Powrót na Antypody

Najpierw z atramentowej nocy wyłonił się pas intensywnej czerwieni. Czy to niebo zapowiada wschód słońca, czy przybrzeżny pas morza wypełnił się krwią? Jumbo pochylił się na prawe skrzydło, orgia czerwieni znikła z mojego pola widzenia i rozpoczął się zwyczajny proces lądowania. Wszystko zgodnie z regułami aż do ostatniego momentu, kiedy samolot zawisł na pasie startowym jak mucha przyczepiona łapkami do sufitu. Tak ma być - przecież jesteśmy na Antypodach. Ale ponieważ ja też zawisłem do góry nogami, w ułamku sekundy świat wrócił do normy.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Niezmierzona przestrzeń oceanów

Jeden z pisarzy wczesnochrześcijańskich, Laktancjusz, przekonywał, że Ziemia nie może być kulą, ponieważ ludzie na antypodach chodziliby do góry nogami (ostro go za to zganił Kopernik). Św. Augustyn nie miał już wątpliwości co do istnienia antypodów, ale twierdził, że nie mogą być zamieszkałe, bo nikt nie zdołałby przebyć "niezmierzonej przestrzeni oceanów", jaka nas od nich dzieli.

Myślałem o tym podczas lotu z Frankfurtu do Sydney (z tankowaniem w Singapurze). Większość pasażerów spała. Gdy obudzili się rano (swojego biologicznego czasu) i posilili śniadaniem oferowanym przez linie lotnicze Qantas, w Singapurze był już wieczór. Na lotnisku godzinna przerwa, kolejny start i następna przyspieszona noc. Kto zauważył, kiedy przekroczyliśmy równik? Sen miesza się z zielonkawym ekranem małego telewizora wbudowanego w oparcie poprzedzającego moje miejsce fotela. Ikonka samolotu ślimaczym tempem przesuwająca się po mapce obszarów dobrze znanych z geografii. Tak długi lot trzeba po prostu przetrwać, co najwyżej pomagając sobie wyobraźnią buszującą po lądach i wyspach, nad którymi się przelatuje. "Niezmierzona przestrzeń oceanów" św. Augustyna w ciągu jednej doby, trochę rozmytej przestawianiem zegarka.

Aipa a sprawa polska

The Australian Institute of Polish Affairs (oni to nazywają "Aipa") jest organizacją społeczną, która utrzymuje się wyłącznie ze składek członkowskich. Została założona przez grupę Polaków w Melbourne w 1991 r. w celu popularyzowania dobrego wizerunku Polski. Główną formą działalności Aipy jest zapraszanie Polaków, którzy mogliby powiedzieć Australijczykom coś interesującego na temat naszego kraju i jego kultury. Przede mną byli tu m.in.: Jan Nowak Jeziorański, Władysław Bartoszewski, abp Józef Życiński, Adam Michnik.

Ludziom mojego pokolenia zakodował się obraz emigracji z czasów komuny - emigracji, której symbolem był rząd londyński i środowisko paryskiej "Kultury". Ale z tamtego świata pozostały już tylko resztki - kurcząca się grupa dostojnych starców. Są świadkami historii i - niektórzy - inspiracją dla młodszych. Najbardziej aktywni działacze wywodzą się obecnie z tzw. emigracji posolidarnościowej, ale i oni wchodzą powoli w wiek emerytalny. "Sprawy polskie" znają na bieżąco. Czytają w internecie polską prasę, bywają w kraju i utrzymują kontakt z rodzinami. Dowiadywałem się od nich np., jaka jest dziś pogoda w Kielcach. Ale oczywiście są spragnieni Polski. Chcą zrozumieć, co się w niej dzieje. Na spotkanie w konsulacie przybyli licznie.

