Poza światem, poza nadzieją

Prezydent Aleksandr Łukaszenka ma do rozwiązania łamigłówkę: jak utrzymywać stosunki z Rosją umożliwiające dostęp do tanich surowców i nie popaść w zupełną od niej zależność. Oraz jak handlować z Zachodem, aby nie ulec jego politycznym wpływom. I przez to nie stracić władzy.

13.02.2006

Czyta się kilka minut

Mińsk: rządowa akcja plakatowa latem 2005 r. U góry napis "Twój telefon do milicji powstrzyma rękę przestępcy"; z dołu - "Naprzód ku przyszłości". /
Mińsk: rządowa akcja plakatowa latem 2005 r. U góry napis "Twój telefon do milicji powstrzyma rękę przestępcy"; z dołu - "Naprzód ku przyszłości". /

Katarzyna przyjechała z Polski na Białoruś, aby zbierać materiały do pracy magisterskiej. Zapytana, co studiuje w Polsce, odpowiada: - Stosunki międzynarodowe - i przy tym powinnam się zatrzymać. Gdy mówię o specjalizacji, Białorusini się oburzają.

Jaka to specjalizacja? Wschodoznawstwo.

- Tak, oburzamy się, bo nie leżymy na Wschodzie, tylko w środku Europy - tłumaczy Aleś, młody Białorusin. - Ale dla was cały czas jesteśmy Wschodem.

Określenie położenia Białorusi nigdy nie było łatwe, bo Wschód i Zachód to pojęcia i kulturowe, i polityczne. Kiedyś Białoruś nazywano "problematycznym terytorium"; mawiano, że jest gdzieś na końcu Europy, ale jeszcze nie w Rosji.

Płaski obszar, leżący na styku dwóch cywilizacji - wschodniej i zachodniej - zawsze był czymś w rodzaju bramy do Europy. Cierpiał od wojen, wchodząc w skład to Rzeczypospolitej, to znów państwa carów i wreszcie Związku Sowieckiego.

Dziś położenie Białorusi przynosi inne konsekwencje niż w przeszłości: nie niszczy, lecz hibernuje.

- Kiedyś traciliśmy państwowość, bo byliśmy na skrzyżowaniu dróg. Dziś jest to jeden z czynników, które pozwalają utrzymać się reżimowi - uważa Witalij Silicki, niezależny białoruski socjolog. - I kiedy tylko pojawi się szansa na jakieś zmiany, to Białorusini pewnie od razu się przestraszą i powiedzą: "Oddajcie nam, co mieliśmy, nasz spokojny kraj".

W marzeniach białoruskiej inteligencji jej kraj jawi się jako most scalający Rosję i Europę gospodarczo oraz politycznie, czerpiąc korzyści z położenia. Białorusini rozumieją wschodnią mentalność, bo kultura kształtowana przez prawosławie była tu obecna przez wieki. Ale tęsknią do Europy.

Niektórzy nie mają jednak złudzeń: - Europą nie jesteśmy. My jesteśmy ciągle Związkiem Sowieckim. Tak, sowieckie imperium upadło, ale Białoruś nigdy z niego nie wyszła - mówi Michał Zaleski z Mińska.

Bo Białoruś niepodległość uzyskała w 1991 r. poniekąd wbrew sobie, a już na pewno wbrew elitom, wciąż zależnym od Moskwy - psychologicznie i ekonomicznie: gdy za czasów ZSRR budowano tu fabryki, nie brano pod uwagę, ile energii i surowców będą potrzebować, bo te zapewniała odgórnie Moskwa. Choć ZSRR się rozpadł, to Białorusinom zostały przedsiębiorstwa uzależnione od rosyjskich dostaw.

Większość Białorusinów uzależniona jest mentalnie od Moskwy do dziś. Starsi ludzie, sowieccy patrioci, podkreślają bliskość z Rosją, chcą z nią zjednoczenia. Warunki nie są ważne, bo Rosja - w ich myśleniu - gwarantuje stabilizację i wspólnie z nią mała Białoruś (o jedną trzecią mniejsza od Polski, z niespełna 10 milionami obywateli) może być potężna.

Ale także dla wielu młodych Białorusinów związek z wielkim sąsiadem jest tak naturalny, że w rozmowie mówią bezwiednie: "u nas w Rosji".

