Polskie kino mówi: jestem

Niemal równolegle do obchodów 25-lecia Solidarności w Gdyni świętowano inny jubileusz. Na 30. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych zjechały setki twórców.

25.09.2005

Czyta się kilka minut

Dla gości, uwiecznionych w ostatnim dniu na zbiorowej fotografii, zagrał sam Michael Nyman, a w kuluarach radowano się z przeforsowanej niedawno ustawy o kinematografii i dyskutowano o nadziejach i obawach związanych z powstaniem Instytutu Sztuki Filmowej. Zejście się obu rocznic przypomniało o znaczeniu, jakie miało przez dziesięciolecia kino polskie. W Gdyni dyskusje o kinie zawsze były mniej lub bardziej polityczne. Tegoroczny festiwal, zapewne nie najlepszy w historii, pokazał jednak, że coś z ducha żarliwej polemiki z rzeczywistością mimo wszystko się ostało, a może po prostu odżywa.

W przedstawionym na otwarciu nowelowym filmie “Solidarność, Solidarność" reżyserzy różnych pokoleń i temperamentów pytają: “co się stało z naszą Solidarnością?", tą pisaną przez duże “S". Odpowiedzi, na ogół gorzkie lub przekornie żartobliwe, znalazły dopełnienie w filmach konkursowych. Tyle że w nich chodzi zwykle o tę solidarność najzwyklejszą, z małej litery. Po obejrzeniu 21 filmów walczących o Złote Lwy narzuca się jedno spostrzeżenie: z ekranu coraz wyraźniej wyziera frustracja i rozczarowanie “nową" Polską. Być może dopiero teraz wielu twórców odnalazło właściwy ton, być może dopełniła się czara goryczy. A może potrzebna była nowa generacja?

Krzywda i bunt

W “Odzie do radości" zrealizowanej przez trójkę studentów łódzkiej “Filmówki": Annę Kazejak-Dawid, Jana Komasę i Macieja Migasa oglądamy trzy nowele, trzy różne Polski, ale to samo paraliżujące poczucie, że życie jest gdzie indziej, że tutaj nic się udać nie może. W finale bohaterowie: bezrobotna fryzjerka ze Śląska, poniżany przez ludzi sukcesu początkujący warszawski raper i świeżo upieczony magister wegetujący w nadmorskiej wędzarni ryb, spotykają się w autokarze do Londynu. Młodzi ludzie, których zdążyliśmy poznać, polubić, docenić ich nieprzeciętność, jadą do Ziemi Obiecanej, by tam spełniać się w charakterze sprzątaczek i pomywaczy.

Hamletyzujące pytanie - wyjechać czy zostać? - pobrzmiewało zresztą w wielu tytułach, podobnie jak problem zamykanych kopalń (“Barbórka" Macieja Pieprzycy), zadłużonych szpitali (nagrodzony Złotymi Lwami “Komornik" Feliksa Falka), podszytej bezsilnością przemocy (“Rozdroże Café" Leszka Wosiewicza). Na szczęście twórcy wspomnianych filmów odżegnują się od interwencjonizmu, wybierając język głębszej przypowieści.

Wosiewicz zajął się sprawcami głośnego napadu na warszawski Kredyt Bank. Przyjął jednak ciekawą perspektywę: opowiedział o życiu zabójców od wewnątrz. Młody chłopak z dzielnicy nędzy, pozbawiony nadziei na odmianę losu, kuszony łatwym, dostatnim życiem, miesza własną frustrację z poczuciem odpowiedzialności za najbliższych: za upośledzonego brata, za siostrę, która w upokarzającym małżeństwie ze starszawym senatorem upatruje życiowej szansy, wreszcie za sąsiada-alkoholika, którego nieletnie córki prostytuują się, by utrzymać rodzinę.

