Metanoja

Pierwsze zimowe wejście na K2 symbolicznie zamyka epokę alpinizmu heroicznego. A w dużej mierze również urojonego – tak jak chybiona jest sama wizja góry jako wroga czy też łupu.

15.02.2021

Czyta się kilka minut

Droga na Lhotse,  na wysokości 7500 m n.p.m.,  Nepal, maj 2012 r. / CHRISTIAN KOBER / BEW
Droga na Lhotse, na wysokości 7500 m n.p.m., Nepal, maj 2012 r. / CHRISTIAN KOBER / BEW

Fotografowie nazywają ten czas złotą godziną. Słońce kładzie się powoli na horyzont, a światło mięknie, podkreślając detale i kontrasty.

Alpiniści też mają taki magiczny moment, gdy po przejściu zimnej i zacienionej ściany dociera się wreszcie na łatwiejsze stoki podszczytowe skąpane w pomarańczowej poświacie. Skostniałe ciało łapczywie chłonie ostatnie strzępki słonecznego ciepła. Nerwy i mięśnie, napięte od kilkunastu godzin, właśnie teraz mają chwilę na regenerację przed stresem najniebezpieczniejszego etapu wspinaczki, jakim jest niemal zawsze zejście. Do szczytu pozostaje tylko kilkaset metrów nietrudnym i zwykle dość bezpiecznym terenem.

To czas euforii. Przyznawał to nawet nieskory do wzruszeń Jerzy Kukuczka. „W momencie, kiedy staje się na wierzchołku, nie ma wybuchu szczęścia – szczęście przeżywa się, gdy wszystko pozostaje jeszcze przed tobą, kiedy wiesz, że do celu masz jeszcze kilkaset, kilkadziesiąt metrów, gdy jesteś tuż przed”.

Na słynnym nagraniu z pierwszego zimowego wejścia na K2 ostatnie metry do szczytu Nepalczycy pokonują niemal ręka w rękę, do tego śpiewając hymn. Na drugim planie gigantyczna piramida Czogori – to lokalna nazwa tej góry – rzuca zimny cień na lodowiec Godwina Austena i poniższe wierzchołki. Pogoda jest idealna, niemal bezwietrzna, co o tej porze roku właściwie się nie zdarza.

„My, Szerpowie, czerpiemy radość z pobytu w górach, ze wspinania się, w końcu ze zdobywania szczytów. I dla nas naprawdę nie jest najważniejsze, czy robimy to z tlenem, czy bez. Najważniejsza jest miłość do gór” – napisze kilka dni po historycznym wejściu jeden z jego uczestników, Mingma G, w reakcji na słowa polskiego wspinacza Adama Bieleckiego, który umniejszył rangę wyczynu Nepalczyków – bo część z nich oddychała tlenem z butli.

Można dyskutować, ile było w wypowiedzi Mingmy G szczerego, niemal dziecięcego zachwytu dla gór, a ile koniunkturalnego doboru argumentów pod bronioną tezę. Pewne jest jedno. Zabrzmiała ona – jeśli można tak powiedzieć – bardzo nieeuropejsko.

Udręka bez ekstazy

Czy alpiniści w ogóle lubią góry? W literaturze spod znaku liny i haków po wielekroć padają deklaracje miłości, lecz nie od dziś wiadomo, że głębokim uczuciom bliżej często do fatalnego zauroczenia niż szczerej sympatii i zdrowego partnerstwa. Wsłuchując się w słowa najwybitniejszych przedstawicieli tego cechu, można dojść do wniosku, że najbliższa prawdy będzie jednak odpowiedź przecząca.

Sir Chris Bonington, legendarny brytyjski wspinacz, porównywał wręcz siebie i kolegów do „biegającego w kółko udręczonego i skołowanego byka, który na widok czerwonej płachty, jaką jest skała, nie może powstrzymać się od ataku”. Wyraźnie słychać w tych słowach potrzebę nieustannego przełamywania własnych ograniczeń, a nawet narkotyczną chęć odczuwania zagrożenia; być może sir Chrisa, dyplomowanego czołgistę po słynnej Royal Military Academy w Sand­hurst, zwyczajnie nie stać na dokładniejszą wiwisekcję własnych relacji z górskim światem.

