Scenariusz nienapisanego scenariusza

Inga Iwasiów: w książce Janusza Głowackiego jest zaskakująco dużo empatii. Więc może ta powieść najwięcej mówi o samym autorze jako kronikarzu męskich marzeń i narratorze własnego "ja"?

23.11.2010

Czyta się kilka minut

Janusz Głowacki napisał książkę o Jerzym Kosińskim? To zakrawa na bestseller, czegoś takiego jeszcze Polska nie widziała. Przyznać trzeba, że żywienie narracji - a tak jest właśnie w "Good night, Dżerzi" - postaciami tak zmitologizowanymi, że bardziej literackimi od swoich książek, stanowi kuszącą konwencję. Nie każdy może podążać tą drogą, uprzywilejowani są na niej świadkowie. Można być świadkiem wojny, przybyszem zza żelaznej kurtyny, bywalcem dyskotek. Dziś to już wszystko jedno, ale najważniejsze to mieć członkostwo w klubie. Czytelnik pragnie zajrzeć tam, gdzie nie mógłby dojść na własnych nogach, tam, gdzie zapewne nie zostałby wpuszczony.

Miałam fazę silnej fascynacji pisarstwem i postacią Jerzego Kosińskiego. Podobne zauroczenie obserwuję nadal u moich studentek, rozpoznaję symptomy i niechętnie godzę się na podejmowanie przez nie tematu jego twórczości. Niechętnie, ponieważ zmierzają mniej więcej do tego samego punktu, do którego - muszę się przyznać - i ja docierałam: czytanie "Kroków", "Randki w ciemno", "Cocpitu" zastępuje kontakt z pornografią, wydobywa w czytelniczkach emocje, jakie trudno byłoby wyrażać w "legalnym" dyskursie literaturoznawczym, gdyby autorem narracji nie był uznany pisarz.

Traktowanie Kosińskiego jako świadka "epoki pieców" nadal, o dziwo, oddziałuje, usprawiedliwia jego mizoginiczno-sadystyczne koncepty, a nawet dodaje im znaczenia. Także jego śmierć, mająca w sobie coś z błazeństwa, tragizmu i ironii (ocalony z Zagłady, ukrywający się za fasadą eksperymentów tożsamościowych, nieuznający granic pisarz, zdemaskowany, zaszczuty przez kulturę, której się próbował przypodobać, kończy z plastikowym workiem na głowie). "Good night, Dżerzi" to najlepszy z możliwych tytuł dla tej historii.

Nie pamiętam, czy na pewno zaczynałam czytanie Kosińskiego od "Malowanego ptaka". Może tak, może nie, w moich szkolnych czasach nie była to lektura obowiązkowa. Na pewno współistnienie tej niemartyrologicznej, nienormatywnej powieści o Holokauście z jego sado-masochistycznymi opowieściami amerykańskimi było pierwszym w kulturze polskiej przypadkiem literackiej transgresji wokół stabuizowanej pamięci. Zagłada-trauma-wina-seks, aż trudno było ochłonąć. Nie było też teoretycznych tekstów pokazujących drogę lektury. W dodatku fakt, że Kosiński na Zachodzie cieszy się sławą większą niż jakikolwiek polski pisarz... Niezwykła dynamika przypomnienia o nieoczywistym podziale na dobrych Polaków i resztę świata, zakazanych scen seksu, pisarskiej sławy kazała kolejnym rocznikom magistrantów podejmować temat "podmiot prozy Jerzego Kosińskiego". Tak, chodziło o podmiot, z chirurgiczną precyzją preparujący kobiece ciała w ciemniach, porno-kinach, klubach. Podmiot - domysł oczywisty - autobiograficzny, bo tylko rana odniesiona w świecie "Malowanego ptaka" usprawiedliwiała okrutne gry w kolejnych fabułach, a zwłaszcza to, że czytelników one ekscytowały.

