Polityczny toast

Późnokapitalistyczny „kult zapieprzu”, w który wyrodził się etos ciężkiej pracy, rozmywa granice tego, co służbowe i prywatne, ale tylko w jedną stronę: praca ma prawo wkroczyć człowiekowi w środek wieczoru z rodziną, ale za dyskusję w zespole przy winie można stracić posadę.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

 / LENA SERDITOVA / ADOBE STOCK
/ LENA SERDITOVA / ADOBE STOCK

Dziewiętnaście osób w małych grupkach, część stoi na trawniku, kilka nawet usiadło na ziemi, reszta wokół dwóch małych stołów na tarasie. Jest świetliste popołudnie, trawa soczysta i wystrzyżona, jak na ogród na tyłach siedziby brytyjskiego premiera przystało. Elegancko, choć nieformalnie, mowa ciała sugeruje starannie powściągnięty luz. Wszyscy obecni mają w dłoniach kieliszki, na stołach kilka desek z serami.

Niewinne, powiecie. Ale ten obrazek napytał Borisowi Johnsonowi sporej biedy. Usłużni wrogowie puścili brukowcom zdjęcia, z których wynika, że przed poprzednim Bożym Narodzeniem ludzie z jego gabinetu urządzali sobie biurowe imprezy choinkowe, choć cały kraj wówczas siedział w lockdownie. Ogrodowe zdjęcie pochodzi zaś z maja poprzedniego roku – Brytyjczyków obowiązywał wówczas zakaz imprezowania i wyraźna wskazówka, by nikt nie przychodził do pracy, z wyjątkiem kluczowych pracowników.

To było robocze spotkanie, dalszy ciąg długiego dnia pracy – argumentował rząd i może nawet uszłoby to na sucho, wszak wyżsi urzędnicy są niewątpliwie „kluczowi”. Ale skoro pili wino i pogryzali ser, to zero litości. Był na zdjęciu, owszem, jeden element niepasujący do narracji o ciężko pracujących urzędnikach, czyli narzeczona premiera, siedząca obok niego z ich nowo narodzonym synkiem. Ale żaden tabloidowy cyngiel nie zwrócił na to uwagi, liczy się tylko, że jedli i popijali.

Kiedy jeszcze większość mojej pracy rozlewała się swobodnie na całą niemal dobę, nieraz siedziałem przed komputerem z winem w kieliszku, skubiąc coś przy okazji. Ser i oliwki pogryzane w trakcie zebrania to była jedna z nielicznych zalet siedzenia na Zoomie. Jeśli zespół ludzi działa razem po paręnaście godzin na dobę (zakładam, że tak jest w przypadku gabinetu premiera), to wręcz zdrowo, żeby co jakiś czas zrobili sobie przerwę, jedząc i pijąc w warunkach, które zapewniają minimum przyjemności, oddechu. A jeśli jest pod ręką słoneczny ogród, schłodzone chablis i dobry ser, to tym lepiej. Późnokapitalistyczny „kult zapieprzu”, w który wyrodził się etos ciężkiej pracy, rozmywa granice tego, co służbowe i prywatne, ale tylko w jedną stronę: praca ma prawo wkroczyć człowiekowi w środek wieczoru z rodziną, ale za dyskusję w zespole przy winie można stracić posadę.

Johnson był dawno temu moim ulubionym angielskim felietonistą, marzyłem, żeby umieć pisać tak jak on. Lubiłem go, gdy na pytanie, co ma zrobić człowiek osaczony przez krokodyla na drzewie, odpowiadał: przeczekać recytując wiersze, po czym z pamięci mówił, z niezłą rytmiką i zrozumieniem tekstu, znaczne fragmenty „Iliady” po grecku. Resztki sympatii nie przesłaniają mi faktu, że podobno jest marnym premierem. Ale czy od popijania paluszków ciepłą wodą mineralną kiepscy urzędnicy stają się sprawniejsi, a ogarnięci pychą liderzy nabiorą skromności? Nie chcę usprawiedliwiać Bizancjum i nadużywania publicznego grosza, ale to, co „ujawniła” brytyjska prasa, wyglądało godnie i przyzwoicie.


Dariusz Rosiak: Kłopoty Borisa Johnsona są różnej natury, ale można je sprowadzićdo dwóch kwestii: coraz mniej Brytyjczyków mu wierzy, a coraz więcej się z niego śmieje.


 

Smutne to wszystko, bo akurat Brytyjczycy mieli najbardziej w północnej Europie zdrowy i pozbawiony poczucia winy stosunek do wina. Co może na pierwszy rzut oka dziwić w kraju, gdzie jęczmienia na piwo w bród, a winnic niewiele. Ale od czego są kolonie i podboje? Od czasów, gdy Henryk Plantagenet przez ożenek z Eleonorą Akwitańską zapewnił Anglikom panowanie nad połaciami ziemi wokół Bordeaux, na wyspach zaczęto traktować bordoskie wino jako produkt własny i kształtować go wedle swoich oczekiwań.

Ten układ dynastyczny runął wprawdzie po wojnie stuletniej, ale i tak w orbicie angielskich klas wyższych „claret” pozostał czymś bliskim i oczywistym, aż po wiek XIX, kiedy czerwone bordoskie wino nabierało mniej więcej tej postaci, jaką do dziś znamy. Gusta nie tylko paryskiej, ale i londyńskiej publiczności miały w tym procesie nie mniejsze znaczenie niż złowrogie zarazy roślin. Anglicy docierali potem do wielu innych miejsc – np. do północnej Portugalii – ucząc miejscowych, jak ma smakować wino. W przypadku sycylijskiej Marsali ten winny kolonializm odegrał rolę polityczną, ochrona interesów firmy Woodhouse (producenta wzmacnianego wina z tego miasta) posłużyła za pretekst do obecności brytyjskiej floty, osłaniającej podbój wyspy przez Garibaldiego.

Praktyka rządzenia – państwem, przedsiębiorstwem – legła znacznej formalizacji, a zwyczaj robienia sobie zdjęć przy każdej najgłupszej okazji, zdjęć, z których potem nie wiadomo jaki idiota cię rozliczy, jeszcze bardziej mnie zniechęca do objęcia ważnych stanowisk. Jeśli wydawało wam się przez moment, że będę zmuszony porzucić tę rubryczkę, by tak jak Boris zostać premierem, bądźcie spokojni. Wykluczone. To wstyd, ale nie umiem „Iliady”. ©℗

Kiedy tak się zdarzy, że zostanie wam czerwone wino (najlepiej nie bardzo taniczne, więc nie mówimy tu o wybitnych bordosach – takich szkoda do gara), którego nie możecie wypić np. z racji wyjazdu, weźcie je do gotowania. Korzystając z nadal dostępnych dobrych gruszek odmiany konferencja można zrobić prosty, lecz wdzięczny deser, choć nie będzie to żadna „piękna Helena”. 300 ml wina łączymy z 200 ml wody, wsypujemy 150-200 g cukru, mieszamy i podgrzewamy, kiedy będzie gorące, dodajemy laskę cynamonu, 4 goździki i gwiazdkę anyżu. Trzymamy na wolnym ogniu przez 5 minut. W tym czasie delikatnie obieramy gruszki ze skórki, starając się zachować ogonek (wymaga to nieco sprawności), wkładamy do garnuszka, dalej podgrzewamy przez 10 minut, delikatnie je co jakiś czas obracając. Wyjmujemy ostrożnie cedzakiem, podając, polewamy obficie winnym sosem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022