Popiół w kawie

Nie jestem świadkiem przypadku, losowego wahnięcia w gwałtowności australijskich pożarów. Zamieszkałem w epicentrum mozolnie konstruowanej katastrofy klimatycznej.
z Sydney

20.01.2020

Czyta się kilka minut

W pobliżu miasteczka Tumbarumba w Górach Śnieżnych, 11 stycznia 2020 r. / KIRAN RIDLEY / POLARIS
W pobliżu miasteczka Tumbarumba w Górach Śnieżnych, 11 stycznia 2020 r. / KIRAN RIDLEY / POLARIS

Ostatni odwiedzający to miejsce turysta właśnie wyszedł – wreszcie jesteśmy sami. Turystów zresztą nie było wielu. Kilka wtajemniczonych osób lub wytrwałych przeszukiwaczy Google’a, którzy trafili do tego tunelu położonego na uboczu najpopularniejszych szlaków. Teraz zostaliśmy tylko my. Za naszymi plecami ciągnie się kilkaset metrów ciemnego korytarza. Na jego końcu jarzy się – stąd ledwo widoczny – dzień, rozświetlający wejście do tunelu. Przed nami – też światło. Powódź światła, ale znacznie subtelniejszego. Tunel ciągnie się bez końca, jego dno kilkanaście metrów od naszych stóp ginie pod powierzchnią wody. Dalej już nie pójdziemy – ale nie musimy. To miejsce wystarczy.

Przyzwyczajone do absolutnej ciemności oczy bez problemu rejestrują teraz to, co łatwo można by wziąć za misterną kopię Drogi Mlecznej. Niewiele jest na tej planecie widoków równie zaskakujących: sufit i ściany tunelu usłane są setkami tysięcy jarzących się niebieskich gwiazd. Niektóre wolno przygasają, by chwilę później znów rozbłysnąć błękitnym blaskiem. Ginący daleko w ciemności rój lśniących punktów odbija się w stojącej na dnie wodzie. Trudno oprzeć się przyzwyczajeniu, ludzkiej tendencji do szukania wzorców. Mój mózg łączy więc punkty światła w gwiazdozbiory, szuka znajomych kształtów. A przecież to nie jest moje niebo. To prywatny kosmos niezliczonych, świecących w ciemności swoim zimnym, biochemicznym światłem larw owadów zwanych „jarzącymi się robakami” (glowworms). Zwisając ze sklepienia tunelu, wabią one swoim nikłym, turkusowym blaskiem inne owady w sidła gęstych, przypominających miniaturowe sople sieci.

Ja jednak nie myślę o historiach, jakie mogą być zapisane w tych obcych, owadzich konstelacjach. Tunel, który odwiedzamy, leży nieopodal ogromnego Królewskiego Parku Narodowego, przepięknego miejsca na południe od Sydney, zamkniętego obecnie ze względu na ekstremalne zagrożenie pożarami buszu, które od początku listopada pożerają kolejne hektary wschodniej Australii. Bliźniaczy – ale znacznie krótszy tunel – znajduje się na płaskowyżu Newnes, niecałe 20 km od granic Parku Narodowego Wollemi – miejsca, gdzie 30 października rozpoczął się pożarowy koszmar Nowej Południowej Walii. Całe Newnes, podobnie jak Parki Narodowe Wollemi (niemalże w całości) i Gór Błękitnych (ogromna większość) – to obecnie zwęglone połacie księżycowego krajobrazu, pożartego przez ogień podsycany tygodniami przez podmuchy gorącego wiatru, karmiony ekstremalną suszą – i samobójczą biochemią wszechobecnych eukaliptusów, pełnych łatwopalnych olejków eterycznych i żywic. Szanse są spore, że tamtejsza populacja świecących „robaków” może już być historią: wtłoczone do ich tunelu gorące powietrze i duszący dym nie mogły pozostawić ich bez szwanku. Australijskie glowworms  są endemitami tego kontynentu, podobnie jak tysiące innych gatunków występują tylko tutaj, na tym unikatowym skrawku naszej planety. A te z Newnes – i te, na które patrzę teraz – występują tylko w trawionej ogniem Nowej Południowej Walii. Endemizm oznacza wyjątkowość, ale też zabójczą podatność na każdy kataklizm.