Rak, który toczy nasz piękny kraj, nie szczędzi nikogo. Dotyka także beneficjentów nowego systemu. Senator u Wosiewicza jest zwyczajnym prostakiem, pomiatającym tymi, którym rzekomo pomaga. Gwiazdor telenowel, który zaszczyca swą obecnością tytułową “Barbórkę", to typowy przedstawiciel zblazowanej “warszawki", zmęczony nieustannym wyścigiem i byciem na topie. Komornik z filmu Falka (świetny Andrzej Chyra) wyrwał się z nizin i teraz - w odwecie? - zadręcza biedaków tępym egzekwowaniem prawa. Środowisko dyplomatów sportretowane w “Persona non grata" Krzysztofa Zanussiego to, przynajmniej w oczach bohatera, banda karierowiczów i łapówkarzy.

Wszystkie te filmy nie ograniczają się do postawienia suchej diagnozy, starają się dotrzeć do momentu, kiedy w bohaterze dokonuje się duchowa przemiana czy wręcz nawrócenie. U Wosiewicza i Falka ożywa sfera religijna. W “Rozdrożu Café" bohatera, który wkracza na drogę zbrodni, obserwuje z reklamowego bilbordu wielkie oko (czyżby Opatrzność?). Wokalista Kazik Staszewski niczym bezradny anioł stróż wyśpiewuje kolejne ostrzeżenia. Momentami przypomina grecki chór - wiemy przecież, że bohater nie ucieknie przeznaczeniu. Film Wosiewicza, choć przeładowany komentarzem i symboliką, dotyka naszej polskiej schizofrenii. Z jednej strony mamy silną religijność obrzędową i pijaków płaczących na filmie “Pasja", z drugiej - bierną zgodę na zło zamknięte w czterech ścianach.

Twórcy głośno upominają się o najsłabszych. W filmie “Masz na imię Justine" Wenezuelczyk Franco de Peńa opowiada o dziewczynie z małego miasteczka, która z braku perspektyw wyjeżdża do Niemiec i tam pada ofiarą seksualnego niewolnictwa. Sprawnie zrealizowany thriller blednie jednak wobec takich tytułów jak choćby głośna “Lilja 4-ever" Moodyssona. Dobrze jednak, że taki film powstał i u nas - choćby ku przestrodze. Telewizyjne “Piekło, niebo" Natalii Korynckiej-Gruz (z serii “Święta polskie") odsłania mechanizm traktowania pedofilii w małomiasteczkowej społeczności. Pokazuje też bolesny dylemat młodego księdza, który dowiaduje się o wszystkim podczas pierwszokomunijnej spowiedzi, ale związany tajemnicą, nie może nic zrobić.

Najpełniejszy, bo nie sprowadzony do publicystycznego tonu obraz ludzkiej krzywdy stworzyła niezawodna Dorota Kędzierzawska w pięknym filmie “Jestem". Czysta jak kryształ opowieść ze wspaniałymi zdjęciami Arthura Reinharta i muzyką Michaela Nymana (zachwycony filmem “Nic" sam zaproponował reżyserce współpracę) wprowadza nas w świat niekochanych dzieci z enklaw biedy. Wypowiedziany niemal bez słów dramat chłopca, który po ucieczce z domu dziecka walczy o przeżycie pomieszkując na barce, tworzy przygnębiające studium dziecięcej samotności.

Okruchy życia

Na szczęście nasze kino nie zajmuje się wyłącznie opisem patologii. Swoisty “bunt przeciw negacji" to cecha filmów Przemysława Wojcieszka. W “Doskonałym popołudniu" nie wstydzi się jasnego, deklaratywnego tonu. Uparcie lansuje program pozytywny, którego credo brzmi: cała nadzieja w młodych. A ich miejsce jest właśnie tu i teraz, choćby była to Polska B czy C. Bo wbrew pozorom bardzo dużo zależy od ludzi.