Na szczęście nie przygotowałem sobie prasówki na temat obecnej sytuacji Kościoła w Polsce (bo na taki temat miałem zamówienie). Staram się raczej wniknąć w przyczyny, i to nawet dalsze, dzisiejszego stanu. Mówię więc subiektywnie, z mojego "układu odniesienia". A jest to układ o tyle nietypowy, że celowo trzymam się z boku "administracyjnych i politycznych" spraw polskiego Kościoła. Oczywiście tkwię w nich po uszy, ale nie daję się w nie czynnie angażować. Moją działką jest intelektualne życie Kościoła. Nie jest to jednak działka zapewniająca dobrą izolację. Przecież wszystkie kryzysy wynikają z jakiejś głupoty, a głupota zawsze dotyczy jakiegoś braku lub błędu w sferze intelektualnej. Dziś Kościół w Polsce zbiera owoce swoich zaniedbań (może to za słabe słowo?) na tym polu.

Zaniedbania te mają swoje dalsze i bliższe podłoże. Dalsze dokonało się w XVII w., kiedy to rozeszły się drogi nauki kościelnej (filozofii i teologii) i nauki świeckiej. W średniowieczu Kościół spełniał funkcję jedynej, niejako ponadnarodowej akademii nauk. Nauki przyrodnicze powstały poza terenem jego wpływów, a wśród myślicieli kościelnych zabrakło ludzi kalibru św. Tomasza z Akwinu, który w XIII w. "ochrzcił Arystotelesa", gdy rozpowszechnianie się ateistycznej (jak sądzono) doktryny tego filozofa zagrażało odejściem młodych uniwersytetów od chrześcijańskiej ortodoksji. Sprawa Galileusza i potem sprawa Darwina były tylko zewnętrznymi symptomami tego, dokonującego się bardzo głęboko procesu. Sądzę, że to "rozejście się" Kościoła i nauki było jedną z pierwszych przyczyn, które doprowadziły do obecnej bezsilności chrześcijańskiej myśli wobec prądów współczesnego świata.

Są także przyczyny bliższe i czasowo, i terytorialnie. Gdy Kościół na zachodzie Europy przygotowywał się do soborowej reformy, my w Polsce pozostawaliśmy odcięci od tych procesów i wszystkie swoje wysiłki skupialiśmy na oporze wobec komunistycznego naporu. Potem szczyciliśmy się, że nie dotknęły nas posoborowe "patologie Zachodu", ale też z trudem, opóźnieniem i tylko częściowo przenikała do nas posoborowa zmiana stylu myślenia, a patologie ujawniają się dopiero dziś.

Masowe duszpasterstwo było dobrą strategią w ukazywaniu komunistycznym władzom siły Kościoła, ale zamiana uczenia katechizmu na różnego rodzaju "akcje" wydaje obfite owoce w postaci dzisiejszego nasilenia fundamentalistyczno-nacjonalistycznych tendencji. A fenomen Jana Pawła II i odbioru jego nauczania dopiero czeka na pogłębione opracowanie. Także teologiczne, bo streszczanie papieskich dokumentów i przemówień trudno uznać za teologiczne traktaty.

Przed upadkiem komuny nie spodziewaliśmy się, że zostawi nam ona w spadku tak zniszczone społeczeństwo. Kościół polski składa się z Polaków i nie jest pod tym względem wyjątkiem. Podstawowa trudność, sprzeczność niemal, polega na tym, że zniszczone społeczeństwo musi naprawić samo siebie. Naprawi, ale na to potrzeba dużo czasu.

Kilka monet i kul do muszkietów

Pan Roman Korban bezpośrednio po II wojnie światowej reprezentował Polskę w biegach na średnim dystansie, odnosząc znaczne sukcesy. Ukończył AWF w Warszawie i uzyskał stopień doktora na podstawie pracy z historii sportu polonijnego. W latach 80. osiadł w Australii i jego zamiłowanie do historii sportu rozszerzyło się na historię nowej ojczyzny. Po którymś z moich wystąpień w Sydney ofiarował mi książkę "Australia - Ziemia Obiecana czy pułapka?". W wolnych chwilach między podróżami po australijskim kontynencie zagłębiałem się w podróż w czasie.

