Długie trwanie dyktatora

Czy Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka już zawsze będzie rządzić Białorusią? Właśnie trwają przygotowania do czwartej prezydenckiej inauguracji, podczas której będzie kroczył czerwonym dywanem w stroju generalissimusa.

27.12.2010

Czyta się kilka minut

Krewni zatrzymanych po demonstracjach czekają pod murami aresztu na informacje. Mińsk, 21 grudnia 2010 r. / fot. Dmitry Brushko, AFP, East News /
Krewni zatrzymanych po demonstracjach czekają pod murami aresztu na informacje. Mińsk, 21 grudnia 2010 r. / fot. Dmitry Brushko, AFP, East News /

Ale naturalne jest też inne pytanie: czego oczekiwał Zachód? Że oto Łukaszenka - który ma na sumieniu wiele grzechów (wymieńmy najcięższe: sfałszowane referendum, pobicia posłów opozycji, prawdopodobnie zlecanie mordów politycznych w 1999 r., a przynajmniej polityczna odpowiedzialność za nie) - nagle zdecyduje się na demokratyczne wybory? Z pewnością ministrowie spraw zagranicznych Polski i Niemiec, którzy kilka tygodni temu odwiedzili go w Mińsku i zachęcali do demokratycznego głosowania, nie mogli być tak naiwni.

Łukaszenka sam siebie zapędził w kozi róg: nikomu nie ufa, dlatego nie zdecyduje się nawet na przekazanie władzy komuś z nomenklatury; a nuż okazałoby się, że będzie musiał stanąć przed sądem? Dlaczego też miałby realizować "model azerbejdżański" i przekazać schedę starszemu synowi Wiktarowi? Co robiłby na politycznej emeryturze, skoro jest przecież całkiem młody? I co zrobiono by z nim, gdyby nagle zaczęła się "odwilż" - znów widmo sądu. Czy miałby wtedy uciekać z Mińska jak prezydent Askar Akajew podczas Rewolucji Tulipanów w Kirgistanie w 2005 r.?

Łukaszenka nie miał wyjścia: musiał ubiegać się o najwyższy urząd i musiał wygrać.

Skąd ten trup?

W cieniu kampanii wyborczej majaczyło nazwisko Aleha Biabienina: opozycyjnego dziennikarza i współpracownika Andrieja Sannikaua, jednego z kandydatów na prezydenta. Biabienin zginął w tajemniczych okolicznościach: we wrześniu 2010 r. jego ciało znaleziono na daczy pod Mińskiem, we krwi miał sporo alkoholu. Władza mówi o samobójstwie, opozycja o morderstwie politycznym, które miało zasiać strach przed wyborami.

W tej atmosferze dyktator puścił oko do Unii Europejskiej: po raz pierwszy zezwolił na w miarę swobodną (oczywiście w warunkach dyktatury) agitację przedwyborczą. Kandydatom zapewniono większy niż wcześniej dostęp do mediów (choć w TV królował Łukaszenka). Dobra wola satrapy wyczerpała się na tydzień przed głosowaniem: wtedy to szef Administracji Prezydenta Władimir Makiej oświadczył, że opozycja przygotowuje prowokacje na dzień wyborów. Dla znawców białoruskiej polityki był to czytelny znak: jeśli będą protesty, władza użyje siły.

Z kolei Rosja pogroziła palcem Łukaszence: Kreml oświadczył, że może nie uznać wyników wyborów, a rosyjskie media przeprowadziły kampanię dyskredytacji białoruskiego przywódcy. Rosyjska telewizja NTV wyemitowała film "Ojciec chrzestny", w którym oskarża się Łukaszenkę o zlecanie morderstw politycznych oponentów w 1999 r. (na rosyjskim kanale odbieranym na Białorusi film został "przysłonięty"; można go oglądać na stronie YouTube). To wzmogło spekulacje, że może któryś z kandydatów opozycji cieszy się poparciem Kremla - i tym samym wzmogło determinację Łukaszenki. Zabrzmi to paradoksalnie, ale im bardziej Łukaszenka chciał, aby te wybory przebiegły w atmosferze demokratyzacji, tym bardziej musiał wygrać i tym ostrzej zareagować na akcje opozycji.

