Mijanka na moście

Józef Szwejk i Józef K. idą w przeciwne strony. Józef K. nie umie sprostać biurokracji, natomiast Szwejk robi z nią, co chce. Przejście przez most Karola dla Szwejka kończy się popijawą, dla Józefa K. nożem w brzuchu.

20.01.2014

Czyta się kilka minut

Most Karola w Pradze / Fot. Michał Paweł Markowski
Most Karola w Pradze / Fot. Michał Paweł Markowski

Do Pragi pojechałem, żeby wreszcie zobaczyć miasto Kafki. Bo to bardzo dziwne, naprawdę. Niby wszyscy wiedzą, że Kafka urodził się w Pradze i nawet umarł jako obywatel Czech, a jednak mało kto bierze to poważnie pod uwagę. Oczywiście Czesi – Urzidil, Gruša, Klíma – napisali swoje książki i eseje o praskim autorze, ale z licznych obliczy Kafki zwykle dwa głównie wychodzą na jaw: że był Żydem i pisał po niemiecku. Oczywiście Kafka nie był pisarzem czeskim, to jasne, ale fakt, że całe niemal swoje życie spędził w Pradze, że chodził praskimi ulicami, że oglądał praskie widoki, że rozmawiał z Czechami, nie mogło niepostrzeżenie prześlizgnąć się przez siatkę jego biografii, jak uważają powszechnie jego interpretatorzy.

WYSPA

Kafka należał do niemieckiej enklawy w mieście, którego życie toczyło się dwoma torami: jedna trajektoria należała do czeskiej większości, biedniejszej i bardziej plebejskiej, druga – do niemieckiej mniejszości (ledwie 10 proc.), która miała swoje gazety, swoje teatry, swoich pisarzy – Broda, Kafkę, Kischa, Werfela. Żarzyła się bladymi ognikami na wyspie otoczonej ulicznym czeskim gwarem. Czyta się tego Kafkę, czyta, jakby pochodził znikąd, i nagle w jednym liście czy drugim wypsnie mu się jedno czeskie słowo, drugie, zwłaszcza w listach do Mileny Jesenskiej, jego kochanki i tłumaczki na czeski.

Kiedy raz młody Gustav Janouch, autor „Rozmów z Kafką” (w których prawdopodobnie wszystko jest zmyślone), wszedł do biura Kafki, ten wyjął z biurka kompletne roczniki „Naše ŘeČ” („Naszego Języka”), mówiąc: „czytam to i studiuję z zapałem”. Tu akurat, bo nie gdzie indziej, można Janouchowi wierzyć. Kafka mówił po czesku, nie biegle, ale na tyle, by się w tym języku porozumiewać i czytać, by nie czuć się całkiem w Pradze obco. Nie jest to odczucie wyjątkowe, mają je wszyscy, którzy piszą w swoim języku, mieszkając w żywiole innego, tyle tylko że Kafka nie był emigrantem (jak większość z nas), ale się w sercu obcej kultury urodził i spędził swoje najlepsze lata w mieście, w którym na ulicy słychać było głównie odmienną, śpiewniejszą intonację. Tak jakby Musil urodził się i mieszkał w Krakowie i tu napisał „Człowieka bez właściwości”. Nie do pojęcia, prawda? A jednak.

PRAGA W ZAGRZEBIU

Praga, poza kilkoma drobnymi wyjątkami z wczesnych utworów, właściwie nie istnieje u Kafki, co jest wodą na młyn wszystkich uniwersalistów. Czytają oni „Proces” tak, jakby dział się on wszędzie i nigdzie, jakby dotyczył powszechnej kondycji człowieka, jakby kondycja ludzka nie była czymś bardzo mocno, jak samo wyrażenie sugeruje, uwarunkowanym. W świetnej skądinąd ekranizacji powieści dokonanej przez Orsona Wellesa (1962) pierwsze sceny powieści dzieją się w Zagrzebiu i kiedy Anthony Perkins pomaga kulawej przyjaciółce Pani Burstner („kobiety światowej”) taszczyć jej kufer, w tle górują monumentalne, kosmiczne blokowiska ulicy Ploretarskih brigada, do dziś klasyki modernizmu dla mas i cokolwiek chciał przez to Welles powiedzieć, wrażenie jest niesamowite.