Uścisk niedźwiedzia

Temat integracji Białorusi i Rosji powraca dziś w kontekście planowanych na 19 marca wyborów prezydenckich na Białorusi.

Dla Władimira Putina Białoruś to "bratni naród, który będziemy wspierać". Dla Łukaszenki Moskwa to "najbliższy partner". Rosja ustami swego ministra obrony Siergieja Iwanowa już stwierdziła, że Łukaszenka wygra, czy to się komuś podoba, czy nie.

Ale relacje obu krajów to nie bezgraniczna miłość. Pojęcie "Związku Białorusi i Rosji" - struktury niby integrującej dziś oba państwa - od lat budzi kontrowersje. Rosja chciała, by Białoruś stała się jej częścią, podczas gdy ta domagała się w ramach ZBiR-u autonomii. Teraz Moskwa zmieniła zdanie, a i sam Łukaszenka rozgląda się na inne strony.

Punktem zwrotnym w relacjach obu krajów było spotkanie Putina z Łukaszenką w 2002 r., podczas którego prezydent Rosji porównał Białoruś do "muchy żerującej na rosyjskim kotlecie". Łukaszenka ma w pamięci początek 2004 r., kiedy Kreml postawił go pod ścianą, zakręcając na chwilę kurek z gazem, jak ostatnio Ukraińcom.

W białoruskich mediach nieraz padają cierpkie uwagi pod adresem Rosji. Sam Łukaszenka przyznaje, że w interesach nie ma sentymentów i Kreml podniesie wkrótce ceny na gaz. W ponad godzinnym wywiadzie, udzielonym 27 stycznia państwowym stacjom telewizyjnym i przedrukowanym potem w państwowych gazetach, zapewniał, że nie istnieje zagrożenie, by Rosja chciała jedynemu i ostatniemu sojusznikowi stworzyć niewygodne warunki. Zaraz potem jednak dodał: "Na razie".

Prezydent na przemian to wychwala związek z Moskwą, to stwierdza przed kamerami, że "nie da rozdeptać rosyjskim butem swojego socjalnego państwa". Zależnie od potrzeby, Moskwa jest albo dobra, albo trochę gorsza.

- Łukaszenka zauważył, że rosyjski niedźwiedź obejmuje go coraz mocniej i wkrótce zacznie dusić. Stara się powoli przekierować gospodarkę na europejskie tory - twierdzi politolog Zaleski.

- W Rosji mamy "swoich" i "obcych". "Swoi" to ci, którzy popierają Łukaszenkę, a "obcy" to ci, którzy go krytykują. Na przykład Gazprom bywa na przemian "swój" i "obcy" - dodaje politolog Silicki.

Zegarki do Kazachstanu

Silicki uważa, że pomysł zjednoczenia Rosji i Białorusi to gra. - Rzeczywistej woli integracji nie ma już ani po jednej, ani po drugiej stronie - dowodzi. - Jednak Moskwa i Mińsk nie mogą ogłosić, że jest to projekt martwy, bo straciły wiele lat na jego dyskutowanie. Zajmują się więc podpisywaniem fikcyjnych umów. A temat ZBiR-u wraca akurat teraz, bo przed wyborami jest dla Łukaszenki wygodny. Prezydent dużo o Rosji mówi i jest zdolny nawet do wywołania jakiegoś sztucznego konfliktu z Kremlem, żeby odwrócić uwagę społeczeństwa od wyborów prezydenckich.

W istocie stworzenie wspólnego państwa białorusko-rosyjskiego nie może przynieść korzyści ani Białorusi, ani Rosji. Gospodarczy potencjał Rosji jest 20 razy większy od białoruskiego. O tym, że ZBiR jest fikcją, świadczyło choćby spotkanie Łukaszenki i Putina pod koniec stycznia w Petersburgu, na którym podpisano niski, bo opiewający zaledwie na trzy miliardy rubli rosyjskich (równowartość 100 mln dolarów) budżet ZBiR-u. Białoruskie media mówiły o tym budżecie w superlatywach, rosyjskie nie poświęcały mu uwagi.