"Eleganckie" zwycięstwo

Łukaszenka zatem wygrał, "uzyskując" oficjalnie prawie 80 proc. głosów. Trudno orzec, ile otrzymał naprawdę, gdyż obserwatorzy (m.in. z OBWE i Parlamentu Europejskiego) zarejestrowali wiele przypadków fałszerstw. Bywało np., że obywatel zgłaszał się do lokalu wyborczego, pokazywał swój dowód, chcąc oddać głos, a tu okazywało się, że już zagłosował... Dzięki takim "manewrom", a także dosypywaniu głosów do urn, Aleksander Grigoriewicz mógł odnieść "eleganckie zwycięstwo": to znaczy z miażdżącą przewagą już w pierwszej turze. Nie wiemy, ile racji mają ci, którzy przekonują, że zwycięstwa w pierwszej turze by nie było, gdyby głosy liczono uczciwie.

Jeszcze w wyborczą niedzielę 19 grudnia, na plac Październikowy w Mińsku wyszły tysiące ludzi. Kandydat opozycji i poeta Uładzimir Niaklajeu został pobity i ze wstrząśnieniem mózgu trafił do szpitala, mocno pokiereszowany został też Andriej Sannikau (koordynator programu społecznego "Europejska Białoruś", kiedyś wiceminister spraw zagranicznych), innych kandydatów opozycji aresztowano. Na młodych opozycjonistów zorganizowano obławę. KGB do dziś przeszukuje mieszkania i biura; konfiskowane są laptopy, telefony komórkowe, także rzeczy prywatne. Zachód nie uznaje wyborów i grozi Łukaszence, a ten przykręca śrubę...

Zapewne jednak niedługo wszystko wróci do normy. Wystraszone społeczeństwo pogrąży się w stagnacji, opozycja wróci do swej codzienności, a Łukaszenka przygotuje się do czwartej już inauguracji, podczas której w stroju generalissimusa będzie kroczyć czerwonym dywanem. Zapewne obieca Białorusinom "stabilność i porządek".

Łukaszenka, wirtuoz władzy

Na stwierdzenie, że Łukaszenka jest jednym z najwybitniejszych polityków współczesnej Europy, pewnie każdy się wzdrygnie. Ale jeśli przyjmiemy, że wybitność nie jest kategorią jedynie dla wartości pozytywnych, to naprawdę jest on politykiem wybitnym.

Jako przywódca Białorusi zaczynał w czasach, gdy państwami Europy rządzili Kohl czy Wałęsa; dziś obaj są historią. Gdy Łukaszenka zaczął rządzić Białorusią, mało kto poza Anglią słyszał jeszcze o Blairze, który dopiero co został szefem Partii Pracy. Dziś Blair, równolatek Łukaszenki, jest na etapie pisania wspomnień. Nawet Berlusconi, starszy o dwie dekady od przywódcy Białorusi, nie utrzymał się tak długo na szczytach władzy.

I znów ktoś się obruszy, że nie można porównywać polityka z kraju poradzieckiego z tymi z dojrzałych demokracji, gdzie kadencyjność rządów wymusza przemijanie polityków. Owszem, ale spójrzmy na kraje bliższe Białorusi. Łukaszenka doszedł do władzy równocześnie z ukraińskim prezydentem Kuczmą i w chwili, gdy trwała pierwsza kadencja Jelcyna; i na długo przed tym, gdy Mołdawią zaczął rządzić Voronin (a rządził 8 lat). Dziś oni należą do przeszłości, podobnie jak Szewardnadze w Gruzji czy ówczesny prezydent Armenii Ter-Petrosjan. A Łukaszenka się trzyma. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z człowiekiem, który swego czasu marzył o przejęciu schedy po Jelcynie - o tym, że będzie rządzić i Białorusią, i Rosją.

Co decyduje o jego fenomenie? Odpowiedź, że tępa siła, jaką pokazał ostatnio, nie wyczerpuje problemu. Tępej siły nie brakowało i w innych krajach regionu, gdzie również zakorzenienie demokracji było słabe. Nie można sprawy skwitować twierdzeniem, że na Białorusi brak tradycji demokratycznych nie sprzyjał wymianie elit.

Sukcesy Łukaszenki i słabość opozycji muszą mieć też przyczyny inne niż tylko zamordyzm. Cieszył się on niekwestionowanym poparciem przez ponad dekadę, bo zapewniał Białorusinom to, czego oczekiwali od władzy: stabilność, spokój, zatrudnienie, świadczenia socjalne i niskie ceny.

W nim jest nie tylko samo zło

Bądźmy szczerzy: to dobra i wartości, którymi nie pogardziłoby żadne społeczeństwo, także na Zachodzie. Przecież jeśli tam dochodzi do gwałtownych społecznych wystąpień, jak we Francji w sprawie emerytur, to dlatego, że władza próbuje ograniczyć jeden z elementów welfare state.