Welles nie mógł kręcić w Pradze, wybrał więc Zagrzeb, co niby blisko, ale pokazując w pierwszej scenie blokowe klitki z lat 50., o których sufity wysoki Anthony Perkins prawie wali głową, daje do zrozumienia, jak każdy szanujący się interpretator twórczości Kafki, że mamy do czynienia z ponadczasową alegorią, którą można umieścić wszędzie, czyli nigdzie. Nawet „Kafka” Stevena Soderbergha z Jeremym Ironsem, choć filmowany w Pradze (pokazuje most Karola i wąskie uliczki Starego Miasta), starannie unika jakichkolwiek lokalnych odniesień. Realne miasto przekształca się w nocy w tekturowe dekoracje i to samo dzieje się z czytelnikami, którzy z lubością gaworzą o „ludzkiej kondycji”, nie chcąc wiedzieć, gdzie Kafka chodził na dziwki.

ROZDYMANY PŁASZCZ I CZUBEK NOSA STARUSZKI

Fragment, który najbardziej lubię z falsyfikatu Janoucha: „Spacer przez most Karola, obok wież na moście Małej Strany, przez Saski Zaułek na plac Wielkiego Przeora. Stamtąd przez Prokopski Zaułek na Jajeczny Rynek (dziś Malostranské náměsti) Břetislavovą w górę i po szerokich schodach Jánského Vršku na ulicę šporkovą, nią w dół na Malostranské náměsti i do tramwaju”. Zafrapowany tym spacerem stanąłem w hotelu (na Mišeňskiej, kilka kroków w prawo od mostu), rzut beretem od miejsc, po których łazili Kafka z Janouchem. Łazili zresztą niedługo, z jakąś godzinkę, bo wszystko w Pradze małe i koło siebie. Kafka nie mógł się zdecydować, po której stronie rzeki mieszkać, z rodziną, czy bez, patrząc na Zamek z daleka czy z bliska, ale dzięki temu znał świetnie miasto: „Kafka objaśniał mi posągi na moście, zwracał uwagę na różne detale, pokazywał stare godła na kamieniczkach, bramy, framugi okienne i okucia”.

To jest właśnie mój Kafka: chodzi po Pradze i przygląda się szczegółom, które mało kto dostrzega, chwyta obrazy: „20 lipca. W dole na rzece tkwiły nieruchomo liczne łodzie. Rybacy zarzucali wędki, dzień był chmurny. O barierę nadbrzeża oparło się kilku chłopców, założywszy nogę na nogę”. Niemal rok wcześniej, w sierpniu 1912: „Dziś rano pusty wóz drabiniasty i rosła chuda szkapa przed nim. I wóz, i koń wydłużają się niezwykle przy ostatecznym wysiłku wspinania się po pochyłości. Ustawieni skośnie do widza. Koń, wzniósłszy przednie nogi nieco wyżej, wyciągnął szyję w bok i w górę. Nad nim bat woźnicy”. W takich migawkach, snapshotach ukrywa się Kafka. „12 marca. W przejeżdżającym obok tramwaju siedział w kącie, przyłożywszy policzek do szyby, z lewym ramieniem wyciągniętym wzdłuż poręczy, młody człowiek w rozchylonym, rozdymającym się płaszczu i rzucał obserwujące spojrzenia na długą pustą ławkę”. W dalszym ciągu Kafka zaczyna opowiadanie, że ów młody człowiek się właśnie zaręczył i czytelnik jego dziennika już czuje, że po raz kolejny Kafka zaczyna snuć niedokończoną opowieść i nie wiadomo, co jest co, ale za chwilę przychodzi objaśnienie: „Tylko rozdymający się płaszcz odpowiada prawdzie, cała reszta jest zmyślona”.

Tak właśnie jest z Pragą Kafki. Jest jak rozdymający się płaszcz, któremu potrzebne jest drugie życie, inna przestrzeń, ale który jednak zostaje tam, w kącie tramwaju, który jedzie z Malostranskich náměsti na drugą stronę rzeki, pewnie przez nowo otwarty most Czechów, na który ze swojego okna patrzył Franz Kafka. Tak trzeba by teraz czytać Kafkę, przez obrazy, migawki, drobne detale uchwycone w locie, przez twarz kantorzysty, „ciastowate, czerwonawe mięso na grubych kościach”, albo przez „czubek nosa staruszki o prawie młodzieńczej, jędrnej cerze”, zauważony chyłkiem w wagonie pociągu. Stąd tylko krok do niepowtarzalnego fenomenu czeskiej fotografii – tu tkwi, moim zdaniem, ukryte przejście między Kafką a czeską zmysłowością, której fotografia jest najlepszych przykładem. Ale o tym kiedy indziej.