Kiedyś Ziemia była płaska i otoczona oceanami. "Dopuszczano, choć graniczyło to z herezją, istnienie ogromnego lądu południowego, który miał stanowić przeciwwagę, zabezpieczać w przestrzeni Równowagę". Pierwsi wody Oceanu Indyjskiego penetrowali Portugalczycy i Holendrzy. W 1618 r. kapitan van Hillegom, w raporcie z podróży sporządzonym dla holenderskiej Kompanii Wschodniej, napisał: "Natknąłem się na masyw ogromnego lądu w miejscu, gdzie na mapach naszych oznaczony jest tylko obszar wodny". Wkrótce zaczęto organizować wyprawy badawcze i mozolnie nanosić na mapy zarysy nowego lądu. Nazywano go Terra incognita, Terra nullius, Terra australis, a potem najczęściej Nowa Holandia. Wlk. Brytania dość późno włączyła się w walkę o nowe lądy, ale z chwilą, gdy się na to zdecydowała, zrobiła to z właściwą sobie konsekwencją. Dwaj piraci pozostający na służbie Brytyjskiej Korony, Francis Drake i William Dampier, szczególnie zasłużyli się w tym procederze. Dampier był pierwszym Brytyjczykiem, który postawił stopę na australijskiej ziemi. Przy tej okazji - jak sam to opisał - zastrzelił Aborygena. Do dziś w Sydney istnieją dwa stronnictwa domagające się wystawienia pomnika; jedno na cześć Dampiera, drugie na cześć Aborygena.

Trzy czwarte wieku później James Cook, podczas jednej ze swoich licznych odkrywczych podróży wcielił nowy ląd do Brytyjskiego Imperium. 29 stycznia 1770 r., nad obecną zatoką Queen Charlotte, kazał usypać kamienny kopiec, w którym umieścił kilka angielskich monet i kul do muszkietów. Wciągnięto flagę na maszt i wzniesiono toast za zdrowie królewskiej pary, po czym Cook uroczyście obwieścił, że z upoważnienia króla Jerzego III przejmuje nowe ziemie na własność Brytyjskiej Korony.

Silny wiatr od morza. Powracające fale utwardziły piasek tak, że pod stopą czuje się go jak trochę rozmiękły od gorąca asfalt. Można brodzić po kolana w wodzie, ale trzeba zapiąć kurtkę, bo wieje naprawdę silnie. Plaża zupełnie pusta, tylko kilka mew na granicy wody i piasku spogląda filozoficznie w głąb oceanu. Wszyscy mówią "Ocean Spokojny", ale właściwie jest to Morze Tasmana - wielka odnoga Oceanu Spokojnego. Na widnokręgu lekko przymglone widmo kontenerowca. Ocean - symbol nieskończoności. Kiedyś stałem na jego drugim brzegu, w Kalifornii.

Nad Bałtykiem jest więcej muszelek i żwiru. Tu wcale nie widać zanieczyszczeń (czy zawsze musimy porównywać ze swoim?). Trochę dalej od brzegu, tam gdzie załamują się grzbiety fal, widać, jak morska piana miesza się z piaskiem. Podobno stąd eksportuje się piasek na hawajskie plaże, żeby i tam turyści mieli czysto.

Brodzę po wodzie. Zatrzymuję się. Fala odpływa. Stoję na twardym piasku. Piętą robię w nim dołek. Czy można do tego dołka przelać całą głębię oceanu? Augustyn z Hippony miał łatwiejsze zadanie: jeżeli stał tak kiedyś nad brzegiem morza, było to tylko Morze Śródziemne.

700 łopat i Biblia

Po odzyskaniu niepodległości Ameryka odmówiła przyjmowania angielskich zesłańców. Więzienia w Wlk. Brytanii były przepełnione. Anglicy znaleźli sposób: umieszczali skazanych na starych statkach, wycofanych z użytku. Wkrótce jednak okazało się, że ma to złe strony: zanieczyszczenie Tamizy groziło epidemią. Zrodził się pomysł wysyłania skazańców do nowej kolonii. Dwa cele za jednym zamachem: pozbycie się więźniów i zaludnienie pustego kontynentu.