Stosunek Boningtona do areny, na której przyszło mu prowadzić nierówną walkę z samym sobą, jest za to bez wątpienia reprezentatywny dla większości alpinistycznej elity. Dla Walta Unswortha, innego prominentnego przedstawiciela brytyjskiej sceny wspinaczkowej lat 60. i 70., alpinizm był rodzajem fatalnego pojedynku, w którym człowiek „może liczyć w najlepszym razie na remis”. O rzadkich, za to niemal zawsze „niepotrzebnych zwycięstwach” w konfrontacji z naturą pisał też w słynnej autobiografii Lionel Terray, jedna z najważniejszych postaci złotej ery powojennego alpinizmu francuskiego.

Czym więc są góry dla ludzi gotowych ryzykować w nich życie? Tylko statystami w tytułowym flircie z Czarną Panią z opowiadania autorstwa legendy polskiego taternictwa, Jana Długosza? A może jeszcze gorzej – zimną materią, którą ożywia dopiero dokonujący się na niej akt wspinaczkowego stworzenia? Na górskich forach nie ma wielu miłośników łaciny (powiedzmy uczciwie: nie ma ich dziś wielu w ogóle), ale tu nie trzeba szerzej tłumaczyć przypisywanej Hannibalowi maksymy: inveniam viam aut faciam. Albo znajdę drogę (o ironio, przez Alpy), albo ją sobie stworzę.

Wspinaczkowy słownik, zwłaszcza w polskiej wersji, roi się za to od terminologii militarnej. Alpiniści rzadko po prostu wchodzą na szczyt, za to nagminnie go zdobywają, do tego najczęściej w „ataku szczytowym”. Góry zazwyczaj „poddają się zdobywcom”, najczęściej po przejściu ściany czy też grani, która „pada” pod naporem ich umiejętności i determinacji. Jedynie kluczowe trudności poszczególnych partii, nie doczekawszy się „rozwiązania”, dołączają z czasem do listy „największych wspinaczkowych problemów” Alp, Himalajów czy Karakorum. Trudno w zasadzie oczekiwać innej retoryki, skoro sama definicja wspinania mówi o „zdobywaniu ścian i szczytów bez względu na napotykane trudności”.

A przecież ci sami alpiniści potrafią nazywać niektóre z tych „problemów” z niemal poetycką czułością. „Świetlista ściana” Gasherbruma IV. „Magic Line” biegnąca eleganckim filarem oddzielającym południowe zbocza K2 od wybitnej zachodniej ściany. „Królewski trawers” przez Dômes de Miage i Aiguille de Bionnassay w kierunku kopuły szczytowej Mont Blanc oraz wagnerowski „Trawers bogów” w górnych partiach drogi klasycznej na północnej ścianie Eigeru. Nazwa relatywnie nowej drogi „Pachniesz brzoskwinią” na Kopie Spadowej w polskich Tatrach również pięknie oddaje emocje, jakie jej twórca niósł w kierunku wierzchołka. Te rzadkie deklaracje czułości toną jednak w kultywowanym przez środowisko zamiłowaniu do obsceniczności, które swego czasu podsuwało autorom skalnych dróg nazwy w rodzaju „Dupa biskupa” czy „Ślady zębów na kaszance”. Wspinanie w klasycznym europejskim wydaniu ma być zabawą dla chłopaków, a ci, jak wiadomo, nigdy nie płaczą.

Zwłaszcza wtedy, gdy czynią sobie ziemię poddaną.

Mallory w każdym z nas

Mieszkający u jej stóp ludzie z plemiona Gurung nigdy nie nadali jej imienia. Nepalczycy zwą ją Maćhapućhre, co można przetłumaczyć jako „Rybi ogon” – choć charakterystyczny trapezowaty kształt kopuły szczytowej z granią rozpiętą pomiędzy dwoma wierzchołkami staje się widoczny dopiero wtedy, kiedy omija się górę wędrując w stronę pobliskiej Annapurny.