Dalej: sprawę opracowania i podpisania wspólnej konstytucji, którą jeszcze niedawno nagłaśniano, po prostu odłożono, tak jak projekt wprowadzenia jednej waluty. Choć szumnie mówiono o możliwości swobodnego przekraczania granic i osiedlania się Białorusinów i Rosjan w obu państwach, to nie dodawano, że po miesiącu pobytu muszą uzyskać meldunek, co i tu, i tam jest bardzo trudne. W rzeczywistości wolność osiedlania się jest więc fikcją.

Rosja poświęca integracji coraz mniej uwagi. Z kolei przemysł białoruski musi szukać dla swych towarów nowych rynków zbytu. Co nie jest proste: - Naszą elektronikę, lodówki, rowery czy zegarki można sprzedać jedynie w takich krajach jak Indie, Kazachstan, ale kiedyś i te rynki przestaną się interesować naszymi produktami. I będziemy mieli poważny problem - ocenia Aleksandr Alesin, dziennikarz gospodarczej gazety "Bielarusy i Rynok".

Piękny zapach gnijącego Zachodu

Łukaszenko, rządzący od 1994 r., stoi przed realnym dylematem. Wie, że gospodarka potrzebuje otwarcia się na świat, ale wie też, że to otwarcie może kosztować go utratę władzy. Możliwe jednak, że prezydent - który w marcu niemal na pewno zostanie wybrany na kolejne pięć lat - nie musi się spieszyć z rozwiązywaniem problemu.

Ambiwalentny stosunek do Zachodu Białoruś odziedziczyła po ZSRR. Owszem, sowiecka propaganda mówiła, że Zachód jest "zgniły", ale wszystkich jakoś ta zgnilizna pociągała. Moskwa nigdy nie opierała się przed robieniem z Zachodem interesów.

Prezydent chroni więc naród przed zdemoralizowanym światem. We wspomnianym wywiadzie z dumą mówił o swoim "pierwszym i ostatnim" spotkaniu z finansistą George'em Sorosem, kiedy to dał odpór "liberalnemu modelowi" gospodarczemu, lansowanemu przez światowy kapitalizm, a na który "dały się złapać" pozostałe kraje regionu.

Z drugiej strony, reżim wciąż podkreśla, że Białoruś jest pełnoprawnym uczestnikiem światowych procesów. Każda, najmniejsza wzmianka za granicą o Białorusi - jak niedawny sukces mińskiej licealistki, której uroda otworzyła drzwi do światowej kariery - nagłaśniana jest do granic absurdu. Kilka dni temu telewizja nadała wielokrotnie zapowiadany program: "Białoruska flaga w stolicy świata". Stolicą świata okazała się Genewa, w której Białorusinów "nie tylko znają, ale i poważają".

- Jest granica, której antyzachodnia propaganda przekroczyć nie może, bo stanie się niewiarygodna. Część społeczeństwa otrzymuje bowiem niezależną informację - mówi Witalij Silicki. - Prawie co trzeci Białorusin regularnie ogląda zachodnie stacje telewizyjne z satelity. Mocnego antyeuropejskiego nastroju na Białorusi nigdy nie było, a antyamerykanizm nie jest tu wcale silniejszy niż np. we Francji. Choć, oczywiście, jego podłoże jest zupełnie inne.

Państwowe media więc nie tyle atakują inne kraje, ile przekonują, że na Białorusi jest po prostu lepiej. Telewizja niemal codziennie przypomina, że w Rosji i na Ukrainie pensje są niższe "niż u nas". Informacje o kłopotach Ukrainy czy Polski podczas niedawnych mrozów podawano z wyraźną satysfakcją. Ale o tym, że kaloryfery w Mińsku są letnie, już nie wspominano. Z drugiej strony, sam Łukaszenka niejednokrotnie głosił, że celem Białorusi jest zaprowadzenie w kraju zachodnich standardów życia.

- Po prostu trzeba przyznać, że gdzieś jest lepszy świat, bo to widać gołym okiem - tłumaczy Silicki. - Ale dotyczy to tylko traktorów i tym podobnych. Dlatego nasze traktory powinny mieć "europejską jakość". Jeśli jednak chodzi o politykę, to oficjalnie mówi się, że lepszych rozwiązań niż na Białorusi nigdzie nie ma.