Prawo brytyjskie było wówczas bezwzględne. "Dwie siostry w wieku 8 i 11 lat za kradzież żywności i części garderoby, 13-letni chłopiec za przywłaszczenie srebrnej łyżeczki zawiśli na szubienicy" - pisze Korban. Wkrótce do Australii popłynęły rzesze drobnych złodziejaszków, prawdziwych przestępców i przeciwników politycznych (głównie z Irlandii). W 1786 r. pierwszy lord admiralicji Thomas Townshend Sydney zorganizował 11 statków, które - pod nazwą Pierwszej Floty - pożeglowały do Australii. Na ich pokładach znajdowało się 1500 osób, w tym 791 więźniów. W rejestrze wyposażenia znajdowało się: 700 łopat i świdrów, pewna liczba siekier (w konfrontacji z twardym eukaliptusem okazały się mało przydatne), 8 tysięcy haczyków na ryby, 10 kompletów do gry w krykieta i jedna Biblia.

Dziś mało kto wie, kim był lord Sydney, ale miasto nazwane jego imieniem jest jedną z bardziej znanych metropolii świata. Spacer po porcie. Tu się wszystko zaczęło. Wprawdzie kapitan Cook wylądował 15 mil dalej, w dzisiejszej Botany Bay, ale tam warunki okazały się nieprzyjazne (brak wody, twarda ziemia) i pierwszą osadę założono właśnie tu. Port Jackson. Dziś bardzo ruchliwy: transoceaniczne kolosy, promy, taksówki wodne, przystań marynarki wojennej. Główną atrakcją, a nawet wizytówką całej Australii jest słynna opera (Opera House), dzieło duńskiego architekta J?rna Utzona; budynek o kształtach nadętych wiatrem żagli.

Centrum Sydney: kanion wysokich, mieniących się szkłem i stalą drapaczy, do których gdzieniegdzie przytulają się starsze budynki w stylu wiktoriańskim. Całość robi wrażenie złamanej, ale we właściwy sposób, symetrii. Absurdalnie błękitne niebo stanowi naturalne tło dla zbiegających się ku górze iglic wysokościowców.

Gdy nie ma czasu na długie zwiedzanie, można kupić bilet na jednotorową kolejkę i w ciągu 20 minut obejrzeć całe city i Port Dearling z wysokości wijącej się wśród drapaczy jednej szyny.

Na ulicy różnokolorowy tłum. Prawie połowa to Azjaci: z Indonezji, wysp Oceanii, Wietnamu... Ciągle rzadko zaludniona, "zachodnioeuropejska" Australia przyciąga ludzi poszukujących wolności i dobrobytu. Turystów (wielu z Japonii) można odróżnić po cyfrowych aparatach fotograficznych. Kiedyś trzeba było wszystko dokładnie obejrzeć, dziś wystarczy zarejestrować na cyfrowej płytce w nadziei, że po powrocie z urlopu będzie czas na obejrzenie wszystkiego. Ale w czasie urlopu nie myśli się o czekających obowiązkach i potem cuda fotografowane podczas wakacji drzemią sobie spokojnie w zero-jedynkowej pamięci komputerów.

Dwa odczyty

Parafia Pymble ma w Sydney bardzo dobrą opinię. Jest prowadzona przez dwóch polskich salwatorianów, ale to parafia angielska. Po wieczornej Mszy w dużej sali w sąsiedniej szkole mam odczyt na temat "Science and theology in 21st. century". Przyszło dużo ludzi, także z innych stron Sydney (wykład zapowiadano w radiu SBS). Rozpoznaję kilka osób ze spotkania w konsulacie. Jeden z moich standardowych wykładów, ale pod względem odbioru jeden z bardziej udanych. Mówię o współczesnym naukowym obrazie świata i jego wpływie na teologię, głównie na ideę stworzenia. Potem ożywiona dyskusja, przeciągająca się do późnego wieczora. Jeszcze raz potwierdziło się, że katolicka inteligencja (której wcale nie jest mało) potrzebuje głębszych refleksji z pogranicza nauki i religii. "Dlaczego częściej nie możemy usłyszeć czegoś na te tematy?" - często powtarzało się podczas dyskusji i potem w prywatnej wymianie zdań. Zresztą oni naprawdę dużo wiedzieli o współczesnych teoriach naukowych, kosmologii i ewolucjonizmie.

