Spoidło wielkie

PAWEŁ POTOROCZYN, dyplomata i menadżer kultury: Twórcy czują się jak pszczoły, które muszą tłumaczyć niedźwiedziom, że nie mogą być rozliczane tylko z ilości wyprodukowanego miodu. Że znacznie ważniejsze jest zapylanie.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

Katarzyna Nosowska z grupą Hey. Kraków, grudzień 2017 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA
Katarzyna Nosowska z grupą Hey. Kraków, grudzień 2017 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA

 

MAREK RABIJ: Założę się, że zna Pan anegdotę o Winstonie Churchillu, któremu podczas wojny pokazano projekt budżetu skoncentrowanego na wydatkach wojskowych, bez pozycji „kultura”.

PAWEŁ POTOROCZYN: Churchill miał sarkastycznie zapytać: „To o co w takim razie toczymy tę wojnę?”.

Moim zdaniem boleśnie aktualna jest ta anegdota. Zwłaszcza gdy wtórują jej głosy podobne do tego, który znalazłem w jednym z portali pod tekstem o problemach artystów, których lockdown pozbawił środków do życia. „To zmieńcie pracę i weźcie kredyt” – doradził internauta.

Dodałbym jeszcze gigantyczny wstrząs, jaki zaaplikowała kulturze Cyfra. W ciągu dekady zmienił się nie tylko model kreatywny i model dystrybucji. To samo spotkało model uczestnictwa w kulturze i model jej finansowania.

Na domiar złego zmiany, o których Pan mówi, odzwierciedlają starą zasadę świata cyfrowego, zgodnie z którą zwycięzca bierze wszystko.

Do tego zmierzamy. Już w tej chwili o tym, co obejrzymy w popularnym serwisie streamingowym i jakiej muzyki posłuchamy, decydują w znacznej mierze algorytmy. Do nich należy nawet decydujący głos w sprawie doboru reklam wydarzeń kulturalnych, które wyświetlą się nam na smartfonie. To wszystko oznacza, że w sferze uczestnictwa w kulturze jesteśmy zredukowani do czegoś w rodzaju białkowego interfesju służącego maszynom do komunikacji.

Jeśli nałożymy to na pańską uwagę, że zwycięzca bierze wszystko, zobaczymy prawdziwą skalę problemów kultury. Bo ona uległa rozwarstwieniu. I nie chodzi mi o podział na kulturę wysoką i niską, bo to rozróżnienie nie ma większego sensu, a bywa obraźliwe dla porządnej jakości rozrywki. Z jednej strony mamy kulturę dostępną online i na ogół za darmo, z drugiej tę, która tylko w realu ma wartościotwórczy, poznawczy i społeczny wymiar i nadal trzeba za nią płacić. Coraz więcej płacić. Wszystko wskazuje na to, że ten podział w kolejnych latach będzie się utrwalał. Aż zostaną ci nieliczni, którzy potrzebują i jeszcze ich stać. Oraz ci, którzy jeszcze potrzebują, ale już ich nie stać. I ci, których nie stać, więc nie potrzebują.

Nieliczni? Darmowe kąski w wielu sferach kultury dostarczają przecież twórcom odbiorców gotowych płacić za dostęp – i to dużo. Bezpłatna muzyka w internecie nakręca np. zapotrzebowanie na koncerty.

To dotyczy przede wszystkim globalnych fenomenów, bo w internecie, jak sam pan zauważył, zwycięzca bierze wszystko.

Twórcy działający na mniejszą skalę, choćby w niszach językowych, już nie mają takiego komfortu. Prosty przykład: odpływ widzów z komercyjnych teatrów sprawia, że drożeją bilety, bo stałe koszty instytucji nie maleją proporcjonalnie do spadku frekwencji. W ten sposób dochodzi do sprzężenia zwrotnego: wyższe ceny zawężają i tak już wąską grupę potencjalnych odbiorców. W trakcie pandemii, gdy przepisy epidemiczne ograniczyły liczbę widzów, sytuacja teatrów stała się jeszcze trudniejsza. Dlatego kultura, która dostała podczas lockdownu bardzo silny cios, podnosi się po nim z takim trudem. To już nie jest kryzys rozumiany tradycyjnie, jako zmiana cyklu koniunktury. Obawiam się, że jesteśmy świadkami wymierania pewnego gatunku.