Gwarantuję, że kiedy myślimy „pożar”, nie jesteśmy nawet w stanie wtłoczyć naszego myślenia w skale odpowiednie do opisania katastrofy, jakiej teraz jesteśmy świadkami w Australii. Do 10 stycznia spłonęło we wschodniej części kontynentu 1700 domów. Zginęły 23 osoby. Straciło życie ponad miliard kręgowców (o tym więcej dalej). Ogień pochłonął 10,7 mln hektarów ziemi. Gdybyśmy stworzyli kwadrat o takiej powierzchni i umieścili go na tle Polski, dotykając jego lewym dolnym rogiem Krakowa – jego prawy dolny róg sięgałby do Lwowa, a górna krawędź do Białegostoku. Albo inaczej: to tak, jakbyśmy spalili wszystkie lasy w Polsce i na Słowacji.

Wszystkie kolory słońca

Nie było łatwo oswajać się na nowo z Sydney przemienionym pożarami. Pachnącym dziwnie i dziwnie działającym – jak mechanizm nagle dotknięty całą masą losowych usterek. Zaskakująco cichym – bo nagle pojawiły się dni, gdzie krzykliwe papugi i australijskie wrony przestawały się odzywać. Ale katastrofa ekologiczna, która tego lata dotknęła Nową Południową Walię, Terytorium Stołeczne i Wiktorię, oraz ich największe miasta – w tym Sydney, Canberrę i Melbourne – nie jest jakimś okrutnym zrządzeniem losu, tylko nieuchronną, skwapliwie wypracowaną i skrupulatnie przewidzianą oczywistością.

Powinienem być zawiedziony. Zły, że akurat teraz, akurat to lato, musiało okazać się tym ponadprzeciętnie ognistym, i że na własne życzenie akurat teraz musiałem znaleźć się w samej stolicy tego zadymionego kataklizmu. Ale każdy kolejny dzień przynosił coraz silniejsze poczucie bycia we właściwym miejscu i czasie. Jako biolog i ekolog, badacz tego, jak środowisko i klimat wpływają na każde życie, zdałem sobie sprawę, że mam rzadką okazję siedzenia w pierwszym rzędzie na pokazie live trailera naszej przyszłej, planetarnej katastrofy.

Sydnejczycy szybko przyjęli nowe nawyki i nowy słownik codzienności. Takie słowa jak „dym”, „zamglenie” czy „zapylenie” stały się normalnym elementem porannych pogaduszek w pracy i na stacji metra. Prognozy pogody upstrzyły nowe piktogramy, na czele ze słoneczkiem przesłoniętym czarnymi kropkami symbolizującymi zadymienie. Obrazkowy język nowej rzeczywistości. No i nowe rytuały.

Pierwszy nawyk: wąchanie nieba. Tak przynajmniej to wygląda, gdy każdego ranka z okolicznych okien wychylają się ostrożnie głowy, a następnie lustrują ­nieboskłon – i ostrożnie wciągają do nosa próbkę miejskiego powietrza. Tak naprawdę już sam kolor nieba wystarcza. Jeśli jest kiczowato niebieskie, jaskrawo lazurowe – jak na rajskie Sydney przystało – wszystko w porządku. Można otworzyć okna, wyszarpnąć zwinięte ręczniki poupychane w szparach pod balkonowymi drzwiami – i wpuścić powietrze do domu. Problem pojawia się, gdy błękit ma kolor źle rozmieszanej farby, jakby ktoś chciał namalować niebo, ale nieopatrznie dotknął pędzlem brudnej ochry. Tu zaczyna się cała skala: od „idź do pracy, nie oddychaj zbyt głęboko” (kolor nieba: sprany morski, podbiegnięty beżem, słońce ciągle jeszcze jaskrawe, ale już żółtawe, a nie białe), do „ogranicz wszelką aktywność na zewnątrz do minimum” (kolor nieba: trupiosiwe, niżej nad horyzontem czerwono-ochrowe – ze słońcem zamienionym w zimny bordowy krążek, naklejkę umieszczoną nie wiedzieć czemu na odbarwionym nieboskłonie). To w takie dni człowiek budzi się, czując węglisty smak pożarów na języku i to, że zaskoczone płuca nie mogą wziąć pełnego, oczyszczającego wdechu.