Niespełna siedmiotysięczny Maćhapućhre (6993 m n.p.m.) pozostaje najwyższym niezdobytym oficjalnie szczytem Nepalu – choć już w 1957 r., cztery lata po pierwszym wejściu na Mount Everest, u jego stóp pojawiła się brytyjska wyprawa wojskowa pod kierownictwem Jamesa Robertsa. Śmiałków wybierających się tam, gdzie wedle wierzeń Nepalczyków mieszka sam Śiwa, jedna z najważniejszych figur hinduistycznego panteonu, przyjął w swoim pałacu król Mahendra. Audiencja nie była czystą kurtuazją; władca zamierzał wymusić na Brytyjczykach przyrzeczenie, że nie zbrukają świętego szczytu swoimi stopami.


Czytaj także: Bartek Dobroch: Cień wielkiej góry


Kilka tygodni później dwaj uczestnicy wyprawy Wilfrid Noyce i David Cox pomimo dobrej pogody i niezłego samopoczucia zatrzymali się około 50 metrów poniżej wierzchołka. Kulminacja ośnieżonej grani szczytowej opadającej stromo w obu kierunkach była tak krucha i zarazem elegancka, że obaj wspinacze doszli zgodnie do wniosku, że brutalny i nieprzewidywalny Śiwa nie może mieć z nią nic wspólnego. To sama góra wydała im się boginią.

„Zdecydowaliśmy, że właśnie tutaj dwóch szanujących się żonatych mężczyzn powinno zostawić ją jej burzliwej prywatności i zejść na dół. (...) Zakopałem nepalską flagę oraz Union Jack i zacząłem wbijać hak do zjazdu. W tym momencie, w padającym śniegu, David uznał, że nadszedł czas, aby zapalić fajkę” – pisał potem Noyce w relacji dla „Alpine Journal”.

W 1980 r. na szczycie Maćhapućhre stanął prawdopodobnie nowozelandzki wspinacz Bill Denz, na którym nie zrobiły wrażenia ani wierzenia miejscowej ludności, ani oficjalny zakaz wspinaczki na tę górę, wydany przez władze Nepalu. Słynne zdanie Mallory’ego, który pragnienie zdobycia Everestu uzasadnił samym jego istnieniem, kolejne pokolenia wspinaczy zmieniły w karykaturę.

Nie ma chyba aktywności, która lepiej od wspinaczki korespondowałaby z europejskim uwielbieniem dla indywidualizmu i pragnieniem ekspansji. Narodziny samego alpinizmu zbiegły się zresztą w czasie z epoką rewolucji przemysłowej, która po raz pierwszy w dziejach ludzkości odważyła się zakwestionować prymat natury nad człowiekiem. Złota era himalaizmu nałożyła się z kolei na epokę podboju kosmosu i znikania ostatnich białych plan z mapy świata.

Być może stanowi to również wyjaśnienie dla zadziwiającej nadreprezentacji umysłów ścisłych i technicznych wśród najlepszych alpinistów i himalaistów wszech czasów. Reinhold Messner (geodeta). Jerzy Kukuczka (po technikum górniczym). Erhard Loretan (cieśla). Krzysztof Wielicki, Wanda Rutkiewicz, Wojciech Kurtyka (elektronicy). Andrzej Zawada (fizyk). Zygmunt Andrzej Heinrich (inżynier budownictwa). Denis Urubko i wspomniany już Chris Bonington (żołnierze zawodowi). Alex MacIntyre (geodeta i ekonomista). Jeśli odliczyć z tego grona zawodowych ratowników i przewodników górskich (jak Gaston Rebuffat, Lionel Terray, Hermann Buhl czy Ricardo Cassin, a ostatnio także Ueli Steck czy Simon Anthamatten), przy najgłośniejszych dokonaniach alpinistycznych najczęściej pojawia się nazwisko osoby związanej zawodowo ze światem nauk ścisłych, ewentualnie logistyką.

Ich „niepotrzebne zwycięstwa” nad naturą w wymiarze indywidualnym były oczywiście wiktoriami w setkach wewnętrznych bitew z własnymi słabościami i strachami, niemal łudząco podobnymi do ideału starogreckiej przygody, która kazała poznać samego siebie w obliczu nieznanego. Jednocześnie – co widać chociażby po słownictwie – pozostawały konfrontacją z naturą pojmowaną niemal zawsze jako przeciwnik, w najlepszym razie żywioł do poskromienia. A stąd był już tylko krok do działania na skróty, z użyciem całego arsenału inżynierii, włącznie z tlenem w butlach, środkami pobudzającymi na bazie amfetaminy, które zażywał Hermann Buhl podczas pierwszego wejścia na Nanga Parbat, a nawet dynamitem!