Nieważne, czy chłopiec z "Malowanego ptaka" był Kosińskim, ważniejsze, że wyrażał Kosińskiego, ciemną stronę duszy dziecka ocalonego z Zagłady. Możliwość, by pisarz zgodnie z definicją zawodu po prostu parał się fikcją, nie byłaby interesująca. W dodatku - w "Good night, Dżerzi" ta fraza zostaje powtórzona wielokrotnie - samobójcza śmierć przedłużyła mu życie. Wymarzona biografia twórcza, prefabrykat dla stereotypowych dywagacji o losie człowieka XX wieku. Mimo wszystko jednak coś musiało być (i coś jest) w samych narracjach, skoro przyciągają nowe pokolenia czytelników (prawdę mówiąc: raczej czytelniczek, niebaczących na wpisany w tekst model kobiecości).

Oczywiście, coś mi w tych hipnotyzujących narracjach od razu nie grało, pytałam więc samą siebie o kobietę czytającą Kosińskiego. Wyzwoliłam się spod uroku legalnej pornografii, lecz pozostało mi sporo zaciekawienia. Zaciekawienia człowiekiem czy tekstem? Przede wszystkim działaniem tekstu. W 1996 r. ukazało się tłumaczenie biografii pisarza, której autorem jest James Park Sloan. Interesujące jako przykład gatunku przeżywającego w Polsce dopiero ostatnio swój czas. Znajdziemy w tej biografii nie tylko precyzyjnie odtworzone fakty z życia, komentarze do wydarzeń, interpretacje książek, ale też wywód psychoanalityczny, zmierzający do udzielenia odpowiedzi na pytanie o tożsamość samego pisarza i jego bohaterów. To niezła biografia, zamykająca drogę wielu entuzjastkom prac magisterskich na temat "Pustelnika z 69. ulicy" (tytuł ostatniej powieści Kosińskiego). Zapewne nie idealna, pełna uproszczeń, więc można się od niej odbić, zamieniając przypadek pisarza w literaturę.

Teraz drugi pisarz: Janusz Głowacki. Moje magistrantki chciały niekiedy o nim pisać, bo to niezwykle męski, charyzmatyczny autor. Lubiły jego wczesną i późną prozę, rozbijały sobie głowy o dramaty, za dużo w nich znajdowały zagadek. Śmiały się nad obrazkami z życia w PRL i na emigracji, niekoniecznie rozumiejąc egzystencjalny podtekst. Ostatnio nie prowadzę żadnej pracy na temat tego autora, bo młodzi poloniści wolą coś bardziej transgresywnego.

Kiedy dowiedziałam się, że Głowacki pisze o Kosińskim, wiedziałam od razu, że to musi być jednak o Głowackim; każdy to wiedział. Miałam nadzieję, że coś mi ta nowa powieść wyjaśni, da mi dostęp do świata, którego nie miałabym inaczej szansy nawet dotknąć. Stara pokusa: poznać pisarza, żeby przeniknąć jego intencje. Skoro Kosiński pozował całemu światu, to najwyraźniej chciał osobistych pytań. Lecz może miał jakieś tajemnice, znane tylko innym pisarzom, mieszkającym w tym samym, dalekim Nowym Jorku. Głowacki ma wielki talent do anegdoty, skrótu, obyczajowego obrazka. Wymyślił tę powieść tak, że nie mógłby lepiej. Chciałam dowiedzieć się czegoś o Kosińskim, ale i o Głowackim. Jestem usatysfakcjonowana. Jestem rozczarowana.

Dlaczego nie mógłby lepiej? Zagrał va bank - swój kompleks sławnego poprzednika, kompleks Ameryki i kompleks emigranta uczynił tematem i zarazem osią konstrukcyjną powieści. Obudował rusztowaniem opowieści o pisaniu i autoironią biografię, o której wiadomo za dużo, by ją zrozumieć. Wybrał formę na tyle fabularną, by rozbudować znany z poprzednich książek (zwłaszcza z "Z głowy") sposób opowiadania, lecz od razu przełamał powieściowe przymusy konwencją scenariusza z podziałem na sceny, cytaty z różnych narracji, autokomentarze.