W najgorsze dni Sydney zamienia się w surrealistyczne miasto-widmo. Nieliczni odważni – albo ci, którzy nie mają wyjścia – prześlizgują się między warstwami dymu po pustych ulicach. Niektórzy, ciągle jeszcze niezręcznie i jakby z zakłopotaniem, zakładają na twarze przeciwpyłowe maski. Jeszcze kilka miesięcy temu byliby odprowadzani zaskoczonymi spojrzeniami przechodniów – teraz stają się normalnym elementem krajobrazu. Zamiast indeksu UV lokalna prognoza pogody wyświetla stężenie pyłu PM2.5, nowy kod definiujący dzień za dniem, przydatność zewnętrza do joggingu, spaceru z psem, wyprawy po zakupy – do zwykłego życia.

W budynkach też nie jest idealnie. W klimacie podzwrotnikowym nie uszczelnia się okien tak, jak w umiarkowanej Europie. Dym wślizguje się więc do hal i biur, czuć go wszędzie – w kafeteriach, centrach handlowych, w szkołach i przedszkolach. Ogłupiałe alarmy przeciwpożarowe uruchamiają się w najgorsze dni co kilkadziesiąt minut. Tak żyje się w najbardziej zadymione dni w Sydney: w zasłonie żółtawo-sinego dymu, w kakofonii przeciwpożarowych syren, w zimnym blasku brudnoczerwonego słońca. Pod dyktando światowych rankingów zanieczyszczenia powietrza w miastach, gdzie Sydney skacze jak szalone między zielonym wonderlandem miast pozwalających na pełny oddech a neonowo czerwonym szczytem listy. Top 10 powietrznej hańby – tu Sydney wpada co parę dni, wprost pomiędzy Pekin, Nowe Delhi, Islamabad i Meksyk. Wszystko zależnie od tego, w którą stronę zawieje wiatr, ciągnąc za sobą morderczy całun eukaliptusowego dymu.

Kiedy pytam ludzi, czy czują się dotknięci tym kryzysem – wszyscy odpowiadają, że tak. Że to trudne – ale szybko dodają, że to OK. Bo tu, w mieście, i tak mamy tylko dym. A tragedia dzieje się 30 mil dalej, gdzie płonący pierścień coraz ciaśniej zaciska się na ostatnich skrawkach buszu porastających Góry Błękitne. Równie jednogłośna jest odpowiedź, gdy zapyta się sydnejczyków o politykę. O to, jak z tym kryzysem Australia radzi sobie jako kraj. Jakiś czas temu australijskie media obiegł artykuł z „New York Timesa”, nazywający aktualną politykę tego kraju „klimatycznym samobójstwem”. Roseanne, właścicielka kawiarni, gdzie czasem wypijam poranną kawę, powiedziała mi kiedyś: „Ja nigdy tego nie wybrałam, nie podjęłam takiej decyzji. Samobójstwo? Chyba raczej zabójstwo”.

Dwa prania to za mało

Australia dosłownie roztapia się i spala. Od początku ery industrialnej świat ogrzał się – dzięki aktywności człowieka i napędzanej nią emisji gazów cieplarnianych – o 0,8 stopni Celsjusza. Może się wydawać, że to ułamek niczego. Różnica w temperaturze, której nasza ciepła skóra pewnie nawet nie wychwytuje. Ułamek niczego staje się jednak wszystkim, gdy dotyczy planety, z bagażem 4 miliardów lat swojej historii i zestawem precyzyjnie dostrojonych parametrów klimatycznych. Wiele państw świata podejmuje wysiłki, by ograniczyć ten wzrost tak, by nie przekroczył 2 stopni Celsjusza – granicy, powyżej której nie będziemy już w stanie odwrócić klimatycznej katastrofy. Aktualnie jesteśmy na doskonałej drodze do tego, by w 2100 r. nasza planeta była cieplejsza o całe 3 stopnie w stosunku do poziomu przedindustrialnego.

Australia jest w czołówce tego piekielnego wyścigu. Rok 2019 był rekordowym, gorętszym od średniej przedindustrialnej o 1,6 stopni Celsjusza! 17 grudnia był najgorętszym dniem w historii australijskich pomiarów meteorologicznych, ze średnią temperaturą ponad 41 stopni Celsjusza. Co więcej, Australia zmaga się z najpoważniejszym kryzysem wodnym od dziesięcioleci. W Nowej Południowej Walii spada o połowę mniej deszczu niż w przeszłości. Ikoniczny australijski outback – pustynny habitat pokrywający większość kontynentalnego interioru – połyka kolejne obszary, przesuwając się ku wybrzeżom. W Nowej Południowej Walii ogłoszono tego lata drugi stopień alarmu wodnego po tym, jak poziom wody w zbiornikach retencyjnych spadł do 50 proc. Nie można już używać węży ogrodowych do podlewania grządek czy mycia samochodów, a długość każdego prysznica należy ograniczyć do 4 minut.

