Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kinowy film pod tytułem "Kompleks Baader-Meinhof" - od nazwisk przywódców RAF Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof - postawił sobie za cel, aby opowiedzieć na nowo o niemieckim terroryzmie z lat 70. Opowiedzieć realistycznie, krytycznie, a zarazem oczami terrorystów.
Dramatyczny rok 1977
Historia zaczyna się w 1967 r. od ulicznej bitwy studentów z policją. Tak skończyła się demonstracja przeciw wizycie szacha Persji w Berlinie Zachodnim: chaos, pałujący policjanci, martwy student. Był to symboliczny początek "ruchu ’68": młodzieżowej rewolty na skalę europejską, której 40. rocznicę obchodzono w tym roku zwłaszcza we Francji i w Niemczech, najczęściej w tonie nostalgicznym [patrz teksty na stronie internetowej "TP" - red.]. Tymczasem w "roku ’68" szukać należy korzeni tego, co stało się później, a co niemiecką demokrację wprowadziło w stan niemal wyjątkowy.
Dawkowanie przemocy w filmie nie jest przypadkowe: berlińska sekwencja otwierająca tę opowieść sugeruje, że to państwo jest winne radykalizacji młodzieży. Państwo obarczane jest winą również za "poniżające poczucie bezsilności" protestujących - ów stan ducha, z którego, jak chcą zwolennicy nostalgicznej interpretacji RAF, narodził się ów bandytyzm, przez terrorystów zwany "miejską partyzantką" (RAF: przed 1989 r. w Polsce skrót ten tłumaczono jako Frakcja Czerwonej Armii, aby uniknąć skojarzeń z ZSRR - red.).
"Kompleks Baader-Meinhof", nakręcony na podstawie bestsellerowej kiedyś książki (pod takim samym tytułem) dziennikarza Stefana Austa - do niedawna redaktora naczelnego magazynu "Der Spiegel" - to film wojenny. Punktem kulminacyjnym jest tzw. Niemiecka Jesień 1977, gdy terroryści uprowadzili szefa związku pracodawców Hansa-Martina Schleyera i porwali samolot "Lufthansy", by wydobyć z więzienia aresztowanych kolegów, założycieli RAF. Był to "egzamin dojrzałości" dla Republiki Federalnej i rządu kanclerza Helmuta Schmidta. A widz pędzony jest z jednego "pola bitwy" na drugie: oglądamy - oczami organizatorów - zamach na supermarket we Frankfurcie i bazę USA w Heidelbergu, śmiertelne w skutkach napaści na wydawnictwo Springera i ambasadę RFN w Sztokholmie, aż po dokonywane z zimną krwią mordy na reprezentantach społeczeństwa jak szef Deutsche Bank czy prokurator generalny.
Producentem najdroższego niemieckiego filmu ostatnich lat (ponad 20 mln euro) jest Bernd Eichinger, wcześniej producent innego hitu: "Upadku", o ostatnich dniach Hitlera. Sposób na sukces komercyjny jest podobny: gwiazdorska obsada (odtwórcy głównych ról to ulubieńcy publiczności), armie statystów, oryginalne miejsca i sprawny "pijar", skutkujący recenzjami w całej prasie i występami aktorów we wszelkich możliwych talk-show.
Niemieccy desperados
Kręcąc "Upadek", Eichinger obiecywał, że służy prawdzie historycznej. Tak mówił i tym razem: że chce "zmienić debatę o niemieckim terroryzmie" i zniszczyć mit RAF. Ale, podobnie jak w "Upadku", nie dotrzymał słowa. Zamiast przyczynić się do demitologizacji terrorystów, przyczynia się, może nieumyślnie, do depolityzacji najbardziej brutalnej bandy politycznych zbrodniarzy w powojennej historii RFN.
Andreas Baader przedstawiony jest jako arogancki łobuz i kobieciarz, Ulrike Meinhof jako refleksyjna teoretyczka terroru. Gudrun Ensslin, w minispódniczce i z pistoletem maszynowym jest równie seksy co narzeczone gangsterów z hollywoodzkich filmów opowiadających o latach 30. Tymczasem ludzie z RAF nie byli romantycznymi desperados walczącymi o słuszną sprawę i strzelającymi w samoobronie. Byli zwykłymi mordercami. Zabili 33 niewinnych ludzi, reprezentantów państwa i zwykłych obywateli. Ale film nie opowiada historii ofiar; chodzi tylko o RAF.
Republika Federalna przeżyła w tamtym czasie szok. Rząd zareagował wprawdzie zaostrzeniem prawa, ale starał się postępować powściągliwie. Tymczasem w filmie Eichingera najbardziej liberalne i najbardziej demokratyczne państwo w niemieckiej historii przedstawiane jest jako tępe, brutalne i bezradne.
"Kompleks Baader-Meinhof" nie jest obrachunkiem z RAF. Nie podejmuje próby poważnej interpretacji czy analizy "ołowianego czasu" (jak później nazwano te lata). Nie wspomina, że "Stasi", służba bezpieczeństwa NRD, pomagała terrorystom finansowo i logistycznie, zapewniając im nawet "azyl polityczny".
Historyczne podglądactwo
Po pierwszych reakcjach, głównie pozytywnych (bo w jakiejś mierze uwarunkowanych marketingiem), przyszedł czas na głosy krytyczne. Zwłaszcza ze strony tych, którzy wiedzą, jak było. Na przykład Hans-Jochen Vogel, wówczas minister sprawiedliwości krytykuje, że film banalizuje "wyzwanie, jakim dla demokracji była zbrojna działalność ludzi, którzy nie cofali się przed porwaniami i zabójstwami", a mordercy z RAF "początkowo przedstawiani są tak, że mogą budzić sympatię". Klaus Bölling, wówczas rzecznik rządu i zaufany Schmidta, uważa, iż "koniec końców Eichinger uszlachetnia jakoś terrorystów". Clais von Mirbach, syn dyplomaty zabitego w Sztokholmie, krytykuje: "Nie powinno się pokazywać tylko zabójców, ale także ich ofiary".
Żadne inne wydarzenie w historii Republiki Federalnej nie było tak intensywnie eksponowane w kulturze masowej jak terroryzm RAF: powstało dotąd 13 filmów (kinowych i telewizyjnych), rozliczne książki (historyczne, publicystyczne, literackie). Po co więc kolejny film i dlaczego właśnie teraz?
Podobnie jak wcześniej "Upadek", "Kompleks Baader-Meinhof" zaspakaja zapotrzebowanie masowej publiki na swoiste historyczne "podglądactwo" - czy chodzi o umierającego dyktatora, czy, jak teraz, o morderczą działalność widzianą "z bliska". Pewien dziennikarz napisał, że film Eichingera to "polityczny pornos", który - po raz kolejny już - beztrosko i w niebezpieczny sposób banalizuje niemiecką historię XX wieku.
Przełożył WP