Na drugi dzień miałem mieć odczyt do kleryków w seminarium duchownym. Temat ten sam, tylko bardziej "nachylony" teologicznie. Przyjęto mnie gościnnie obiadem w małej sali jadalnej. Przy stole: rektor, kilku przełożonych i jeden kleryk z szóstego roku. Okazuje się, że swój odczyt mam wygłosić "na deser", przy tym stole i do tej publiczności. Mówił mi któryś z organizatorów mojego pobytu, że w ramach propagandy przedstawił jedną z moich angielskich książek z dziedziny "religia a nauka" wysokiej osobistości w kurii. W odpowiedzi otrzymał list (mam jego kopię) ze stwierdzeniem, że ani sam nadawca, ani poproszony o opinię ekspert nie stwierdzili w tej książce nic przeciwko ortodoksji. Na wszelki wypadek jednak klerycy nie mieli okazji usłyszeć, co mam do powiedzenia na ten temat.

Fale grawitacyjne w Canberze

Stolicą Australii jest Canberra. Ponieważ Sydney i Melbourne spierały się, które z nich ma być stolicą, postanowiono zbudować ją pośrodku. "Canberra" w języku Aborygenów znaczy "miejsce spotkań". Corocznie, w pewnym okresie, zlatywały się tu wielkie ćmy, a w ślad za nimi ściągali Aborygeni, bo ćmy były dla nich wielkim przysmakiem.

Canberra różni się od Sydney. Szerokie aleje, często wysadzane drzewami importowanymi z Europy. Tylko one zrzucają liście jesienią (czyli wtedy, gdy u nas jest wiosna). Niska zabudowa, estetyczne budynki rządowe prawie całkowicie ukryte w zieleni. Nad wszystkim króluje stalowa konstrukcja iglicy, strzelającej ku górze ze szczytu sporego pagórka, wewnątrz którego - pod ziemią - mieści się nowoczesny parlament. Można przejechać głównymi ulicami i na końcu zapytać: kiedy wreszcie dojedziemy do miasta?

Najpierw obowiązki, a potem zwiedzanie. Fizycy z Australian National University wybrali bardzo "techniczny" temat: "O modelu unifikującym ogólną teorię względności z mechaniką kwantową przy użyciu metod geometrii nieprzemiennej" (artykuł na ten temat niedawno opublikowaliśmy z polskimi współpracownikami), ale z dwoma zastrzeżeniami: mam mówić tak, "aby mogli zrozumieć koledzy, fizycy doświadczalni" i żeby na końcu nawiązać do problematyki "stworzenie i ewolucja w kontekście kosmologicznym" lub "Bóg a prawa przyrody", bo chcą na te tematy podyskutować. Druga prośba trochę mnie zaskoczyła. Nieczęsto się zdarza, by na naukowych seminariach poruszać tematy teologiczne.

Po odczycie i dyskusji zaproszono mnie do zwiedzenia tutejszego laboratorium detekcji fal grawitacyjnych. Żeby docenić, o co w gruncie rzeczy chodzi, trzeba uświadomić sobie, że fala grawitacyjna jest w istocie zaburzeniem czasoprzestrzeni. To jeszcze ciągle brzmi dość niewinnie, ale jeżeli zdamy sobie sprawę, że tym, co ma być zaburzone, jest czas i przestrzeń, nie można nie odczuć dreszczyku emocji. Ogólna teoria względności Einsteina przewiduje, że gwałtowne przemieszczenia mas, np. takie, jakie mają miejsce w przypadku dwóch wirujących wokół siebie pulsarów lub w wybuchach supernowych, powodują emisję fal grawitacyjnych, czyli powstawanie "zmarszczek czasoprzestrzeni". Są one niezwykle trudne do wykrycia. Dotychczas udało się to zrobić tylko pośrednio. Wieloletnie obserwacje podwójnego pulsara (o numerze katalogowym PSA 1913+16) wykazały, że układ ten traci energię na skutek emisji fal grawitacyjnych dokładnie tak, jak przewiduje ogólna teoria względności. Za to odkrycie dwaj uczeni z Princeton, Russell A. Hulse i Joseph H. Taylor, otrzymali w 1993 r. nagrodę Nobla. Obecnie kilka ośrodków na świecie - m.in. cztery, pracujące wspólnie, uniwersytety w Australii - przygotowuje się do zaobserwowania fal grawitacyjnych w laboratorium.