A będzie jeszcze gorzej: wyższa temperatura i więcej słonecznych dni przedłuża sezon wegetacyjny drzew, które mają dzięki temu więcej czasu w roku na wysysanie wody z gleby i odparowanie jej do atmosfery. Sytuacja jest tym gorsza, że tzw. Dipol Oceanu Indyjskiego (cykliczny proces klimatyczny wpływający na rokroczne oscylacje pogody w Australii, przywoływany przez sceptyków wpływu zmian klimatu na pożary buszu) wszedł już w fazę, w której sucha i bezdeszczowa pogoda powinna ustąpić. Nic takiego jednak się nie dzieje.

Czy te wszystkie czynniki kogokolwiek w Australii zaskakują? Zwykłych obywateli – nie. Wśród losowych przechodniów przepytanych na ulicy zdecydowana większość bez wahania przyznaje, że czują zmianę australijskiego klimatu. Z reguły też nie mają problemu z połączeniem monstrualnej suszy, piekielnych temperatur i silnego wiatru z nadzwyczajną aktywnością pożarów buszu tego lata. Jednak jako państwo Australia jest już mniej klimatycznie konsekwentna. Jej aktualny premier, Scott Morrison, stał się ikoną klimatycznego negacjonizmu, otwarcie zaprzeczając związkowi pomiędzy aktualnym kryzysem pożarowym a zmianami klimatu wywołanymi działalnością człowieka.

Konsekwentnie prowadzi też pro- węglową politykę, działając pod dyktando australijskiego lobby węglowego (które jest jednocześnie jednym z głównych „producentów” antynaukowych treści w niektórych australijskich mediach, zaprzeczających związkowi pomiędzy spalaniem paliw kopalnych i ocieplaniem się klimatu). Morrison zasłynął m.in. cynicznym potraktowaniem Porozumienia Paryskiego (zobowiązującego państwa świata do ambitnego ograniczenia swoich emisji cieplarnianych) deklarując, że jedynie 10 proc. redukcji emisji w Australii będzie realnym ich ograniczeniem. Cała reszta deklarowanego celu zostanie osiągnięta za pomocą tzw. „kredytów z przeniesienia”, zaliczających nadwyżki w redukcjach, jakich dokonała Australia w ramach starszego porozumienia – Protokołu z Kyoto – na rzecz ustaleń z Porozumienia Paryskiego. Co więcej, australijski rząd otwarcie prowadzi kreatywną księgowość klimatyczną, np. modyfikując metodykę historycznych wyliczeń emisji CO2 w Australii tak, by dyskredytować czasy rządów Partii Pracy i pokazywać proklimatyczny charakter działań aktualnie rządzącej Koalicji Konserwatywnej.

Dostajemy więc dość zaskakującą mieszankę: denializm klimatyczny najwyższych władz, cynizm w klimatycznych relacjach z resztą świata i groteskowy egoizm ignorujący współodpowiedzialność za stan ziemskiego klimatu, a jednocześnie – akceptującą, merytoryczną postawę Australijczyków, w większości doskonale świadomych tego, co dzieje się z ziemską atmosferą. Stałem kiedyś w kolejce do kiosku z gazetami, którego sprzedawczyni strofowała klientkę, gdy ta przyznała się z poirytowaniem na twarzy, że musi prać ubrania po trzy, cztery razy, żeby pozbyć się „smrodu zadymionego miasta”. Rzeczowy i spokojny wykład o tym, ile wody zużywa nawet najwyższej klasy pralka, zwłaszcza uruchamiana kilka razy pod rząd – był jedną z najbardziej zaskakujących przemów, jakie usłyszałem w czasie tych kilku ostatnich tygodni w Sydney.

Miliard ofiar

Wszystkie takie myśli, dyskusje, polityczne zagrywki giną w głowie biologa, szczególnie w takich momentach jak ten, kiedy człowiek spotyka się z życiem wyjątkowym, w dodatku tak zjawiskowo pięknym. Jaskiniowe „gwieździste niebo” stworzone przez jedyne w swoim rodzaju organizmy to tylko przykład lokalnej bioróżnorodności. Australia ma takich niezwykłości na pęczki: miliony lat izolacji i kontynentalnego dryfu poza geologicznym mainstreamem zrobiły swoje. Eksterminacja Australii oznaczałaby solidne przystrzyżenie drzewa życia o nigdzie indziej niespotykane gałązki, nie mówiąc o całkowitym odrąbaniu kilku pokaźnych konarów, m.in. wielu grup torbaczy czy prawie wszystkich stekowców.