Oto pisarz Dżanus w towarzyskiej pogawędce na Manhattanie zdradza znanym producentom z Broadwayu zamiar napisania sztuki o pisarzu Dżerzim. Wiadomo, mówią mu producenci przy winie, powinien pamiętać, że im dalej od prawdy, tym bliżej do Dżerziego. Fantazja więc jest wskazana, a anegdota o niestosownych wspomnieniach okupacyjnych, czyli spotkaniach Juliana Stryjkowskiego z krajanami lwowskimi w toaletach Moskwy, wprowadza czytelnika w odpowiednie rewiry. Czego nie opowiemy, będzie stracone, co za bardzo wyjaśnimy, oddali nas od bohatera. Sztuka zmienia się gwałtownie w scenariusz filmowy, bo dziś nikt nie chodzi do teatru i księgarni, a do kina - jak najbardziej. Tylko że na film potrzeba pieniędzy. Dżanus napisałby może jakiegoś "Edypa w Nowym Jorku" (czego dowody daje w świetnych scenach z kursu creative writing), gdyby nie ta okoliczność, że show-biznesem rządzą, a jakże, geje. I tak agent, który narratora nie lubi, zobaczywszy jego zdjęcie w magazynie gay-lesbian, do którego trafił przypadkowo, postanawia mu pomóc.

Jak się ma anegdota o Stryjkowskim do anegdoty o spisku gejowskim? Ta pierwsza otwiera, ta druga zamyka. Ta pierwsza poświadcza wyczucie pisarskie, bo - istotnie - historia wojny opowiedziana od strony moskiewskiej pikiety mogłaby być historią alternatywną. Ta druga zamyka, bo sprowadza do karykatury nie sam show-biznes, ale kwestię orientacji seksualnej. Ta pierwsza ubolewa nad brakiem odwagi starszego kolegi, który zresztą ucieka do argumentu obowiązków antykomunisty; ta druga jest ucieczkowa, upraszcza świat.

Oczywiście, można też powiedzieć, że zawiązujący akcję epizodzik opowiada o kondycji pisarza z Polski w świecie pieniądza, rozrywki i relatywizmu moralnego, czyli diagnozuje tyleż życie Dżerziego, co Dżanusa. Dżerzi musiał pisać o biczowaniu, gwałtach i kontrolowaniu kobiet - co może przebić ten zestaw? Czasy się zmieniły, lobby gejowskie w Nowym Jorku ma więcej do powiedzenia, więc gdyby Dżanus pragnął kariery, musiałby, jak w komediach hollywoodzkich, poudawać homoseksualistę. To druga szansa w jego życiu, pierwszej nie wykorzystał: mógł rozbić lustro w paryskiej kawiarni, żeby zwrócić na siebie uwagę jako na pisarza z kraju stanu wojennego. Tamtej szansy nie wykorzystał, nie znał reguł; tym razem przynajmniej nie zaprzecza i próbuje pisać scenariusz pod opieką agenta-geja.

Właściwie ta efektowna diagnoza układów w show-biznesie nie ma zastosowania dalej. Przeciwnie, Nowy Jork w chwili zbierania materiałów do scenariusza nie różni się bardzo od Nowego Jorku czasu zdarzeń, o których scenariusz traktuje. Kluby, rosyjskie i włoskie restauracje, obraz nocnego życia, specyficzny męski romantyzm, raczej heteroseksualny z perwersyjnymi feblikami. Oto jego przykład:

"Ten burdel to było dwadzieścia pięć pokojów z pięknym widokiem, bo okna wychodziły na ocean. Pracowały tam głównie dziewczyny z Ukrainy i Białorusi. Najczęściej całe klasy przyjeżdżały po maturze na parę miesięcy i potem wzbogacone wracały i wymieniały się z koleżankami. Co rano witały wschód słońca śpiewem, a stare kobiety emigrantki wynosiły przed dom krzesła i życzliwie słuchając, kołysały się do taktu. Po upadku Godzilli to już nie było to. Remonty się spóźniały, policja amerykańska schamiała, jedna klasa nie dostała wiz i zaczęto zatrudniać przypadkowe dziewczyny z Rosji, które narzekały, jak to Rosjanki, że albo za dużo klientów, albo za mało".

Co tu jest nie w porządku? Obraz świata, w którym panują niezmienne i oczywiste reguły. Przedsiębiorstwo takie jak dom publiczny idzie dobrze, póki kieruje nim sprawny mafioso, a młodych dziewczyn chętnych do pracy na rzecz mężczyzn nie brakuje. Rozumiem, że ten fragment ma budować koloryt lokalny, pokazać emigracyjną niszę, po której obijają się przybysze ze wschodniej Europy. I wyjaśniać drogi Kosińskiego, dającego tamtemu światu to, co mógł: mocniejsze akcenty sadyzmu podbudowanego traumą i egzystencjalnym drżeniem. Minęły lata, kultura zdobyła się na autorefleksję w tej sprawie i nie mogę po prostu nie zauważyć, że to świat z męskiego marzenia, niewiele mający wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością - biograficzną, historyczną, a nawet literacką. Literacką, bo żeby zrozumieć marzenia fundujące cudze narracje, lepiej je demontować niż afirmować. Może Kosiński żył przy końcu epoki rewolucji seksualnej i był jedną z jej ofiar?