Telewizja bębni więc o oddaniu do użytku nowego pociągu odpowiadającego "europejskim standardom". Zarazem informuje, że europarlamentarzyści to banda nieuków, bo krytykują władze Białorusi, nie mając pojęcia o tym kraju.

Euroremont czy eurostagnacja

Oczywiście, polityka państwa i odczucia obywateli to dwie różne sfery. Ocenia się, że zwolenników integracji z Unią Europejską może być tyle samo, co zwolenników sojuszu z Rosją - ponad połowa. Ale, jak pokazują niezależne (tj. prowadzone poza rządowymi instytucjami) badania, sympatycy do Europy są bardziej zdeterminowani: zwolennicy integracji z Rosją nie są przeciw wejściu do Unii, za to euroentuzjaści twardo wybierają drogę na Zachód. I to pomimo że państwowe media związkom z Rosją poświęcają ponad dwukrotnie więcej uwagi niż pozostałej zagranicznej polityce Białorusi.

Co więcej, według wyliczeń dziennikarza gazety "Bielarusy i Rynok" Pawliuka Bykowskiego państwowa prasa słów związanych z tematyką europejską używa prawie trzykrotnie rzadziej niż niezależna (ta, która się jeszcze tu i ówdzie uchowała). Proprezydencka gazeta "Bielarus Siegodnia" robi więc wkładkę o sojuszu z Rosją, a "Bielarusy i Rynok" - dodatek "Europejski Wybór". Tyle że nakład kilku gazet opozycyjnych liczy się w paru dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, a nakłady gazet państwowych mogą być nieograniczone.

Jednak ponad 70 proc. Białorusinów twierdzi, że w ciągu ostatnich pięciu lat odwiedziło któryś z krajów Unii. Nawet jeśli mieli na myśli Polskę lub kraje bałtyckie, to choćby nie wiadomo jak wysilała się propaganda, ludzie ci wiedzą już - bo widzieli to na własne oczy - że "życie jest gdzie indziej".

O tym, że Europa stanowi dla Białorusinów kryterium dobrego życia, pokazuje choćby wykwit sklepów i punktów usługowych z "euro" w nazwie.

Jest więc i eurotaxi, i euroapteka, są eurookna, można nawet zrobić euroremont. Pozostanie tajemnicą, czym różni się eurotaksówka od normalnej taksówki albo jak można pomalować ścianę po europejsku. Ale Białorusini najwyraźniej czują się lepiej, gdy mają do czynienia z czymś, co jest "euro".

- Łukaszenka wie, że do 1939 r. połowa społeczeństwa mieszkała w Europie, czyli w Polsce, i że dziś ludzie masowo jeżdżą na Zachód - mówi Michał Zaleski. - Zamienia tylko realną swobodę na hasło o europejskich standardach. Kiedy mowa o UE, odpowiada: słuchajcie, ale przecież my już jesteśmy w Europie. Jakie u nas ładne kawiarnie, jest kolorowo, jak pięknie gra muzyka...

Prezydent zapowiada, że narodu do Unii nigdy nie poprowadzi. Ale prawda jest też taka, że także Unia na Białoruś nie czeka. Nawet opozycyjny kandydat na prezydenta Aleksander Milinkiewicz podczas swojej niedawnej wizyty w Strasburgu nie podjął tego tematu. - Białoruś znalazła się w politycznej "szarej strefie" - mówi Silicki. - Nie ma zagrożenia dla suwerenności państwa, a perspektywa wstąpienia do UE jest ograniczona przez czynniki wewnętrzne i zewnętrzne. Mówi się więc jednocześnie o integracji z Rosją i o "europejskiej jakości". To Łukaszenka wymyślił politykę "wielowektorowości", Kuczma [poprzedni prezydent Ukrainy - red.] ją tylko podpatrzył.

W takim wygodnym dla władz położeniu można teoretycznie trwać latami. Bo choć europejska dyplomacja potępia rytualnie Łukaszenkę, to Białoruś jako kraj tranzytowy jest Europie potrzebna. Partnerami Białorusi są kraje, które nie mają politycznych wymagań, jak Chiny czy Indie. Ale i kraje Unii Europejskiej korzystają z białoruskiej produkcji. Głównie byłe demoludy, ale także Włochy Silvio Berlusconiego, które mniej pryncypialnie podchodzą do moralności w polityce.