W 1954 r. argentyńska wyprawa wojskowa na niezdobyty jeszcze ośmiotysięczny Dhaulagiri tak bardzo chciała wrócić z sukcesem do ojczyzny, że miejsce pod obóz na wysokości ok. 7000 m n.p.m. postanowiła wymościć sobie za pomocą materiałów wybuchowych. Ciekawe, co powiedziałby na to jeden z XIX-wiecznych pionierów alpinizmu Albert Mummery, który podczas jednej z prób, zatrzymany przez gładką granitową płytę, zostawił u jej stóp list w butelce dla kolejnych zdobywców, że to część drogi „absolutely inaccessible by fair means”. Nie do pokonania w uczciwy sposób.

Sztuka cierpienia

Alpiniści od dawna podświadomie odczuwali absurd założenia, że w starciu z siłą natury człowiek może prowadzić walkę na własnych warunkach. Chyba najdosadniej spuentował to jednym z wielu słynnych powiedzonek Don Whillans, wieczne enfant terrible brytyjskiego światka wspinaczkowego. „On jest przekonany, że jest alpinistą światowej klasy. Ty w to wierzysz. Ja mam wątpliwości. Tylko czy, do cholery, ktoś pofatygował się, żeby powiedzieć o tym górze?” – miał stwierdzić Whillans na wieść o tym, że jeden z koryfeuszy brytyjskiej wspinaczki wybiera się na niezdobyty do tej pory szczyt i tylko z tego powodu ogłosił już właściwie zwycięstwo.

Najwybitniejsi wspinacze – to już obserwacja Jima Currana, brytyjskiego alpinisty, a raczej wspinającego się pisarza i filmowca – mają zadziwiającą skłonność do przypisywania sukcesów wyłącznie swojej intuicji, umiejętnościom oraz wytrzymałości. Porażki cedują natomiast na konto nietrafionej prognozy pogody, problemów logistycznych, sporów z partnerami.

W tej optyce wspinanie staje się aktem zredukowanym właściwie do konfrontacji z trudnościami skalnymi i lodowymi. Wszystko, co bezpośrednio nie ma wpływu na ich pokonanie, przestaje mieć znaczenie. Stąd tony śmieci rozrzucanych co roku przez niefrasobliwych herosów od bocznych moren lodowców, na których stawiają bazy, aż po partie podszczytowe ośmiotysięczników. Stąd także opowiastki o „lodowych wojownikach”, wirtuozach „sztuki cierpienia”, którymi karmi się widownię w dolinach, byle przynęcić sponsorów dla kolejnej wyprawy.

Polscy alpiniści, przez dekady odcięci od wolnego rynku, nauczyli się reguł tej gry szybko, choć nie bez początkowych trudności. W popularnym w środowisku opowiadaniu „Nagóś” Artur Paszczak, uczestnik głośnej wyprawy na patagoński szczyt Cerro Torre z 1996 r., skreślił portret, a raczej karykaturę tego pierwszego w pełni komercyjnego przedsięwzięcia wspinaczkowego w Polsce, sponsorowanego przez firmę PepsiCo.


Czytaj także: Marek Rabij: Duch Nanga Parbat


„Rozpoczęła się przygotowana naprędce konferencja prasowa. – Pamiętajcie – pouczał alpinistów menedżer Polo-Cocty – macie często używać słów ekstremalny i maksymalny. Pamiętajcie! (...) – Nie no – wtrącił się Pogromca – tam to teraz jest lato, słoneczko świeci i jest bardzo przyjemnie. (...) – No tak, ha, ha – zadowcipkował przedstawiciel Polo-Cocty – nasi bohaterowie są skromni, ale nie zapominajmy, że będą musieli kopać sobie śnieżne jamy, aby przetrwać mróz i nawałnice! – Nie no, żaden wyczyn – odparował niezrażony Pogromca – w takiej jamie jest komfortowo i cieplutko, rozebrać się można… – No, ale szczyt jest tak niedostępny! – A gdzie tam, jest na niego całkiem łatwa droga, którą można sobie wejść. – ...dziękujemy Państwu za przybycie – przerwał mu pobladły rzecznik prasowy Polo-Cocty – nasi alpiniści muszą już udać się na samolot! Do widzenia! – Ja jeszcze chciałem dodać – wysunął się Pogromca – że my jedziemy na Nagósia, bo tam jest maksymalnie daleko, ekstremalnie trudno i pięknie na maksa!