Oczywiście, w kraju ubogim jak Białoruś miało to inny wymiar materialny. Wczujmy się jednak w sytuację przeciętnego widza białoruskiej telewizji, dla którego - wcale nie upragniony! - upadek ZSRR oznaczał pauperyzację, a który potem przez lata oglądał w telewizji, jak w Czeczenii giną młodzi Rosjanie, albo jak w ukraińskim parlamencie dochodzi do bójek. I, co ważniejsze, mógł też oglądać statystyki, że emerytury na Białorusi są lepsze i regularniej wypłacane niż w Rosji czy na Ukrainie.

Z tej perspektywy Białoruś wydawała się lepszym miejscem do życia. A przecież jeśli jakieś porównania miały sens, to do krajów sąsiednich, o podobnej historii, a nie do bogatych państw Zachodu. Jednak nawet w takim przypadku propaganda - najpierw radziecka, potem białoruska - ale też szczere przekonanie Białorusinów dawały odpowiedź: bieda to efekt ogromu zniszczeń i wysiłku tego narodu w walce z faszyzmem. W skrócie: Mińsk został zrównany z ziemią, by Paryż mógł ocaleć. I teraz Białorusini pracują i żyją w trudnych warunkach, gdy Francuzi spędzają czas w kawiarniach.

O takich drobiazgach, które mogłyby zmienić choć trochę perspektywę - jak pakt Ribbentrop-Mołotow, fatalne zaniedbania Stalina przed inwazją Niemców czy wreszcie o tym, że architekturze starego Mińska zaszkodzili też komunistyczni planiści - mało kto wie. Te wszystkie czynniki wykraczają poza fenomen samego Łukaszenki. Ale sprawiają, że taki polityk mógł tak długo utrzymać się na szczycie. Choć i sam Łukaszenka ma - cokolwiek by powiedzieć - zasługi dla kraju. Niepodległość Białorusi nie została przez ten czas podważona. Łukaszenka stworzył tożsamość białoruską - przaśną, będącą miksem cepeliowskiego folkloru i radzieckich haseł, inną niż wysublimowane idee narodowe zrodzone przed stuleciem w głowach białoruskich intelektualistów - ale zawsze. To państwo ma swój hymn, flagę i godło, i pod tymi symbolami białoruscy sportowcy zdobywają od czasu do czasu medale na międzynarodowych imprezach. To nie jest mało.

Geopolityka w warunkach izolacji

Łukaszenka potrafił lawirować między Europą a Rosją. W Polsce przyjęło się uważać go za polityka prorosyjskiego. Tymczasem on jak pokazywał "gest Kozakiewicza" Zachodowi, wysyłając na demonstrantów milicję i lekceważąc głosy płynące z Europy, tak potrafił sprzeciwić się również Rosji, mówiąc, że jeśli targnie się na suwerenność jego państwa, czeka ją druga Czeczenia, albo nie uznając Abchazji i Osetii Południowej. Tego zaś Rosja mogła oczekiwać od państwa, które przez lata dotowała tanimi surowcami i z którym miała odbudowywać imperium w ramach Związku Białorusi i Rosji.

Łukaszenka tymczasem potrafił wyciągać od Rosji kolejną pomoc gospodarczą, strasząc ją zwrotem na Zachód, zaś Zachód mamił demokratyzacją, by osiągnąć inne korzyści. Czyż nie jest jego sukcesem, że Unia Europejska zaprosiła Białoruś do udziału w Partnerstwie Wschodnim, podczas gdy Mińsk oficjalnie nigdy nawet nie napomknął o aspiracjach do członkostwa? Białoruś wylądowała więc w jednym klubie i na równych prawach z krajami takimi jak Ukraina czy Mołdawia, których liderzy deklarują chęć integracji z Unią, domagają się szerszego otwarcia unijnych bram i mniej lub bardziej skutecznie wdrażają jakieś reformy. I jeśli po ostatnich wyborach oraz po tym, jak brutalnie spacyfikowano demonstracje opozycji, ktoś ma ból głowy z powodu obecności Białorusi w Partnerstwie Wschodnim, to raczej nie Łukaszenka.

Ale jego taktyka nie ogranicza się tylko do lawirowania między Rosją a Unią. Gdy Aleksander Grigoriewicz czuł się zbytnio ściśnięty między tymi dwiema wielkimi siłami, potrafił odskoczyć na bok - w stronę Iranu, Wenezueli, Chin. Jeszcze niedawno śmialiśmy się z tych egzotycznych sojuszy, ale Białoruś naprawdę sprowadza (choć na razie w ograniczonych ilościach) ropę z Wenezueli, transportując ją zresztą przez litewski port w Kłajpedzie.