W SZPONACH

Oczywiście, Kafka Pragi, jak każdy porządny człowiek swojego rodzinnego miasta, nienawidził. W 1902 r., mając lat 19, pisał do swojego przyjaciela Oskara Pollaka: „Praga nie popuszcza. Żadnemu z nas. Ta mateczka ma szpony. Dlatego trzeba uciekać, albo... Musielibyśmy podpalić ją z dwóch stron, na Wyszehradzie i na Hradczanach, wówczas moglibyśmy się uwolnić”.

Nie można marzyć o uwolnieniu się od miasta, jeśli miasto masz w głębokiej obojętności, to jasne. Na początku listopada 1907 r., w drodze z Paryża do Wrocławia, Rainer Maria Rilke zatrzymuje się w hotelu Erzherzog Stefan (dziś Grand Hotel Evropa na placu Wacława, znacznie gorszy niż sto lat temu) i pisze do żony: „Kiedy będzie można przyjechać tu i, z wizyty na wizytę, zobaczyć to miasto i coś o nim powiedzieć? Kiedy nie trzeba już będzie znosić jego ciężaru, tego ogromnego znaczenia, jakie nabrało, gdy było się małym, a ono już było wielkie i ponad miarę rozległe”.

Rilke urodził się w Pradze, jego pierwsze wiersze opisują praskie zabytki, ale – tak sobie to tłumaczę – nie mógł znieść praskiej zwykłości, uciekł na studia do Monachium i już nigdy na stałe nie wrócił. Nigdy później niczego ciekawego o Pradze nie napisał.

Kafka z kolei nigdy Pragi na stałe nie opuścił. Gdy wybucha wojna i Franz zaczyna pisać „Proces” oraz „Kolonię karną”, w liście do rodziców pojawia się stały refren narzekania: że życie ma zmarnowane, że niczego nie osiągnie, jeśli zostanie w Pradze: „Niczym nie ryzykuję, wszystko mogę wygrać, jeśli złożę wymówienie [z pracy urzędnika ubezpieczeniowego] i opuszczę Pragę. Niczym nie ryzykuję, bo moje życie w Pradze do niczego dobrego nie prowadzi”.

Na niewiele się to zdało. Praga trzymała go w swoich szponach do końca. Wyjeżdżał, wracał, wyjeżdżał, wracał i w końcu wrócił na zawsze, do kwartału 21 na Nowym Cmentarzu Żydowskim (trzeba jechać 15 minut przez Żiżkov, na wschód od Starego Miasta, albo zrobić sobie godzinny spacer), gdzie mieszka dalej ze swoimi rodzicami, a z przeciwległego muru patrzy na niego tablica z czeskim napisem „Ku pamięci Maksa Broda, rodaka z Pragi, pisarza i myśliciela, orędownika kultury czeskiej za granicą, przyjaciela Franza Kafki i interpretatora jego dzieł”.

W PRZECIWNE STRONY

W „Pradze magicznej”, jednej z najlepszych, bo z pasją napisanych książek o Pradze, Angelo Maria Ripellino opisuje, zaraz na początku, taką oto scenę: „Jeszcze dzisiaj dwóch kulejących żołnierzy z bagnetami na karabinach prowadzi rankiem Józefa Szwejka z Hradczan przez most Karola ku Staremu Miastu, a w odwrotnym kierunku jeszcze dziś, nocą przy świetle księżyca, dwóch schludnych, tłustych kabotynów, dwa manekiny rodem z panoptikum, dwa automaty w żakietach i cylindrach prowadzą tym samym mostem Józefa K. na egzekucję do kamieniołomu na Strahovie”.

Ripellino nie jest ani pierwszy, ani ostatni z tym konceptem, bo trudno się oprzeć jego sugestywności. Józef Szwejk i Józef K. idą w przeciwne strony. Ten pierwszy zaczyna swoją wielką wojenną przygodę, ten drugi kończy swoje życie. „Przygody dzielnego wojaka Szwejka podczas wojny światowej” i „Proces” zaczynają się podobnie, od aresztowania, ale potem gwałtownie skręcają w przeciwne strony. W obu biurokracja jest nadrzędną siłą, tyle że Józef K. tej obezwładniającej transcendencji nie umie sprostać, natomiast Szwejk robi z nią, co chce. Dlatego przejście przez most Karola dla Szwejka kończy się – jak zawsze – popijawą, dla Józefa K. nożem w brzuchu.