CZYTAJ TAKŻE

KOMU TO SŁUŻY: Znów trzeba stawiać podstawowe pytania o kulturę. Tym razem nie chodzi tylko o ministerstwo i jego politykę, ale o nas, o nasze potrzeby, pragnienia i możliwości. O nasze życie >>>


Gatunku zawodowego twórcy, który uprawia kulturę w ramach umowy o pracę zawartej z instytucją finansowaną z pieniędzy podatników? To rzeczywiście dość młody twór epoki państwa dobrobytu.

Nie widzę większej różnicy między statusem współczesnego artysty na „państwowym garnuszku” a twórcą utrzymywanym niegdyś przez księcia, dożę czy papieża. Wszystkie światłe wspólnoty już rozwiązały problem, czy warto wspierać talent. Niektóre bardzo dawno temu. Chodzi o to, żeby państwo rozumiało korzyści tkwiące w „garnuszku”. O ile dobrze pamiętam, Jan Sebastian Bach miał obowiązek chodzenia w liberii, a w siatce płac służby na zamku w Koethen jego uposażenie było równe poborom lokaja. Czym to się różni od współczesnego muzyka na etacie w filharmonii?

Tym, że pieniądze na pensję wydzielają z budżetu politycy, którzy co cztery lata muszą się poddać testowi wyborczemu przed podatnikami. A ci coraz częściej uważają, że finansowanie kultury ze środków publicznych to fanaberia elit, na którą pogrążone w kryzysie państwo nie powinno sobie pozwalać.

Moment. Pan też tak uważa? Przecież kultura nie jest kosztem. Jest inwestycją. To jasne.

Ale jeśli obawia się pan cięć wydatków na kulturę, to od razu zastrzegam, że nie to mnie martwi najbardziej.

W latach 2009-14 budżet centralny wydał na ten cel tylko 10,5 mld zł. Tyle co nic.

A ja proponuję, żeby dać sobie spokój z narzekaniem na wysokość wydatków na kulturę. One zawsze były zbyt niskie i takie pewnie pozostaną. Za to coraz częściej będziemy musieli zadawać sobie pytanie: na jaką kulturę idą te pieniądze. A raczej – na czyją kulturę?

Władza, która uważa, że kultura jest kosztowna, prędzej czy później przekonuje się, że droższa jest ignorancja. Inwestycje w kulturę – rozumianą także jako edukacja – pozwalają bowiem rozwiązywać jednocześnie wiele problemów: od kwestii związanych z ochroną środowiska, kapitału społecznego, aż po służbę zdrowia. Pominę już, że kultura i edukacja do kultury są jedynymi skutecznymi szczepionkami przeciwko populizmowi, bo na tym akurat politykom zależy najmniej.

Obecnie rządzącym czy wszystkim?

Od 30 lat czekam na formację, która zrozumie, że bez kultury, owszem, możliwy jest wzrost, ale już nie rozwój. W ostatnich latach wiele uwagi poświęcano w Polsce tzw. pułapce średniego rozwoju i pułapce średniego dochodu, która jest m.in. konsekwencją niskich marż. A te są pochodną niewielkiego udziału intelektualnej wartości dodanej w cenie. Znikoma intelektualna wartość dodana zawarta w cenie to skutek deficytu innowacyjności i kreatywności. Ten deficyt zaś bierze się z ograniczonej zdolności do myślenia abstrakcyjnego, czyli dokładnie tego, czego uczy obcowanie z kulturą, umiejętność czytania jej kodów i rozumienia jej toposów.

W polskim przypadku pułapkę średniego rozwoju tworzą więc przede wszystkim deficyty kultury?

Bez inwestycji w kulturę i edukację do kultury nie będziemy grali w ekstraklasie. Edukacja, która uczy rozwiązywania testów zamiast rozwiązywania problemów, nie będzie silnikiem nowoczesnej gospodarki. Lekceważenie kultury może na jakiś czas zapewnić prosty wzrost, ale nie zapewni rozwoju. Zatrzyma nas na poziomie dostawców niezbyt złożonych komponentów i części zamiennych. Nawet teraz ta niedoinwestowana polska kultura wnosi do PKB więcej niż hojnie subsydiowane rolnictwo. Dla jasności – w tym porównaniu nie chodzi o to, ile wydajemy na uprawy i hodowle, lecz o to, ile moglibyśmy wszyscy zyskać, gdybyśmy jednocześnie doinwestowali kulturę.