Tym bardziej szokujące i działające na wyobraźnię były oszacowania opublikowane przez badaczy z Uniwersytetu w Sydney, którzy w listopadzie ogłosili, że pół miliarda zwierząt zostało poszkodowanych przez pożary. Liczba ta przetoczyła się przez większość australijskich mediów, a za granicą kontestatorzy wykorzystali ją do umniejszania skali australijskich pożarów (bo to tylko oszacowanie, bo nieprecyzyjne, bo nierealistyczne, bo zbyt ogólnikowe). Prawdą jest, że było to tylko wyliczenie, oparte na konkretnych założeniach i parametrach, zupełnie niebiorące pod uwagę faktu, że w czasie pożaru wiele zwierząt może schronić się przed ogniem lub uciec, unikając spalenia żywcem. Zresztą – historyczne pożary buszu wielokrotnie pokazywały, jak kreatywne mogą być zwierzęta. W wielu spalonych lasach znajdowano żywe i zdrowe walabie czy lirogony, które chroniły się np. w starych norach wombatów (takiego zachowania nigdy nie zaobserwowaliśmy poza okresem pożarów).

Tegoroczne pożary są jednak inne. Zapomnijmy na chwilę o ich społecznym wymiarze, o postapokaliptycznej scenografii, jaką przyniosły do Sydney. Zapomnijmy o tym, że usłużni negacjoniści podsuwają nam wyrwane z kontekstu wycinki starych gazet, okraszone naukową nieścisłością rewelacje o Dipolu Oceanu Indyjskiego czy statystyki historycznych pożarów australijskiego buszu – wszystko po to, żeby pokazać „normalność” i „standardowość” tego, co dzieje się teraz w Australii. To nie jest normalne i standardowe. Owszem – busz australijski płonął zawsze i każdego roku. Taka jest jego natura i biologiczna kolej rzeczy. Pożary w takich ekosystemach są integralną częścią ich cyklu życiowego, pozwalającą na odnowienie drzewostanu – dobrze zresztą przygotowanego na przetrwanie naturalnego, krótkotrwałego ognia. Jednak to, co stało się tego lata, nie ma precedensu. Pożary objęły nie tylko standardowo podatne na ogień, sawannowe połacie roślinności – ale przede wszystkim normalnie niepłonące wilgotne lasy, ciągnące się wzdłuż wybrzeża Australii. Ten fakt – spalanie się zielonych połaci australijskich lasów – przyczynił się do monstrualnego zadymienia Sydney przez dużą część wiosny i lata.

Trawiąc te najbardziej produktywne ekosystemy, ogień uderzył w samo serce australijskiej bioróżnorodności. Listopadowe pół miliarda szybko ustąpiło kolejnemu szacunkowi z końca roku. Miliard zwierząt – tym razem nie tyle „poszkodowanych” przez pożary, ile zabitych przez ogień. To tak, jakby eksterminować wszystkie hodowane na świecie krowy. To oszacowanie wybrzmiało znacznie mocniej jako bardziej realistyczne, najpewniej zaniżone – i wcale nie finalne. Lasy w końcu płoną nadal – a wraz z nimi najzasobniejsze w osobniki populacje koali. A także habitaty rzadkich zwierząt, występujących tylko w Australii i tylko w liczbie kilkuset osobników – jak np. ekstremalnie zagrożonego podgatunku kakadu, żałobnicy brunatnej czy grubogonika z Wyspy Kangura, doszczętnie spustoszonej przez ogień. Krytycznie zagrożona jest też populacja żywej skamieniałości, wolemii szlachetnej – drzewa iglastego uznawanego za wymarłe, i odkrytego w 1994 r. w postaci kilkuset osobników na bardzo ograniczonym obszarze Parku Narodowego Wollemi (tego samego, który rozpoczął marsz niszczącego ognia w Górach Błękitnych). Wolemia jest tak krytycznie zagrożona, że nawet lokalizacja jej rosnących okazów jest utrzymywana w tajemnicy. Ogień nie musi jednak pytać o drogę.

