Porto: wino i czas

To tylko pozór, że Polska jest wieczna. Jest poprzerywana i niecałkowita, składa się przecież z tylu odrębnych czasowo i terytorialnie urywków. To raczej drzazgi (w tyłku tęgich sąsiadów) niż solidne pnie dębu.

12.09.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jean Pierre Dieterlen / ENSTOCK / EAST NEWS
/ Fot. Jean Pierre Dieterlen / ENSTOCK / EAST NEWS

Stąd zapewne taka łatwość, z którą działają u nas rozmaici sprzedawcy chorej dumy. Jan Józef Lipski niecałe pół wieku temu pisał o nich, z uwagi na ówczesny adres warszawskiej centrali bezpieki, „ułani rakowieccy”. „Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi – czają się najczęściej cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze – na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę” – pisał Lipski.

Modne stało się wyjaśnianie idiosynkrazji polskiego ducha peryferyjnością – istnieje nawet ciekawe czasopismo namawiające nas, byśmy właśnie w peryferyjnym rozrzedzeniu powietrza i oddaleniu metropolii znaleźli i pokochali przynależne nam przeznaczenie. Nic bardziej mylnego: może nie jesteśmy w samym centrum, ale przyszło nam rozbić namiot na ruchliwym skrzyżowaniu, nie na odległych przedmieściach. Gdyby nas rzeczywiście wyrzuciło na zaciszne obrzeża, moglibyśmy pielęgnować własne trwanie, rosnąć w pewności jutra – które jest niezbędnym paliwem, by narody mogły dokonywać rzeczy wielkich.

Wielkich i przyjemnych jak butelka dobrego portwajnu. Ilekroć trafię do Porto, na prawdziwe peryferie Europy – gdzie po jednej stronie strome góry, po drugiej zaś nic, wielka pustka oceanu – szlag mnie trafia z podziwu dla tego, ile potrafią zdziałać czas, cierpliwość i wiara, że nasze prawnuki będą mieszkać w tym samym domu. Cóż to bowiem jest porto? Dobre, starannie przygotowane wino – to podstawa. Dalej idzie mocny destylat, dolany w trakcie fermentacji, który morduje drożdże, nie dając im czasu na zjedzenie całego cukru. Takim słodziutkim alkoholizowanym winnym kompocikiem zachwycili się Anglicy, którzy już w XVIII w. sprowadzali go po pięć litrów na głowę. A jednak to dopiero początek historii. Anglicy, jako lud jeszcze bardziej od Portugalczyków pewny swego miejsca na Ziemi, zaczęli dodawać do wina czas. Eksperymentować z tym, co się stanie, jeśli wino, zakonserwowane przez wysoką zawartość alkoholu, zacznie się starzeć w różnych warunkach – i to nie kilka lat, lecz parędziesiąt co najmniej.

Piłem właśnie porto z trzeciej ćwierci XIX w., z kilku roczników około powstania styczniowego, ale to są rzeczywiście dość rzadkie cymelia, zresztą smakowane bardziej dla popisu niż dla uciechy podniebienia. Ale butelki z lat 30. XX stulecia to już normalka. Niektóre wybitnie złożone, wciągające nos i język w niekończącą się ciuciubabkę bodźców. Do kupienia w ilościach, które świadczą, że dotrwały do naszych czasów nie przez odosobniony wybryk losu, lecz jako owoc przedsięwzięcia ludzi myślących o przyszłości systematycznie i optymistycznie.

Bo, umówmy się, stworzenie takiego wina nie polega na tym, że się odstawia beczkę gdzieś do kąta piwnicy i zostawia dla potomnych. To długotrwały ciąg starań i dbałości o mnóstwo szczegółów, dyktowanych trochę przez tradycję, ale też przez własne pomysły i chęć eksperymentowania. Podjętych przez ludzi pewnych tego, że za 50 lat miasta nie zajmą żołdacy, którzy puszczą wszystko z dymem albo w najlepszym razie wyżłopią (w Porto ostatnio widziano ich za czasów Napoleona). Że za pół wieku żadna rewolucja nie wywłaszczy ich potomków – i, co równie ważne, że Anglia się nie zapadnie i będzie dalej pieścić kosztowne kaprysy i gusta swych dżentelmenów.

Nowo nasadzona winnica to właściwie prezent dla wnuków. Podobnie cała kultura śródziemnomorskiej oliwy jest oparta na długim trwaniu – mija nieraz 20 lat, zanim nowy gaj zacznie przynosić minimalny choćby plon. Wiedzieli już o tym greccy pionierzy wojny totalnej, gdy wycinali w pień gaje na ziemi wrogów, co skazywało niejedną okolicę na trwałą ruinę i głód.

Ostatnio znalazłem w piwnicy słój z ogórkami rocznik 1999. Solanka jest przejrzysta, zatem nie zaszły procesy gnilne. Wkrótce odważę się je zjeść. Spodziewam się, że mnie nie otrują, jednak będą po prostu bez smaku. Bo cokolwiek pod polskim niebem robi się „na potem”, to owo „potem” oznacza rok, dwa, może pięć. Myśleć dalej po prostu się nie opłaca.

Zróbmy eksperyment myślowy: Polska zostaje otoczona kokonem dziejowego spokoju. Na co mogłaby się przekuć nabyta w ten sposób ufność? Może w sady pełne starych odmian, którym zajmuje sporo czasu, by dawać dobre jabłka? Na razie idziemy w odwrotnym kierunku. Serce mi się kraje, gdy widzę wokół Warszawy rozległe nowoczesne sady. Mikre pseudodrzewka, które sztywno rozpięte na drutach zmuszane są przez genetykę do rodzenia owoców prawie natychmiast. Ten, kto je sadził, myślał o szybkim zysku – i ciekaw jestem, czy inwestycja zdążyła się zwrócić, zanim sankcje wobec Rosji zamknęły rynek zbytu. ©℗

Innym długowiecznym (do paruset lat), a rzadko sadzonym u nas „gospodarczo” drzewem jest orzech włoski. Właśnie mamy wysyp nowego rocznika. Jeść orzechy prosto z drzewa nie jest zdrowo, lepiej oczyścić spiżarnię z zeszłorocznych, już mocno zeschłych. Można z nich zrobić masę do prostego ciasta, które jada się we francuskim Perigord, gdzie orzechowe sady zajmują każdy płaski skrawek ziemi. W okrągłej formie podpiekamy krótko zwykłe kruche ciasto. Siekamy drobno 200 g orzechów. Ucieramy ok. 100 g cukru ze 100 g miękkiego masła, dodajemy 2 (lub 3 małe) jajka, ucieramy na gładką masę, aromatyzujemy wanilią i wykładamy ją na podpieczony spód. Pieczemy w 180 stopniach około pół godziny. Jeśli mamy pod ręką, można do masy dodać parę kropel oleju z orzechów (jest świetny do sałat!).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2016