Obawiam się, że tego typu argumenty jedynie podsycają przekonanie o niezrozumieniu elit dla potrzeb tzw. zwykłego Polaka.

A ja szukam w pamięci i nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego twórcy, który przekonywałby, że dla dobra kultury trzeba poświęcić edukację, opiekę zdrowotną czy wydatki na bezpieczeństwo. Ludzie kultury też mają dzieci, chorują i boją się czasem wyjść w nocy na ulicę. Więcej: nie przypominam sobie również żadnego koryfeusza kultury okazującego pogardę ludziom, których kultura kompletnie nie interesuje.

Być może na problem trzeba spojrzeć w inny sposób. Nie trzeba być obiektem pogardy, żeby się czuć pogardzanym.

Zgoda. Tylko odróżnijmy niezgodę na brutalną, cyniczną, schamiałą politykę, którą to niezgodę manifestuje dziś wielu ludzi kultury, od rzekomej pogardy wobec ludzi, którzy nie z własnej winy weszli w dorosłość i w skomplikowany świat z deficytami niewyrównanymi przez kulturę, edukację albo media publiczne. Widzimy przecież wyrzuty sumienia u ludzi kultury, którzy czują współodpowiedzialność za ten stan rzeczy.

Politycy żadnych wyrzutów sumienia nie mają.

Bo nie ma już polityki, w której chodzi o idee, wartości, dobro wspólne. Jest postpolityka, w której gra toczy się tylko o zwycięstwo w kolejnych wyborach. W terminie „polityka kulturalna” PiS stawia akcent na pierwszym słowie. To nie polityka ma dbać o rozwój i pluralizm kultury, lecz kultura ma wspierać realizację doraźnych celów politycznych, a w efekcie – wzmacniać obóz władzy.

Państwo PiS nie jest mecenasem, jest oberkuratorem, który decyduje o tym, „czyja kultura”, a nie o tym, „na co wspólnocie kultura”. Kultura w takim państwie nie jest silnikiem rozwoju, spoiwem społecznym ani częścią gospodarki. Nie jest nawet aparatem pojęciowym czy zasobem poznawczym. Jest skrzynką z narzędziami do zdobywania, sprawowania i zachowania władzy. Problem w tym, że świat polskiej kultury tego nie rozumie, bo jest wychowany w duchu ostatnich trzech tysięcy lat europejskiej tradycji, w której kulturę traktowano zawsze autotelicznie, jako cel sam w sobie.

Proszę się więc nie dziwić bezradności twórców, kiedy muszą nagle tłumaczyć decydentom, dlaczego kultura jest ważna. W realiach postpolitycznych czują się jak pszczoły, które muszą tłumaczyć niedźwiedziom, że nie mogą być rozliczane tylko z ilości wyprodukowanego miodu, że znacznie ważniejsze jest zapylanie. Na dodatek wszystko to dzieje się w Polsce 30 lat po upadku komunizmu, kiedy wszystkim wydawało się, że kulturze już nic nie zagraża. Starsi, którzy pamiętają cenzurę PRL, albo już odeszli, albo są na twórczej emeryturze. Młodsi ze zdumieniem przecierają oczy, bo nie wiedzieli, że taki walec w ogóle jest jeszcze możliwy.

Nie przesadza Pan z tą wizją rewolucji kulturalnej?

(chwila ciszy) Myślę, że poza festiwalem Warszawska Jesień na celowniku są dziś wszyscy. Władza, która żywi autorytarne ambicje, nie toleruje enklaw, których nie kontroluje. A już na pewno nie będzie ich wspierać finansowo. A polityka, która chce zarządzać przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, także w sferze kultury musi kontrolować wszystkich i wszystko. To, że PiS ograbia samorządy, to nie jest tylko endemiczna niechęć do lokalnych, demokratycznie wybranych liderów z formacji opozycyjnych, ale część „polityki kulturalnej”.