Podobnie z autorami. Gdy czyta się książki o Kafce i jego Pradze, Haška próżno w nich szukać. Gdy czyta się wspomnienia o Hašku, Kafki tam nie uświadczysz. Weź jakąkolwiek interpretację Kafki – nie znajdziesz tam autora „Szwejka”. Zapytaj o Kafkę polskich szwejkologów, obruszą się jowialnie, strzepując pianę z wąsów.

Dziwne, bo obydwaj urodzili się w Pradze w tym samym – 1883 r., obydwaj przedwcześnie umarli, prawie w tym samym czasie, koło czterdziestki. Hašek oddychał ludowym humorem czeskim, był pijakiem i kawalarzem, Kafka godzinami oglądał swoje dłonie i z radością zapisywał w dzienniku, że znów czuje, jak nóż obraca mu się w brzuchu. Hašek czytał prospekty reklamowe i trzeciorzędne almanachy, Kafka czytał Kierkegaarda. Hašek pisał swoje kawałki w knajpach, w morzu piwa i do rytmu hopsasa, Kafka spędzał swoje popołudnia „na kanapie w nastroju bolesnego zmęczenia”. Ich światy ani razu się nie przecięły.

Zapewne mijali się na moście Karola, ale nie mogli się dostrzec, bo należeli do światów, które nigdy nie mogły się przeciąć. Choć Kafka, jak niesie wieść, śmiał się do rozpuku czytając przyjaciołom początek „Procesu”, to jednak śmiech ten różnił się od śmiechu Jaroslava Haška. O tym ostatnim Karel Čapek, w roku 1935, odpowiadając na pytanie: „Co Jaroslav Hašek znaczy dla Pana?”, zadane w ankiecie pewnego teatru, powiedział tak: „Drodzy przyjaciele, w szkole zwykli nam mówić, że humor to przyprawa życia. Dziś myślę, że nie jest to jeden z jego składników, ale fundamentalny sposób widzenia świata. Hašek miał poczucie humoru. Był kimś, kto widział świat. Wielu ludzi tylko o tym pisze”.

SPOWIEDŹ CHULIGANA

Kafka na pewno się śmiał, ale poczucia humoru nie miał. 28 stycznia 1921 r., gdy kurował się na Słowacji i pisał do Maksa Broda o „przezwyciężaniu przeszkody ciała” oraz podsumowywał swoje nieszczęśliwe życie, na łamach „Wieczornego Słowa Czeskiego” Hašek, w odpowiedzi na wierutne bzdury publikowane o nim w czeskiej prasie, opublikował „Moją spowiedź”: „Gdy miałem sześć miesięcy, zjadłem swojego starszego brata, ukradłem święte obrazki z jego trumny i schowałem w łóżku służącej. Dziewczynę wygnano z domu za kradzież i skazano na dziesięć lat ciężkich robót za ograbienie zwłok. Zmarła okrutną śmiercią w więziennej bójce podczas spacerniaka. Jej narzeczony powiesił się, zostawiając sześcioro nieoficjalnych dzieci, z których kilka zyskało później sławę w międzynarodowym świecie hotelowego złodziejstwa. (...) Gdy miałem rok, nie było w Pradze kota, któremu nie wyłupiłbym oczu i któremu nie urwałbym ogona. Gdy chodziłem z guwernantką na spacer, psy merdały już na mnie z daleka. Guwernantka jednak za długo ze mną nie chodziła, gdyż mając osiemnaście miesięcy zaciągnąłem ją do baraków na placu Karola i przehandlowałem ją żołnierzom za dwie paczki papierosów. Guwernantka nie przeżyła tej hańby i rzuciła się pod pociąg, który się wykoleił, osiemnaście osób zginęło, a dwanaście zostało poważnie rannych, a wśród zabitych był handlarz ptakami”.