Rzecznik osunął się na krześle i jęknął: – Weźcie go, kurwa mać… – Nieoczekiwanie zgasło światło i konferencja musiała się zakończyć. Dziennikarze z wrzaskiem rzucili się na przygotowane żarcie, natomiast wyprawa sprawnie udała się do wyjścia. Tam dogonił ich jeszcze rozdygotany menedżer Polo-Cocty: – Panowie, ja was błagam: wejdźcie na cokolwiek”.

Arena wewnętrzna

Młode pokolenie polskich wspinaczy, które w styczniu tego roku – w chwili historycznego ataku szczytowego na K2 – bawiło na zgrupowaniu w rejonie Morskiego Oka, będzie pierwszym, które będzie mogło naprawdę wspinać się „na cokolwiek”. Osiągnięcie Nepalczyków zamyka bowiem w symboliczny sposób epokę alpinizmu eksploracyjnego, z – coraz krótszą wraz z upływem czasu – listą celów obligatoryjnych.

Wciąż nie brak oczywiście szczytów i ścian nietkniętych ludzką stopą, zwłaszcza w zimie, żaden z tych celów nie będzie już jednak skupiać na sobie takiej uwagi, jaką cieszyły się wcześniejsze wyprawy po pierwsze wejście. W latach 30. zeszłego wieku mordercze zmagania kolejnych ekip o tytuł pierwszego zdobywcy północnej ściany Eigeru ściągały do Grindenwaldu dziennikarzy i gapiów z połowy Europy; dziś pokonanie tej ściany zasługuje najwyżej na notkę w serwisie wspinaczkowym.

Niemal środkiem północnej ściany Eigeru biegnie droga poprowadzona w 1991 r. przez Amerykanina Jeffa Lowa. Ponad 1800 metrów, z asekuracją w parszywej skale i o ekstremalnych trudnościach – pokonanie tej drogi samotnie, do tego w wymagających zimowych warunkach, zajęło jej autorowi aż dziewięć dni. Low przechodził wówczas przez ostry życiowy zakręt, był praktycznie bankrutem i część znajomych była wręcz przekonana, że szalone wyzwanie, które rzucił górze, było de facto próbą samobójczą.

Jakimś cudem Low przeżył. Doświadczenia z tej wspinaczki odcisnęły na nim tak głębokie piętno, że nazwał je z grecka metanoją: przeżyciem, które skutkuje diametralną zmianą stosunku do życia. „Metanoja” Lowa, już jako droga o takiejże nazwie, czekała na powtórzenie aż 26 lat. Zespół wyśmienitych alpinistów, który dokonał tego pod koniec 2017 r., nazwał swoją wspinaczkę przejściem „na krawędzi”.

Z pewnością za wcześnie na wizję kierunku metanoi, która czeka alpinizm. Nie wiadomo na przykład, czy ocieplenie klimatu nie zmieni Alp, Himalajów i Karakorum w miejsca nienadające się do wspinania. Być może niektóre ściany i szczyty będą dostępne jedynie zimą – tak jak już dziś jest z częścią historycznych dróg alpejskich pokonanych po raz pierwszy w sezonie letnim.

Nieco wyraźniejsza wydaje się za to wizja stylu, w jakim będą próbowali działać ambitni wspinacze. Kameralne, czasem wręcz jednoosobowe przedsięwzięcia (już nie wyprawy), realizowane z minimum sprzętu i symbolicznym wsparciem logistycznym, za to z poszanowaniem dla środowiska, czasem połączone z dodatkowymi celami pozawspinaczkowymi – jak realizacja filmu czy zbieranie danych do badań naukowych. Kierunek wyznaczyli tu już pionierzy, jak Stefan Glovacz i Mick Fowler. Wspinacze, którzy w górach walczą ze sobą, próbując znaleźć harmonię ze światem, do którego wkroczyli.

W gruncie rzeczy byłby to powrót do korzeni alpinizmu. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2021