciotki". Dodatki: "Każdemu to, czego mu wcale nie trzeba" (1966), "Idź" (1989). Wydawnictwo Telewizji Kino Polska.

"KRÓLIKIEWICZ. Pracuję dla przyszłości" - z reżyserem rozmawiają Piotr Kletowski i Piotr Marecki. Wyd. Korporacja Ha!art, Kraków 2010.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2010