Ten dramatyczny ciąg zdarzeń jest równie absurdalny jak historia opowiedziana w „Procesie”, tyle że czytelnikom Kafki nie jest do śmiechu, a czytelnikom Haška jak najbardziej. Podobieństwo absurdu wynika z jednego: absurd pokazuje, że formy z rzeczami się mijają, że język nie trzyma się rzeczy i może dryfować ponad nimi, wyradzając się, na przykład, w totalitarne kłamstwo, albo, jak u Haška i Kafki, w przekonanie, że cokolwiek się powie lub zrobi, i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo świat wypadł już z zawiasów, trzyma się na nich resztkami przyzwoitości, a i ta za chwilę przepadnie. „To wszystko jedno, czy się milczy, czy się mówi”, powiada w pewnym momencie Szwejk i można to zdanie brać za jego lekkomyślność, ale można także za przekonanie, że język się właśnie wyczerpał i niewiele już znaczy.

Proszę pamiętać: Kafka zaczął pisać „Proces”, gdy wybuchła wielka wojna, która dla całego pokolenia oznaczała koniec pewnego świata, świata, jak trafnie to sformułował Sloterdijk, ubezpieczonego na zawsze przez wielkiego ubezpieczyciela. Teraz okazało się, że polisa była bez pokrycia i świat został spuszczony z łańcucha. W książce „The Great War and Modern Memory” Paul Fussell powiada, że z dotkliwego doświadczenia różnicy między tym, do czego zachodnia kultura dążyła, i tym, co zobaczono w okopach wojny, zrodziła się nowoczesna ironia, a z niej czarny humor. Śmiech płynący z kontrastu między ideałami i trupami porozrywanymi granatami był jedyną odpowiedzią na to, czego pojąć się nie da za pomocą wpojonych kategorii. Transcendentna poręka sensu zniknęła i człowiek został sam na scenie.

Na scenę tego spustoszonego świata, w którym nie ma już miejsca na Józefa K., świata, w którym „przepilibyśmy i samego Pana Boga, gdyby nam się udało dać Go komukolwiek w zastaw”, wkracza ze swoim rozbrajającym uśmiechem Józef Szwejk, dumnie wieziony na inwalidzkim wózku na wojnę.

METAFIZYCZNA IMPROWIZACJA

„Zastępuję kogoś, kto nie istnieje”, powiada pijany feldkurat Katz, gorsząc pobożnego kapelana. „Przygody dobrego wojaka Szwejka” to opowieść o świecie, który ni stąd, ni zowąd musi uzasadnić się sam, bo nic nie jest już dane z góry. „Teraz jest wojna, mówi Szwejk, a na wojnie ludzie robią takie rzeczy, o których im się nawet nie śniło”. To prawda. Wszystko wzięło w łeb i prowadzi donikąd, więc jedynym rozwiązaniem jest nagła negocjacja ze światem na nowych, zaimprowizowanych warunkach.

I to właśnie robi Józef S. Nikt tego oczywiście nie rozumie i dlatego wszyscy mają go za wariata, bo jego metafizycznej improwizacji nie sposób zrozumieć wedle niegdysiejszych, a nieistniejących już kategorii. Szwejk, który, jak sam przyznaje, ma „bardzo rozwinięty zmysł obserwacyjny” i wie, że „między niebem i ziemią dzieją się rzeczy, o jakich nie mamy pojęcia”, działa tak, jak wymaga tego sytuacja, i co może przynieść momentalną korzyść. Nigdy nie dzieje się to kosztem innych.

Szwejk nie jest ani relatywistą, ani samolubem i zawsze chce dobrze, choć najczęściej świat tego nie może zrozumieć. Przygody Szwejka pokazują, że znaki, jak to w ciężkich czasach kryzysu, nie pokrywają się już z rzeczywistością i nie ma na tym świecie żadnej gwarancji, trzeba więc stwarzać nowe, bardzo lokalne reguły dla bardzo lokalnych zachowań. Szwejk nie myśli i nie filozofuje („Niedobrze jest, gdy człowiek ni z tego, ni z owego zacznie raptem filozofować, bo zawsze z tego bywa delirium tremens”), tylko działa.

W świecie, w którym nic nie wiadomo, w którym rozkazy przychodzą zawsze nie w porę i „co chwila są zmieniane”, w którym język odkleił się od rzeczywistości i wszyscy bredzą na potęgę, Szwejk wygląda rzeczywiście na idiotę, choć w rzeczywistości to świat zidiociał (bo nie wie, co robić w sytuacji, w której wszystko zawiodło), nie on. Albo jeszcze inaczej: w świecie, w którym wszyscy doszukują się dodatkowego sensu (choć go tam za grosz nie ma), Szwejk niczego nie oczekuje, a więc nie może się rozczarować. Nie żąda także wyższego sensu, albowiem choć niełatwo jest rozeznać się w przygodnych znaczeniach, to i tak tylko one muszą nam wystarczyć.