Bezalternatywny dla Rosji

O międzynarodowych zdolnościach Łukaszenki najlepiej świadczył spór gazowy między Moskwą a Mińskiem sprzed pół roku. W czerwcu 2010 r. Rosja zażądała spłaty długu za surowiec - być może miał to być początek kampanii zastraszania Łukaszenki przed wyborami, z sugestią, że nie jest dla Kremla taki znów "bezalternatywny". Bo wkrótce potem rosyjska telewizja zaczęła pokazywać demaskatorskie filmy na temat Łukaszenki. Jednak Rosjanie nie mieli chyba przemyślanej taktyki i zakładali, że samo żądanie spłaty gazowego długu wprawi Łukaszenkę w zakłopotanie.

Pomylili się. Łukaszenka zaczął złorzeczyć Rosji, na użytek wewnętrzny prezentując się jako ofiara Kremla. Zaalarmował też Unię Europejską (przez zmniejszenie dostaw na Litwę), która ustami przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka zadeklarowała gotowość wysłania obserwatorów. A zarazem szybko zorganizował pieniądze od Ilhama Alijewa, przywódcy Azerbejdżanu. Oddał Rosjanom tych 200 mln dolarów - i jednocześnie zaczął domagać się od Gazpromu podobnej kwoty za transport surowca, którą Rosjanie byli winni. Ci więc znaleźli się w pułapce, bo nie mogli sobie pozwolić na przeciągający się spór. Wiarygodność Gazpromu jako dostawcy dla Europy bywa stawiana pod znakiem zapytania, a prognozy sprzedaży i sama sprzedaż rokrocznie maleją.

Ten przykład pokazuje, że mimo rzekomej międzynarodowej izolacji dyktator wcale nie czuje się "sam na sam" z Rosją czy Unią - i ma całkiem spore możliwości gry. Naprawdę, jak na razie, jest bezalternatywny dla Rosji, co zaraz po wyborach musiał przyznać prezydent Miedwiediew, mówiąc, że wybory na Białorusi są wewnętrzną sprawą tego kraju, jak i rozpędzenie opozycji. Innego wyjścia, mimo pomruków niezadowolenia, nie ma na razie Zachód. Teoretycznie Rosja, a nawet Zachód, gdyby się uparły, być może doprowadziłyby do obalenia Łukaszenki. Ale pozostanie pytanie: co dalej? Ani Rosja, ani Zachód nie są w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za 10-milionowy naród. Dlatego dla Łukaszenki nie ma dziś alternatywy.

Dyktator kontra siedmiu

Przyczyną tego stanu rzeczy jest także słabość rywali. Przez 16 lat rządów satrapy białoruska opozycja nie doczekała się lidera, który mógłby rzucić mu rękawicę. Pomysłów na walkę z reżimem było wiele: od nawoływania do bojkotu wyborów jako farsy po projekt "alternatywnych wyborów prezydenckich" (plan ten nie miał szansy realizacji, ale politycy w niego zaangażowani i tak zaginęli bez wieści).

Gdyby ktoś nieświadom realiów przyjechał do Mińska, mógłby pomyśleć, że to rozwinięta demokracja: na "scenie politycznej" działa kilka partii opozycyjnych, od komunistów (którzy z łezką w oku wspominają ZSRR) po ugrupowania mocno nacjonalistyczne (dla których każdy Białorusin mówiący po rosyjsku jest niemal zdrajcą). Każda z tych partii ma swoje biuro, program, często wydaje gazetkę.

W grudniowych wyborach ugrupowania te pobiły własny rekord w wystawianiu opozycyjnych kandydatów: nagromadziło się ich aż siedmiu. Co ważne, na udział nie zdecydował się Aleksander Milinkiewicz, który w 2006 r. ubiegał się o fotel prezydenta i zyskał wtedy dużą rozpoznawalność w społeczeństwie (bo nie można powiedzieć, że poparcie). Po kraju rozeszły się plotki, że zawarł układ z Łukaszenką: wycofa się w zamian za oddanie kilku miejsc w parlamencie dla swoich ludzi.

Jaki sygnał opozycja daje społeczeństwu? Coraz to nowi kandydaci na prezydenta, w każdych wyborach inni, są dla większości Białorusinów ludźmi nieznanymi. Ich nazwiska mówią coś, być może, zagranicznym dziennikarzom przyjeżdżającym do Mińska, by nagrać wywiad z opozycyjnym politologiem. Ale większość społeczeństwa ich nie kojarzy.

Choć, przyznajmy, te podziały w opozycji nie są tylko wynikiem nieumiejętności zawierania kompromisów, ale też infiltracji przez służby. Łukaszenka żartował kiedyś, że władze znają programy opozycyjnych kandydatów, zanim ci je napiszą - jednoznaczna aluzja.