Nie musi nawet ograbiać. Wystarczy dorzucić władzom lokalnym obowiązków, nie przekazując wraz z nimi pieniędzy na ich realizację.

Właśnie o tym mówię. Efekt będzie jeden: cięcia w budżecie. A który burmistrz czy prezydent obetnie żłobkom, szpitalom czy zrezygnuje z remontu drogi? Nie, obetnie kulturze. I tak odłamkowym oberwą samorządowe instytucje kultury. Ludzie nie wyjdą przecież na ulice tylko dlatego, że miejski teatr musiał zrezygnować z kolejnej premiery. Co zrobią szefowie tych instytucji lub szefowie tych szefów? Staną w kolejce po dotacje ministerstwa kultury. A minister zaoferuje wsparcie każdemu, ale pod warunkiem, że będzie miał wpływ na repertuar albo obsadzi placówkę swoimi ludźmi, którzy przegnają z nich niewłaściwe nazwiska i niepatriotyczne lub tylko nie dość patriotyczne projekty. W ten sposób władza pozbawi głosu tych, których nie może kontrolować. Jedna z kluczowych funkcji kultury – mówienie prawdy, zwłaszcza politykom – stanie się fikcją. I nie chodzi już nawet o indywidualną odwagę bycia w kontrze wobec władzy. Ci, którzy się nie podporządkują, po prostu zamilkną zdjęci z afisza, wygnani z galerii lub usunięci ze szkół i uczelni. Przestaną być słyszalni.

Minister Gliński by Panu odpowiedział, że dąży jedynie do odpolitycznienia kultury.

Mówi to wszystkim, którzy się z nim nie zgadzają. Jeśli polityka stanowi istotną sferę społecznej aktywności, to nie możemy odbierać kulturze prawa do komentowania ważnych decyzji czy strategii politycznych. Ciarki chodzą mi po plecach, kiedy słyszę, że władza przystępuje do programowania społeczeństwa od nowa i usiłuje włączyć w ten proces także kulturę. Wezwania do stworzenia „nowego Polaka”, „nowego patrioty” można znaleźć nie tylko w manifestach i partyjnych halucynacjach, ale również w oficjalnych dokumentach. To już nie jest „polityka kulturalna”, to jest inżynieria kulturowa. Spółki Skarbu Państwa, które wcześniej odgrywały ważną rolę jako mecenasi życia kulturalnego, w tej chwili wspierają głównie projekty politycznie poprawne, najczęściej przepalając miliony na tandetną, ksenofobiczną odmianę patriotyzmu. To jest to „domknięcie systemu”, którego należy się bać.

Rząd przebąkuje w tych dniach o połączeniu resortu edukacji z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Jest taka pyszna anegdota o Miłoszu. Po powrocie do Polski dziennikarz pyta sędziwego poetę: „Jaka byłaby pana pierwsza decyzja, gdyby został pan ministrem kultury?”, na co Miłosz odpowiada: „Przywróciłbym grekę w szkołach”. „Ależ to jest w gestii ministra edukacji”, zauważa dziennikarz. „O, to teraz są osobno?” – dziwi się Miłosz. Uważam – zresztą nie od dziś – że jednego od drugiego oddzielić nie sposób. Kultura musi być ważną częścią szkoły, a edukację należy traktować jako część kultury. Połączenie edukacji z kulturą i sportem to jest dobry pomysł w złych rękach. Jeśli do tego dojdzie, inżynieria kulturowa nie będzie już celem – będzie faktem.

No właśnie, „w złych rękach”. Ograniczając krytykę polityki kulturalnej do dwóch ostatnich kadencji PiS tworzy Pan – być może nieumyślnie, a może celowo – wrażenie, jakby pomiędzy nimi a rządami poprzedników zionęła jakościowa przepaść, oczywiście na korzyść Platformy.