- Większość zachodnich krajów chce od nas jedynie bezpiecznego tranzytu i jest im obojętne, kto go gwarantuje: Łukaszenka, demokraci czy Marsjanie. Płynie gaz i ropa w rurociągu? Płynie. To o co chodzi? - ocenia postawę Europy Zaleski.

Unia, która niedawno pogroziła Białorusi sankcjami, gdyby wybory prezydenckie odbyły się "z pogwałceniem demokracji", nie wspomina o sankcjach gospodarczych, ale raczej o rozszerzeniu listy osób objętych zakazem wjazdu do państw UE. Zdaniem niezależnych białoruskich ekonomistów współpraca z integrującą się Europą - choćby nastawioną tylko na zysk - przynosi pozytywne skutki i ciągnie kraj na Zachód. Zwłaszcza po 1 maja 2004 r., gdy do Unii weszły Polska i Litwa.

Zaleski: - Wyrównują się warunki gospodarcze oraz ceny po obu stronach granicy. Dzięki temu, że realna integracja idzie w kierunku Wilna i Warszawy, musimy spełniać rzeczywiste "europejskie standardy", by sprzedawać towary u sąsiadów.

- Sankcje gospodarcze tylko utrwaliłyby reżim - ocenia Aleksandr Alesin.

Pragmatyzm prezentuje zresztą sam Mińsk. Choć media nie zostawiają suchej nitki na nowych władzach Ukrainy, a Pomarańczowa Rewolucja urosła do rangi równej egipskim plagom, to białoruskie sklepy aż uginają się od ukraińskiej żywności. W ciągu ostatniego roku wymiana handlowa między oboma krajami wzrosła wydatnie.

"Europejska jakość po białoruskiej cenie"

Jak długo uda się tak lawirować między Moskwą a Zachodem?

Aleksandr Alesin uważa, że nie można w nieskończoność chować się przed ideowymi wpływami Zachodu, a zarazem próbować sprzedawać tam swe produkty. Polityka państwa, które prowadzi akcję certyfikacji przedsiębiorstw zgodnie z normami europejskimi i każe fabrykom "podciągać się", a zarazem izoluje się od świata, to sprzeczność.

Pełna izolacja zresztą nie jest możliwa. Unia doszła do granic kraju, Ukraina puka do bram UE i NATO, Rosja przymierza się do Światowej Organizacji Handlu (WTO).

- Trudno przewidzieć dla nas gospodarcze konsekwencje wejścia Rosji do WTO. Rosja będzie musiała wprowadzić dla nas rynkowe ceny, także na gaz i ropę. Ale i tak będzie popierać Łukaszenkę i znajdzie sposób, by wszystko mu zrekompensować - mówi Silicki.

- Gdy to nastąpi - dodaje Zaleski - ponad 90 proc. naszego handlu prowadzić będziemy z krajami należącymi do WTO. Więc będzie podobnie jak dziś z Unią: po co tam wchodzić, skoro i tak już cały handel będzie się opierać de facto na zasadach ustanowionych przez Światową Organizację Handlu?

Dziś świat kupuje białoruskie produkty, zwłaszcza pochodne rosyjskich surowców: blisko połowa eksportu to towary wytworzone z ropy. Eksport do krajów nienależących w przeszłości do ZSRR jest już równy eksportowi do Rosji.

Ale to jedna strona medalu, bo zagraniczne inwestycje, choć państwo nagłaśnia każdą, są niewielkie. Zachodnie firmy nie widzą sensu lokowania tu kapitału, skoro Ukraina czy Rosja są bardziej gościnne. Białoruś nie stwarza warunków, w jakich przywykły funkcjonować. - W kapitalizmie są dwie zasady: nienaruszalność własności prywatnej i dotrzymywanie umów. U nas ich się nie przestrzega - mówi Zaleski.

Ale niektórzy ryzykują. Na przykład koreańskie koncerny, które współpracują, zapewniając sobie przychylność administracji. Dlatego na ulicach widać głównie billboardy firm LG i Samsung. Ekrany Samsunga zdobią każdą stację mińskiego metra.

Inni inwestują niewielkie sumy. Generalnie jednak nowoczesna technologia to tutaj rzadkość. Hasła w stylu "europejska jakość po białoruskiej cenie" są grubo na wyrost. Wejście do pierwszego lepszego sklepu przekonuje, że cena bywa równa europejskiej, za to od samego patrzenia na niektóre białoruskie towary, np. magnetofony "Belarus", aż bolą oczy.