Robienie filmu o Kosińskim byłoby także wywoływaniem przeszłości, zgodnie z regułą nostalgicznego patrzenia wstecz. Jednak nostalgiczne oko nie opisuje, powiedzmy, kresowego dworu, śródmiejskiej kamienicy, zapachu jabłek, ale nowojorską ulicę, środowisko, w którym bohaterowie Kosińskiego chcieli realizować każde swoje pragnienie. Miejsca, do jakich wzdychali czytelnicy w Polsce. W komentarzach do scenariusza narrator zauważa:

"Zamiast wysadzanych brylancikami złotych zębów sutenerów błyszczy, świeci i miga kolorowymi światłami pałacowe wydanie McDonalda. Dalej gigantyczne biurowce, kilkupoziomowe kina, Madame Tussaud, czyli muzeum figur woskowych. A porno-shopy, peep-show i porno-kina przegoniono w głąb Ósmej i Dziewiątej Alei. Razem z nimi wyniósł się zapach pieniędzy, moczu i wolności, ale tłum na chodnikach pozostał".

Dziś jest gorzej, komercyjnie, sztucznie, panuje McDonald. Czy niegdyś panowała naprawdę wolność? Dla kogo i od czego? Czy ta wolność zabiła pisarza? Tani domysł, jakiś podszept antyrelatywistyczny, jednak mam wrażenie, że powieść w tej sprawie - i paru innych - buksuje w miejscu. Już pisano, że Kosińskiego zabił postmodernizm, nihilizm i konsumpcjonizm. Domyślano się, że my - z Europy Wschodniej - nie mamy jakiegoś enzymu trawiącego ten rodzaj wolności. Jeśli tamten świat skłonił pisarza do samobójstwa, czemu miałabym żałować jakichś jego śladów? Bo dziś jest gorzej? Bo McDonald i geje rozdają karty?

Głowacki podążając śladami Kosińskiego, opowiada o kobietach z jego życia i powieści, obdarzając je, podkreślę, empatią. Na tym polega jedno z przesunięć: o ile Kosiński wymierzał kobietom w prozie kary, o tyle Głowacki portretuje te kobiety jako ofiary Dżerziego. Żonę w zarysie sztuki, a potem scenariusza filmowego trzyma "na zapleczu" apartamentu, za kotarą; związki trwające krócej kwitował bezlitosnymi portretami. Być może ta swoista dyskrecja tam, gdzie miał coś do stracenia, obnaża pisarza bardziej niż jego ekshibicjonistyczne fotografie.

Dwie kochanki - była i niedoszła - idą za bohaterem na swoją zgubę, bo ten nie zamierza się zaangażować, na co ma nadzieje Jody, pragnąca mieć z nim dziecko; nie potrafi też nikogo uratować, ratunku zaś potrzebuje Masza. Ratunku, prawdę mówiąc, potrzebowaliby wszyscy, jak u Kosińskiego, tylko żeby tę kwestię rozważyć, trzeba by zaryzykować porzucenie bezpiecznego pułapu anegdoty.