Pieniądze: lepiej nasze niż rosyjskie

Grudniowe protesty na placu Październikowym mogły zgromadzić - wedle śmiałych statystyk - nawet 40 tys. ludzi. Wyobraźmy sobie, że tłumu przybywa, milicja i służby specjalne przechodzą na stronę protestujących i Łukaszenka musi skapitulować... Za kim miałby pójść tłum? Kto ma legitymację do objęcia władzy? Najprostszy scenariusz wygląda tak: kłótnia między liderami opozycji, w efekcie najsilniejszy z nich, aby pokonać innych, sam musi stać się autorytarnym władcą...

Unia Europejska praktycznie od początku rządów dyktatora prowadziła politykę jego izolacji; równocześnie kraje europejskie finansowały opozycję. Polityka dialogu z reżimem wciąż jest pewnym novum, do Mińska przyjeżdżają unijni politycy, przed wyborami z Łukaszenką spotykał się m.in. Radosław Sikorski; chciał przekonać dyktatora do przeprowadzenia demokratycznych wyborów.

Unia przerwała izolację Białorusi i objęła ją pomocą (m.in. dzięki temu Mińsk otrzymał pożyczki z MFW) w myśl zasady: "Lepiej, żeby Białoruś brała pieniądze od nas niż z Rosji". Polityka ta zakładała myślenie długoterminowe: Łukaszenka nie jest nieśmiertelny, a współpracując z reżimem ocalimy niezależność Białorusi (Rosji nie uda się przejąć kluczowych dla białoruskiej gospodarki przedsiębiorstw).

Dziś jak bumerang wraca temat sankcji. Na razie nie wiadomo, jak miałyby wyglądać. Mówi się tylko o tym, że powinny uderzyć w reżim, nie w społeczeństwo.

Tłum, entuzjazm, mróz

W istocie, skala powyborczych protestów przerosła najśmielsze oczekiwania. Mimo siarczystego mrozu ludzie wyszli na ulice Mińska w liczbie od dawna niewidzianej, od dawna też protestujący nie byli tak wytrwali. Przypominało to kadry z amatorskich filmów z demonstracji w latach 90., gdy istniało realne niebezpieczeństwo integracji Białorusi i Rosji, a sprzeciwiający się temu Białorusini wychodzili na ulicę: szli ławą, wywracali samochody. W kolejnych latach entuzjazm protestujących opadł. Miasteczko namiotowe na placu Październikowym po wyborach w 2006 r. z dnia na dzień topniało, aż Łukaszence pozostało zwinąć z placu garść niedobitków. Pokazało to, że dyktator miał rację, gdy grzmiał, że "na Białorusi nie będzie żadnej rewolucji"; ludzie nie byli na tyle zdeterminowani, by walczyć o zmiany. Teraz determinacja była większa i jeśli przywódca zdecydował się na brutalne rozbicie demonstracji, wyrzucając tym samym do kosza dialog z Europą, to także dlatego, że tym razem w proteście dojrzał zagrożenie poważniejsze.

Łukaszenka nie jest wieczny. Kiedyś skończą się też możliwości manewrów i kraj stanie przed koniecznością reform - zabójczych dla tego, kto spróbuje je wdrożyć. Aleksander Grigoriewicz nie jest reformatorem. Ale i bez tego warunki życia mogą się pogorszyć, a wtedy desperacja opozycji może być większa i będzie mogła ona liczyć na mieszkańców Mińska, którzy dotąd patrzyli na jej działania obojętnie.

Czekając na następcę

W jaki sposób Łukaszenka może więc stracić władzę? Najbardziej realnym scenariuszem wydaje się przejęcie rządów przez kogoś z nomenklatury. Dziś dyktator ciągłymi czystkami w kadrach i siłą swych wpływów utrzymuje się na czele stada. Z wiekiem będzie jednak coraz mniej spostrzegawczy i zdolny do reakcji. Jeśli nomenklatura poczuje się pewniej, może uznać, że czas się go pozbyć, także pod wpływem nacisków społecznych.

Scenariusz inny - dyktator o nim wspominał - to przejęcie schedy przez synów. Czy najstarszego? Kiedyś Łukaszenka stwierdził: "Będziecie czekać na najmłodszego". Tymczasem najmłodszy syn Nikołaj ma dopiero sześć lat.

Ale jest już wciągnięty w politykę: podczas wspólnych manewrów wojskowych Rosji i Białorusi wystąpił ubrany w żołnierski mundur. Prezydent Miedwiediew wręczył mu w prezencie złoty pistolet.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2011