Prawie z nabożeństwem wkładałem ochronne obuwie i okulary, by wejść do sterylnie czystego pomieszczenia, w którym przemyślne konfiguracje laserów i innych układów optycznych czekają, by zarejestrować niewielkie wydłużenie jednego ramienia interferometru przy równoczesnym skróceniu drugiego, jakie spowoduje fala grawitacyjna wyemitowana przez jakiś katastroficzny proces w odległym Wszechświecie.

Może to jednak nic dziwnego, że ludzie, którzy zajmują się takimi sprawami, chcą czasem podyskutować o Bogu i prawach przyrody. >

Kosmos w Tidbinbilla

> Rano spadł obfity deszcz. Bardzo potrzebny. Australia łaknie wody. Wybieramy się do Tidbinbilla. Nazwa niewątpliwie coś znaczy w języku Aborygenów, ale dawno tu już nie ma żadnej tubylczej wioski; jest natomiast Canberra Deep Space Communication Complex, jedna z trzech na Ziemi stacji śledzących ruchy sztucznych satelitów (pozostałe dwie znajdują się w Kalifornii i pod Madrytem). Stacje te rejestrują sygnały ze sztucznych satelitów, następnie przekazują je do Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie, gdzie zostają rozkodowane i przekazane "do użytku". System zbudowano dla Programu Apollo (lądowanie na Księżycu), ale - ciągle unowocześniany - działa do dziś. Potężne czasze radioteleskopów (największy ma 70 metrów średnicy) w dostojnej ciszy wsłuchują się w niebo.

Stacja znajduje się w prawie absolutnej pustce. Tylko wąska nić asfaltowej szosy, łagodnie falująca po wzniesieniach, łączy Tidbinbilla z miejscowościami bliżej Canberry. 18 stycznia 2003 r. był ogromny pożar buszu, podszedł aż pod stolicę - na przedmieściach spaliło się ponad 500 domów. Do dziś krajobraz popożarowy. Zaczyna się tu pasmo górskie Snowy Mountains (czasami w zimie na ich szczytach poprószy śnieg). Niewielkie wzniesienia - łyse, jak niektóre partie Bieszczad. Przetrwały tylko eukaliptusy, gołe kikuty bez kory, ale eukaliptusy lubią pożary: ich twarde szyszki pękają w wysokiej temperaturze i tylko wtedy mogą rozsiać swoje nasiona. Inne gatunki drzew giną w pożarze, a one odradzają się i zdobywają nowe tereny.

W drodze powrotnej zbaczamy do Obserwatorium Astronomicznego na górze Stromolo. Obserwatorium to jest znane z historii astronomii, tu bowiem dokonano wielu ważnych odkryć. Niestety pożar z 2003 r. zniszczył je prawie całkowicie. Cenne teleskopy po prostu się stopiły, ale są już nowe, bardziej nowoczesne. Prawo przemijania i wzrostu.

Brzozowa chłosta, wódka i Melbourne

Będąc w podróży, lubię zbierać lokalne osobliwości. Oto dwie przywiezione z Australii.

Z książki Lucjana Wolanowskiego "Poczta do Nigdy, Nigdy": zbrodniarz został skazany na długoletnie więzienie i karę chłosty. W obowiązującym wówczas w Australii angielskim prawie wyrok chłosty określało się zwrotem to birch - dosłownie: "brzozować", czyli bić witkami z brzozy. Ale w Australii brzóz nie było. Ministerstwo sprawiedliwości wysłało więc odpowiednią depeszę do Londynu i wkrótce frachtem lotniczym przysłano wiązkę brzozowych rózeg. W majestacie prawa kara została wymierzona. U nas w analogicznych sytuacjach zmienia się konstytucję.