I wreszcie – ten zatrważający miliard to tylko ułamek faktycznego pogromu. Nikt nie mówi o owadach, które stanowią fundament wielu procesów ekologicznych – a które zginęły w pożarach w liczbach o rzędy wielkości większych. Wielu ich gatunków pewnie nawet nie zdążyliśmy odkryć, zarejestrować w naszych spisach i podsumowaniach, dodać jako liście na drzewie życia. Poza tym gdy wreszcie dogasną pożary, zwierzęta, które przetrwają, będą skazane na tygodnie i miesiące głodu i wyczerpania, próbując przeżyć w księżycowym krajobrazie pogorzelisk. Symboliczny miliard już teraz jest najpewniej przytłaczająco nieprawdziwy, boleśnie zaniżony – a smutny rachunek jeszcze bardziej wzrośnie.

Ugotowane żaby

Taka właśnie czeka nas rzeczywistość. Australijskie 1,6 stopni Celsjusza jest teraz przedsmakiem tego, co wydarzy się na naszej planecie – jeśli dalej stosować będziemy taką retorykę, jaką stosuje premier Morrison. Powiedział on nie tak dawno, że australijskie emisje CO2, stanowiąc ułamek emisji światowej, nijak się mają do kryzysu pożarowego – a ich zmniejszenie niczego by nie zmieniło. Jednocześnie pozostał głuchy na pytania o to, jak Australia, jeden z hot spotów bioróżnorodności, kraj rzekomo wspierający światowe dążenia do zapobieżenia zmianom klimatu, może jednocześnie być czołowym eksporterem węgla i gazu, ciągle windującym wskaźniki sprzedaży paliw w górę. Jednym zdaniem zaprzeczył idei współpracy klimatycznej i solidarności w dążeniu do poprawienia kondycji naszej planety.

Czy będziemy mieli wystarczająco dużo rozsądku i samozaparcia, żeby przez taką odgórną retorykę się przebić i potencjalnie zmienić ją naszymi decyzjami wyborczymi, a – co najważniejsze – codziennymi wyborami? Pewnego grudniowego dnia, jednego z tych gorszych – kiedy Sydney spowijała żółtawa, toksyczna mgła – siedziałem na dachu Muzeum Sztuki Współczesnej, robiąc zdjęcia zalanych ochrowym światłem drapaczy chmur. Dookoła mnie dziesiątki ludzi przy kawiarnianych stolikach. Wesoły gwar rozmowy. Mimo że powietrze dałoby się kroić na lepkie, półprzejrzyste plastry. Czy wszyscy wokół mnie poruszali się jakby w zwolnionym tempie, podświadomie wlokąc swoje ramiona i głowy przez gęste powietrze? Czy to tylko moje wrażenie, usłużny mózg podrzucający odpowiedni filtr, dodający całej scenie koszmarności? To, co mnie uderzyło – to spokój tych ludzi. Uprzejme potakiwania, wybuchy śmiechu – typowe miejskie popołudnie. Nagle z nieba zaczął spadać czarny śnieg. Leniwe płatki wirowały dookoła, opadały na stoliki, na ludzi. Wpadały do kawy. Jeden wylądował na moim przedramieniu. Czarno-szary, lekki jak nic, zwęglony kawałek eukaliptusowego liścia. Przygnany tutaj gdzieś spoza Sydney razem z dymem i zapachem apokalipsy.

Obserwowałem tę scenę, spokój tych ludzi, popiół lądujący na nich i w ich kawie, ledwo widoczny most portowy, ikonę Sydney – teraz bardziej jak fragment scenografii z „Blade Runnera”. Zacząłem kalkulować – co musiałoby spaść z tego nieba, żeby ci ludzie wstali i coś zrobili? Jest taka metafora: żaba może dobrowolnie dać się ugotować żywcem, jeśli zamiast wrzucać ją do wrzątku zostawimy ją w powoli ogrzewającej się wodzie – nawet nie zauważy, kiedy będzie za późno...

Znajomy meteorolog kilkanaście dni temu wrzucił do internetu montaż zdjęć satelitarnych pokazujących skalę tego, co dzieje się w Australii. Warkocz dymu z eksplozywnego pożaru, który szalał tam w czasie okołoświątecznej fali upałów, był tak długi, że przesłonił Nową Zelandię, i otarł się o krawędź kontynentu antarktycznego. Jesteśmy prawie ośmioma miliardami żab, tkwiącymi w powoli podgrzewanym naczyniu. Najwyższy czas zacząć coś z tym robić. Realnie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020