W postać Maszy Głowacki wpisał cechy Haliny Poświatowskiej: pochodzenie zza żelaznej kurtyny, urodę, chorobę serca, niespodziewaną siłę do wywinięcia się Kosińskiemu, swego rodzaju niewinność, artystyczny talent. Co prawda bohaterka "Good night, Dżerzi" pochodzi z Rosji, podobnie jak Irina, pracująca w burdelu, żeby spłacić długi ukochanego wysłanego na wojnę do Czeczenii, a potem mająca odgrywać w planowanym filmie rolę Maszy. Trochę to wygląda na skomplikowane w mojej relacji, ale w powieści, przynajmniej do połowy, jest całkiem klarowne: Kosińskiego gubi potrzeba dominacji, Maszy nie potrafi sprowadzić na złą drogę, chłopak Jody rozpoczyna kampanię prasową przeciw rywalowi, niemiecki producent chce opowiedzieć przede wszystkim o Maszy i obsadzić w tej roli Irinę. Niemiecki producent potrzebuje Rosjanek, bo podejrzewa, że jest synem rosyjskiego sołdata, który zgwałcił jego matkę. Kolejny ironiczny rozbłysk: może wszyscy Niemcy są w połowie Rosjanami poczętymi w piwnicach zdobywanych przez Armię Czerwoną miast? Ta możliwość akurat mnie specjalnie nie śmieszy, co prawdopodobnie jest kwestią mojej płci. Słowem: za wszystkim kryje się jakaś mała tajemnica seksualna, jakaś kombinacja damsko--męska, poza tym, że generalnie gejowska.

Na czym więc polega mój problem z tą powieścią? Może na tym, że jest efektowna, "sama się czyta", sama wygładza swoje szwy, przesuwając przed wzrokiem czytelników kolejne pomysły na sceny będące domysłami w sprawie obu planów: życia Dżerziego i pisania na jego temat. Skrzy się konceptami i świetnie zrobionymi fragmentami, "poprawia" chropawo dziś brzmiące sekwencje z samego Kosińskiego, zwłaszcza w scenach nocnego życia. Niby dużo daje, ale niczego nie wnosi ani do wiedzy o Kosińskim, ani do wiedzy o świecie. O Kosińskim myślałam mniej więcej to samo kilkanaście lat temu, po lekturach, nie znając ani pisarza, ani Nowego Jorku, ani dylematów emigracyjnych. O świecie niszczącym tych, których przez chwilę stawia w centrum, nakręcono setki filmów i napisano tysiące powieści. Ta męska wersja, ze śpiewającymi prostytutkami i ostrym piciem, nie na wiele mi się może przydać.

Na pewno trzeba "Good night, Dżerzi" umieścić w antologii postemigracyjnej, potwierdzając tym samym ważne miejsce, jakie w niej zajmuje Janusz Głowacki. Tak, ta powieść jest na pewno krytyką obu kultur - polskiej i amerykańskiej, z pokazaniem swoistej "konkurencyjności" rosyjskiego pochodzenia, które Polacy "imitują" na rynku kapitalistycznym. Masza, nie Halina; rosyjska restauracja, nie polski bar. Żyd z Polski, znawca ZSRR, gdzie nigdy nie był, nie Polak. Trudno w tej sytuacji zaoferować coś atrakcyjnego, w końcu nawet homoseksualizm się opatrzył.

Może więc jest to powieść o niemożliwej powieści, która od razu musi być dziś filmowym scenariuszem? Co prawda powieści o niemożliwych powieściach to także nieco wyczerpany temat, jednak najłatwiej mi chwalić Głowackiego za napisanie tej kolejnej antypowieści po kryzysie. Bo tak: mamy ciekawe wątki, niebanalne postacie, zamówienie na scenariusz, pieniądze na produkcję, dziennik Maszy, listy jej męża-producenta, zbiory baśniowych fabuł rosyjskich, najsłynniejszą scenerię świata, a tu - nic z tego. Do kina porno chodzą opiekunki z inwalidami, żeby się ogrzać. Kosiński się zabił, a co może zrobić jego następca? Nie pójdzie ścieżką skandalu, skandal nikogo nie porusza, będzie próbował brawurowej anegdoty, lecz czy starczy mu brawury na to, żeby wyjść z cockpitu?

Świata Kosińskiego nie ma, tajemnica jego kariery i śmierci istotnie nadaje się na film. W dodatku pewnie taki film nie powstanie, więc pozostaje pisanie powieści o tym, czego nie będzie. Bycie pisarzem to niesłychanie trudne zadanie egzystencjalne, zwłaszcza gdy się chodzi po śladach innego pisarza. Być może w tym zadaniu potrzeba więcej gotowości do ryzyka, porzucenia fotogenicznych póz? Przykręcenia śruby, popatrzenia na Manhattan mniej selektywnym okiem, i na relacje międzyludzkie także?

Janusz Głowacki "Good night, Dżerzi", Świat Książki 2010

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2010