- Specyfiką naszej gospodarki jest wciąż państwowy, socjalistyczny charakter, i to w sowieckim rozumieniu - mówi Zaleski. - Taka gospodarka nie czuje finansowych zależności. Cały świat orientuje się na kurs dolara czy euro, wszędzie decyduje kryterium opłacalności. Ale nie na Białorusi. Tu ważne jest, by nie było bezrobocia i by dostarczano nam surowce, na jakichkolwiek warunkach. Nasze przedsiębiorstwa staną tylko wtedy, gdy braknie im materiałów albo pracowników.

Zgniłe życie

Białoruś to dziś kraj położony nie tyle pomiędzy Wschodem a Zachodem, co

w ogóle odizolowany od świata: poza rzeczywistym czasem. Mikrokosmos, prowadzący życie politycznie i gospodarczo zgniłe.

Środowiska intelektualne - skupione np. wokół niezależnych pism, jak "Nasza Niwa" czy "Arche" - uważają, że droga ku Europie wiedzie poprzez budowę tożsamości narodowej Białorusinów i emancypację ich języka. I choć dla Europy, która jednoczy się w obawie przed nacjonalizmami, wydawać się to może paradoksalne, to przecież tak właśnie było w 2004 r. na Ukrainie podczas Pomarańczowej Rewolucji. Narody Europy Wschodniej funkcjonują bowiem w trochę innym czasie historycznym. Muszą przejść procesy, które zachodnie kraje mają dawno za sobą, aby zdolne były same wybierać swoją przyszłość.

Jednak obecne władze Białorusi język i kulturę kraju sprowadzają do skansenu i folkloru. Jest więc oczywiste, że bez zmian politycznych europejski wybór możliwy nie będzie. Polityczne zmiany mogłyby przyjść wraz ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi. Jakaś część Białorusinów chyba w nie wierzy, choć wie, że są mało prawdopodobne.

Michał Zaleski: - Tkwimy w pułapce, jak zwierzę. Możemy się z niej wyrwać, ale wtedy poleje się krew. Lis złapany w sidła, żeby uciec, musi najpierw odgryźć sobie łapę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2006

Podobne artykuły

Dodatek
Od kilku lat, zarówno na Ukrainie, jak i na Białorusi ponad 50 proc. społeczeństwa opowiada się za integracją z Unią Europejską i... z Rosją. Zatem jakaś część Białorusinów i Ukraińców jest i za ścisłym sojuszem z Moskwą, i za wejściem w europejskie struktury. Politycy obu krajów podkreślają, że leżą one w samym centrum kontynentu. Trudno w to uwierzyć, kiedy jedzie się białoruskim pociągiem albo korzysta się z ukraińskich toalet. Podróżnych opuszczających Kijów żegna sowiecka marszowa muzyka. Przybywający do Mińska usłyszą informację, że dotarli właśnie do goroda gieroja Mińska. To retoryka z czasów sowieckich. Na każdym rogu stolicy podobne slogany informują na przykład, że to Białorusini zwyciężyli faszyzm. Równocześnie oficjalny Mińsk podkreśla europejskość Białorusi. Tęskni się tu za Europą, choć to dziwne uczucie: i obawa, może nawet kompleks, i marzenie o życiu po europejsku. Wszystko więc w Kijowie i Mińsku ma "europejską jakość: apteki nie są tylko aptekami, lecz aptekami europejskimi. Podobnie jest z taksówkami czy jedzeniem. Każda firma budowlana obiecuje euroremont. Pytaliśmy Ukraińców i Białorusinów, z czym kojarzy im się Unia Europejska i jak traktują Rosję - czy jako alternatywę dla Wspólnoty, czy jako najbliższego partnera? Skąd czerpią wiedzę o Unii? Jak oceniają politykę swego państwa wobec Wspólnoty? Odpowiadały zarówno osoby publiczne, jak i zwykli obywatele. Mówili, na jakie zmiany w polityce unijnej czekają Białorusini i Ukraińcy, w co nie wierzą, jakie żywią nadzieje. Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki z Kijowa i Mińska.