Tłumacz (zresztą bardzo dobry), który nigdy w Polsce nie był, pyta jednego z tutejszych Polaków, czy dobrze przetłumaczył zwrot z piosenki śpiewanej w stanie wojennym: "kupił wódkę na kartki". Zastanawiał się, jak to oddać, i zdecydował się na: "kupił wódkę na kartę kredytową".

Centrum Melbourne stanowi kwadrat o bokach dokładnie jednego kilometra, zabudowany drapaczami. Nieliczne resztki starej zabudowy wtopione w beton i szkło. Ulice, zaprojektowane "od linijki", przecinają kwadrat regularną siatką. Reszta miasta to niska, dość chaotyczna i rozrzutna zabudowa z dużą ilością zieleni. Widać, że teren był tu kiedyś tani. Dopiero ostatnio ceny mieszkań idą w górę. Podobnie jak w Sydney, miasto się rozrosło i "coraz dalej nam w tym mieście do miasta".

Mój program podobny jak w Sydney i Canberze: spotkania z Aipą, odczyty, wywiad w radiu. Nowym doświadczeniem jest spotkanie z uczniami 12. (ostatniej) klasy Aquinas College. Spotkanie prowadzi nauczyciel imieniem Michael, ale prosi, żeby wymawiać po irlandzku, tzn. "Michał". Chętnie się na to godzę! Michał spotkanie przygotował bardzo starannie. Zaczął od pokazania dużej mapy, na której kazał uczniom wyszukać Polskę. Z trudem znaleźli gdzieś na antypodach. Potem coś w rodzaju wywiadu ze mną; na temat mojego życiorysu, pracy, poglądów. I wreszcie mój wykład na temat Kosmosu, stworzenia świata, nauki i religii, gęsto przerywany pytaniami uczniów. Niektóre trudne, bo trochę naiwne. Ciągle wypływa problem ewolucji. Całość trwała dwie godziny. Michał wyglądał na zadowolonego; mówił, że to dla jego uczniów nowe experience. Dla mnie też - niewątpliwie najtrudniejsze wystąpienie w Australii. Potem już tylko wywiad w radiu i jestem na urlopie.

Antosie

Po zakończeniu oficjalnego programu w Australii zatrzymałem się u mojego przyjaciela i szkolnego kolegi, Janusza, obecnie profesora chemii na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii w Sydney. Przez jego ogród przepływa dość spory potok zarośnięty buszem. Nad potokiem dwa, mocno już sfatygowane, mostki. A w potoku żyją water dragons - minikrokodylki lub, jak kto woli, gigantyczne jaszczurki. Niektóre długości prawie przedramienia. Nina, żona Janusza, nazywa je Antosie. Na jej głos Antosie wychodzą na trawnik i czekają na kawałki mięsa lub sera. Kotka Mizia odnosi się do nich ze wzgardliwą pogardą. Gdy podejdą za blisko, odgania je, ale one zawsze są szybsze i nie za bardzo się przejmują.

Ptactwo hałasuje przez cały dzień. Niektóre papugi dosłownie wrzeszczą, ale inne mają bardzo ładną melodię - w dwu wariacjach. Chciałoby się ją nagrać. Może jakiś Penderecki skomponowałby symfonię na ten temat.

Błękitne Góry

Góry Blue Mountains zawdzięczają swoją nazwę lekkiemu niebieskiemu zabarwieniu, gdy się na nie patrzy z oddali. Eukaliptusowe lasy pokrywające góry wydzielają eteryczny olejek, którego opary pochłaniają pewną część widma słonecznego. Stąd niebieskawe zabarwienie. Z Sydney jedzie się autostradą, a potem drogą szybkiego ruchu, nieznacznie, ale nieustępliwie pnącą się pod górę. Miejscami droga wrzyna się w pionowo wyciosane skały, ale gdy wzniesie się ponad nie, przed oczyma rozwija się kobierzec łagodnych wzgórz, pokrytych jednostajną zielenią eukaliptusowej gęstwiny. Po dwugodzinnej jeździe niewielkie miasto Ka­-

toomba, dawne osiedle górnicze, obecnie stolica regionu. Jak większość miast Australii: parterowe domy, nawet dachów nie widać spod pokrywającej je zieleni. Jedynie w pobliżu centrum domy rosną do jednego piętra, poświęcając parter na różnorakie sklepy. Nad miastem góruje hotel Carrington, wspomnienie XIX-wiecznego zbytku, kiedy miejscowi notable, wzbogaceni w okresie "gorączki złota", przychodzili tu, by wydawać zarobione pieniądze. Dziś Błękitne Góry przeżywają okres turystycznej prosperity. Miasteczko, gdzie może, pozuje na dawne czasy.