Platforma miała liczne wady, ale nie miała kuratorskich ambicji i nie dokonywała personalnych czystek w kulturze. Wiceministrem u Bogdana Zdrojewskiego z PO był Tomasz Merta, który nigdy nie krył swych poglądów i sympatii politycznych. Nie przypominam też sobie, żeby Zdrojewski czy Omilanowska, publicznie lub w gabinecie, mówili, który artysta jest lepszy, a który gorszy; który jest „nasz”, a który nie. Mam wrażenie, że dziś to stało się jakby normalne. Groźne będą skutki takiej normalności. Przez 30 lat ludzie kultury przekonywali świat polityki i ekonomii, że kultura jest częścią gospodarki. Od 2008 r. wiemy już, że jest odwrotnie: gospodarka jest częścią kultury. I to nie jest tylko bon mot. To są wyniki badań. Ile kapitału intelektualnego – tyle rozwoju. Jaka kultura, taka gospodarka. W jakiejś mierze od tego, jacy są ci „ich” twórcy i menadżerowie kultury, zależy przyszłość polskiej gospodarki. Tymczasem PiS rzuca w tej chwili kulturę na odcinek walki o „nowego Polaka”. Niby nowego, ale zwróconego w stronę przeszłości. Najprostsza recepta, żeby przyszłość nas zaskoczyła. Śledzi pan forum ekonomiczne Davos?

Raczej z poczucia obowiązku.

Przy wszystkich kontrowersjach ma ono jedną niezaprzeczalną zaletę: trafnie antycypuje trendy i precyzyjnie definiuje wyzwania przyszłości. Kiedy tam mówiono o nierównościach majątkowych, w Polsce rządziła doktryna prymatu PKB. Teraz Davos dyskutuje o edukacji, której jakość najbardziej wpływowi ludzie świata uważają za kluczową dla rozwiązania globalnych problemów społecznych, klimatycznych i gospodarczych. Jack Ma, twórca serwisu Alibaba, człowiek, który wymyślił przyszłość kilku miliardom ludzi, mówił w Davos, że jego zdaniem współczesna szkoła powinna uczyć muzyki, tańca, rysunku, poezji i sportu. Tego, czego algorytmy nie potrafią. Tego, co rozwija myślenie abstrakcyjne. Uczyć patrzeć i słuchać. Poznawać i rozumieć. Krytykować i podziwiać.

Po co?

Bo bez tego nie wydarzy się żadna pożądana zmiana społeczna. Z tego curriculum przyjrzyjmy się choćby tylko muzyce. Odkąd wynaleziono rezonans magnetyczny, wiemy z naukową pewnością, że ludzie, którzy dużo i aktywnie obcują z muzyką, usprawniają sobie w ten sposób pracę mózgu. Mają lepiej rozwiniętą korę słuchową, sensoryczną, ruchową i wzrokową. Więcej kory przedczołowej, która odpowiada za planowanie działań, przewidywanie ich konsekwencji i ocenę poprawności. Większe i wydajniejsze hipokampy, czyli pamięć i zdolność uczenia się. Mają większe spoidło wielkie, dzięki któremu transfer informacji między półkulami jest szybszy i wydajniejszy. Mają większe jądro półleżące, część układu nagrody, czyli głównego systemu motywującego zachowanie, a mniej aktywne jądro migdałowate, które odpowiada za negatywne emocje i agresję. To potrafi kultura! Jack Ma to wie.

W polskiej polityce kulturalnej o tym, że kultura jest narzędziem rozwoju, pan nie usłyszy. A jakakolwiek, nawet łagodna i państwowotwórcza krytyka kierunku, który obrał PiS, kończy się natychmiast oskarżeniami o antypolskość. Nie rozumieją, że w kulturze jednostką miary czasu jest stulecie, a nie czteroletnia kadencja parlamentarna. ©℗

PAWEŁ POTOROCZYN jest dyplomatą, menadżerem kultury, wydawcą, producentem filmowym i muzycznym. Od 2008 do 2016 r. dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza. Był konsulem do spraw kultury w Konsulacie Generalnym RP w Los Angeles. W 2000 r. zakładał od podstaw Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku jako jego pierwszy dyrektor. W roku 2005 został dyrektorem Instytutu Polskiego w Londynie. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej” i „Tygodniku Powszechnym”. W roku 2013 wydał powieść „Ludzka rzecz”. We wrześniu nakładem wydawnictwa OsnoVa ukaże się jego wywiad rzeka z Anne Applebaum pt. „Matka Polka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020