Ania i Mikołaj szykują się do ślubu i marzą o rozkręceniu w Gliwicach małego, ambitnego wydawnictwa. Mają niewiele, ale oboje wiedzą, czego chcą. Życiowo ustawieni rodzice mogliby pod tym względem być dziećmi swoich dzieci. Rozczarowani “Solidarnością", choć radzący sobie nieźle w meandrach nowego ustroju, są egzystencjalnie wypaleni, koniunkturalni, pozbawieni wiary. Wojcieszek przesadza z ostrymi konfrontacjami, wkłada w usta Mikołaja i Ani płomienne frazy, opowiada nierównym rytmem, ale jako jeden z nielicznych tworzy kino prawdziwie zaangażowane.

Nowe, ciekawe spojrzenie odnaleźć można także u Anny Jadowskiej w filmie “Teraz ja". Młoda kobieta (Agnieszka Warchulska) wychodzi z domu i nie wraca. Od czego ta ucieczka i ku czemu - nigdy się nie dowiemy. Wiemy tylko, że bohaterka jest na życiowym zakręcie i musi wszystko pozmieniać. Reżyserka (współtwórczyni nagrodzonego przed kilku laty “Dotknij mnie") z kobiecym wyczuciem opowiada o chaotycznej, nieukierunkowanej wędrówce. Obraz jest celowo niepełny, w równym stopniu intryguje, co irytuje. I choć nie jest to zapewne “Przygoda" Antonioniego, znać jednak czułe reżyserskie ucho (świetne dialogi!), umiejętność wychwytywania okruchów codzienności.

Z takich okruchów zrobiony został także najbardziej interesujący film tegorocznego festiwalu - “Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego. Opowieść o związku Mirona Białoszewskiego (Andrzej Hudziak) i Jadwigi Stańczakowej (Krystyna Janda), oparty na jej “Dzienniku we dwoje", ogląda się niczym najbardziej wciągający serial. Reżyser przyznał na spotkaniu z publicznością, że w całej historii zaintrygował go jej podwójny wymiar: banalna codzienność niczym z “Matysiaków" i wyrastająca z niej, obsesyjnie wsłuchana w tę rzeczywistość jedyna w swoim rodzaju poezja. Zresztą sama bohaterka, choć nieustannie sekowana przez egocentrycznego artystę, również parała się pisaniem wierszy. Choć od lat niewidoma, była Mironowi sekretarką, matką, pierwszą czytelniczką, pocieszycielką w nieszczęśliwych homoseksualnych miłościach. Zamknięty w swym geniuszu, przychodził i odchodził, kiedy chciał.

Ale film skupia się nie tylko na tej niezwykłej relacji. Barański zbudował na planie wycinek gierkowskiego Peerelu, atmosferę tego zgrzebnego czasu, kiedy ludzie naprawdę byli razem, kiedy skupiona wokół poety grupa stworzyła prywatną wysepkę wolności. Skromny film zrealizowany tanim kosztem, rozegrany niemal całkowicie w ciasnych wnętrzach, z wypłowiałymi zdjęciami zrobionymi kamerą z ręki, wzruszająco oddaje ducha tamtych czasów.

Filmy pełnokrwiste

Obcowanie z prawdziwym kinem zdarzało się w tym roku w Gdyni nieczęsto. Większość filmów wyprodukowanych przez telewizję i dla niej zniechęcała zgrzebnością. Wyjątkiem byli z pewnością “Kochankowie z Marony" Izabelli Cywińskiej według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, mający w sobie melancholię i cierpką urodę pierwowzoru.

Historia namiętności wiejskiej nauczycielki do młodego gruźlika, z dyskretnie wplątanym wątkiem homoseksualnym, jest opowieścią o miłości niemożliwej, niosącej cierpienie i rozpacz, ale zarazem nadającej sens wszystkiemu wokół. Ola w świetnej interpretacji Karoliny Gruszki ma przeciwko sobie cały świat: małżeństwo ukochanego z inną kobietą, zazdrość przyjaciela, społeczny konwenans, wreszcie śmiertelną chorobę. Śmierć wypełnia ekran od pierwszych kadrów: skrywa się w smętnym jesiennym pejzażu, straszy surrealistycznym obrazem kolonii muchomorów, powracającym motywem łodzi, która płynie tylko w jedną stronę. Film rozmyślnie kaligraficzny, ocierający się o sztuczność, przemawia prawdą nastroju, temperaturą skrywanych namiętności, posępną zgodą na umieranie.