Właściwie przez całą podróż z Sydney gór nie było widać. Także w Katoomba nic nie wskazuje, by miało to być miasto górskie. Trzeba dopiero zboczyć na któreś z miejsc oznaczonych napisem Lookout (miejsce widokowe), by spojrzeć w dół i przekonać się, że istotnie jest się w górach. Ruchy tektoniczne sprzed milionów lat wypiętrzyły nieco ziemię (do niewiele ponad 1000 m n.p.m.) i wyżłobiły w niej ogromne kaniony. Eukaliptusowy las nagle się urywa i pionowa ściana opada w dół, odsłaniając sprasowane warstwy geologiczne. Są oczywiście wytyczone piesze szlaki turystyczne (bushwalks) i czasem spotyka się wędrowców z plecakami, ale po co narażać się na męczące wędrówki, jeśli można sobie kupić - za dwadzieścia kilka australijskich dolarów - bilet Scenic Pass, upoważniający do korzystania z aż trzech typów kolejek linowych. Można przejechać nad przepaścią kanionu i zrobić serię cyfrowych zdjęć. Można zjechać - prawie pionowo - na dół i tam przespacerować się wygodnie ułożonym drewnianym chodnikiem. I można wreszcie z powrotem wyjechać kolejką do punktu wyjścia, gdzie w restauracji czeka, zasłużony po turystycznej wyprawie, lunch.

W drodze powrotnej, nad płasko położonymi farmami (bo gór znowu nie widać) unosi się blada tarcza Księżyca. Patrzę i coś mi się nie zgadza. Przecież Księżyc mendax est (kłamcą jest): gdy mówi "Cresco" (rosnę), Decrescit (maleje) - gdy mówi "Decresco" (maleję), Crescit (rośnie). Więc musi rosnąć, bo pełnia dopiero za tydzień. A widzę, że jego niepełna jeszcze tarcza wyraźnie układa się w literę C. Czyli mówi prawdę, nie jest kłamcą. Dopiero po chwili wszystko mi się rozjaśnia. Przecież jestem na Antypodach. A gdy patrzy się do góry nogami na C, to widać D, i odwrotnie.

Z powrotem

W samolocie do Warszawy były polskie gazety. Natychmiast porwałem jedną z nich. Polskie zdania płynęły jakoś naturalniej niż międzynarodowy angielski. Ale w miarę lektury swojskość języka zaczęła przesłaniać nasza rzeczywistość.

Na drugiej półkuli Polska nie ma dziś najlepszej opinii. Przeciętny Australijczyk, o ile w ogóle wie coś o Polsce, to tylko tyle, że panuje w niej antysemityzm. Niektórzy słyszeli jeszcze coś o Wałęsie. A teraz robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby "mit Wałęsy" obalić. Jeżeli nam się to uda, pozostanie tylko antysemityzm. Dawno, w skali historii, nie mieliśmy tak dobrej sytuacji politycznej i ekonomicznej. Owszem, jest jeszcze sporo do stworzenia i uporządkowania. Mądre rozliczenie się z przeszłością także musi być zrobione, ale my nawet z mądrych zadań potrafimy robić zastępcze problemy.

Polska! Lubię tu wracać, choć właśnie tu jest wszystko do góry nogami. Tylko Księżyc kłamie jak trzeba.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kosmolog, filozof i teolog. Profesor nauk filozoficznych, specjalizuje się w filozofii przyrody, fizyce, kosmologii relatywistycznej oraz relacji nauka-wiara. Kawaler Orderu Orła Białego. Dyrektor, fundator i pomysłodawca Centrum Kopernika Badań… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2007