Robi dokładnie to, czego od niego się żąda, nie więcej i nie mniej. Wypełnia każdy rozkaz tak, jak on brzmi, i jest w tym wypełnianiu absolutnie konsekwentny. Mówi to, co widzi, i widzi to, co mówi. Logicznym tego uzupełnieniem jest jego anegdotyczna rozwiązłość, która nie jest jedynie tradycyjnym sposobem zapełniania czasu przez narratora, który nie wie, co zrobić z fabułą, ale przylega do skóry Szwejka jak jego kalesony.

ROZTROPEK

Szwejk wszystko i wszędzie, z czymkolwiek się zetknie, przekłada na lokalne. „Przy ulicy Taborskiej w Pradze było kiedyś takie samo zdarzenie”. „Ja też kiedyś byłem w terminie u drogisty, u niejakiego pana Kokoszki na Persztynie w Pradze”. „Co do mieszania się różnych szczepów – wtrącił Szwejk – to dzieją się ciekawe rzeczy. W Pradze jest jeden kelner z Murzynów, Krystian”...

Tak więc, „opowiedzieć zawsze można”, odpowiada Szwejk porucznikowi Lukacsowi i opowieść ta zawsze sprowadza świat do bardzo wąskiej, tutejszej perspektywy, z której widać jego właściwe proporcje. Na tym właśnie polega roztropność, do której przyznaje się Szwejk.

Być roztropnym to wiedzieć, że świat nie ma innego znaczenia poza tym, które sami mu nadamy, niczego się od niego zawczasu nie spodziewając. W tym sensie bohaterowie Kafki grzeszą nieroztropnością i dlatego niezmiennie ponoszą klęskę. Zawsze chcą wiedzieć więcej, niż mogą, i wydaje im się, że wiedzą wszystko. „Teraz wiem już wszystko – powiedział podróżny, gdy oficer znów do niego powrócił. – Z wyjątkiem rzeczy najważniejszej – odparł tamten, ujął podróżnego za ramię i wskazał w górę”.

Ten gest w górę („Kolonia karna”) odsyła do ukrytego mechanizmu maszyny, która wypisuje kolcami wyrok na ciele skazańca, ale także – chyba nawet przede wszystkim – wskazuje na nieprzeniknione ciemności prawdziwego świata, którego nigdy poznać nie można, bo w jego istnienie za bardzo się wierzy. Szwejk nie ma takich problemów. Jedyne delirium tremens, na jakie może sobie pozwolić, bierze się nie z filozofowania, ale nadużycia koniaku.

MOŻLIWE

W Pradze byłem ledwie parę dni, ale przecież siedziałem w niej po uszy od dawna. Pora wracać. Pojechałem z Kafką, a wracam z Haškiem. Nie tego się spodziewałem, ale kto powiedział, że życie ma się na spodziewaniu opierać? Po całym dniu łażenia po Pradze, o czwartej nad ranem, po krótkiej drzemce, w nocnym pociągu do Krakowa niewiele jest do roboty. Czytam wciągającą książkę Johna Banville’a „Prague Pictures” (2003). Są wszyscy: Kafka, Rudolf II, Sudek, Tycho de Brahe, Kundera, Seifert. Nie ma tylko, ani razu, Haška, nie ma Szwejka. Biorę inną książkę, jeszcze wspanialszą, prawdziwie monumentalną, Dereka Sayera „Prague: Capital of the Twentieth Century” (2013), Hašek pojawia się incydentalnie, przyćmiony przez surrealizm, kubizm i Kafkę. Znudzony tą nobliwą obojętnością biorę „Szwejka” i czytam. „Możliwe, że wszyscy ludzie nie są takimi draniami, jak o nich należy przypuszczać, ale w jaki sposób odróżnisz dzisiaj człowieka dobrego od gałgana, osobliwie teraz, w takich poważnych czasach”. No właśnie, w jaki sposób? Myślę i myślę, ale spać mi się już bardzo chce, odkładam Szwejka, trochę się wiercę na twardej pryczy i wreszcie usypiam, zapewniony przez megafon, że pociąg do Oświęcimia odjedzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014