Tego napięcia zabrakło w polsko-chińskiej produkcji “Kochankowie Roku Tygrysa" Jacka Bromskiego, gdzie Michał Żebrowski gra polskiego oficera, który uciekając z syberyjskiej niewoli znajduje schronienie w chacie chińskiego myśliwego gdzieś w mandżurskiej tajdze. I tu również mamy miłość niemożliwą: syn gospodarza okazuje się przebraną córką, którą połączy z oficerem płomienne, ale skazane na klęskę uczucie. Nie wykorzystano jednak całej dwuznaczności tej sytuacji, stawiając na epicki rozmach i konwencjonalną intrygę.

Robert Gliński we “Wróżbach kumaka" na podstawie powieści Güntera Grassa opowiedział o miłości “ponad podziałami". W Gdańsku końca lat 80. spotyka się urodzona w Wilnie Polka (Krystyna Janda) i Niemiec powracający po latach do macierzy. Oboje są wysiedleńcami, ofiarami zbrodniczych systemów, oboje mają na sumieniu młodzieńczy romans z ideologią. Połączy ich Gdańsk i szalony pomysł, by stworzyć Cmentarz Pojednania, gdzie za stosowną opłatą mają spoczywać urodzeni w Gdańsku Niemcy.

Żartobliwie, nie szczędząc elementów magicznych, opowiada Gliński o parze niemłodych już ludzi, którzy pod wpływem późnej miłości postanawiają na przekór wszystkiemu wcielić w życie swój szczytny plan, rozkręcając przy okazji intratny biznes. “Wróżby kumaka" to także film o przełamywaniu stereotypów (kalkulujący każdy krok, porządniccy Niemcy i czyhający na ich samochody nieokrzesani Polacy), o ciągle żywych historycznych lękach, o rodzącym się polskim kapitalizmie i wspólnocie losów wypędzonych. Ciekawe, czy ta nie wolna od uproszczeń, ale opowiedziana ze swadą historia, nakręcona w koprodukcji z Niemcami, spełni marzenia pisarza i jego bohaterów, przyczyniając się choć trochę do polsko-niemieckiego ocieplenia.

***

Dzisiejszemu kinu po tegorocznej Gdyni nikt już nie może zarzucić, że nie wyczuwa pulsu rzeczywistości. Może nawet za bardzo jest w nią zapatrzone, a zbyt mało odważne w szukaniu własnej, wyrazistej dykcji.

Przed festiwalem dokonano wstępnej selekcji odrzucając dziesięć tytułów. Zasady tej selekcji nie są do końca przejrzyste, skoro w konkursie znalazły się tak kuriozalne półprodukty, jak telewizyjny “Bar pod Młynkiem" Andrzeja Kondratiuka czy “Lekarz drzew" Janusza Zaorskiego, pominięto za to profesjonalną koprodukcję szwajcarsko-belgijsko-polską “Cała zima bez ognia" Grega Zglińskiego, pokazywaną na ubiegłorocznym festiwalu w Wenecji.

Rozczarowaniem okazał się długo wyczekiwany “Mistrz" Piotra Trzaskalskiego. Historia wędrownego rosyjskiego cyrkowca (w tej roli znany z “Powrotu" Zwiagincewa Konstatin Ławronienko) wizualnie zachwyca, ale grzeszy tym wszystkim, czego jakimś cudem uniknął pamiętny “Edi": manierycznym stylem, odtwórczym zapatrzeniem w klasyków, graniem na emocjach. Oby utalentowany reżyser powrócił do czystego tonu. Oby za rok mniej było naśladowców i tytułów przypadkowych, więcej profesjonalizmu i szczerości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2005