Pogrzeb artysty

Czyżby wydarzenia jubileuszu miały dowieść martwoty i anachroniczności dzieła twórcy, którego określamy mianem jednego z najważniejszych w naszych dziejach?

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Najtrwalszym śladem kończącego się właśnie Roku Wyspiańskiego, ogłoszonego przez ministra Michała Ujazdowskiego pod koniec roku 2006, jest krakowski Pawilon Wyspiańskiego, w którym znalazły się współczesne realizacje witraży zaprojektowanych przez młodopolskiego geniusza dla katedry wawelskiej. Najbardziej symptomatyczna dla jubileuszu pozostaje zaś skromna wystawa w krakowskiej Kamienicy Szołayskich, której tematem stało się ważne wydarzenie sprzed równo stu lat... pogrzeb artysty.

I nie chodzi tu ani o niesamowitość samego pomysłu (wszak krakowianie od setek lat zdradzają funeralne fascynacje - by przypomnieć tylko powtórny pogrzeb Kazimierza Wielkiego, o którym Wyspiańskiemu nieraz opowiadał jego uczestnik Jan Matejko), ani o niestroniącą od laurów i kirów - w sumie: dość udaną - aranżację.

Najbardziej uderzający jest fakt, że prezentacja ta stanowi metaforę całego Roku Wyspiańskiego. Można bowiem odnieść wrażenie, że celem kolejnych wydarzeń jubileuszu było dowiedzenie martwoty, anachroniczności, nieadekwatności dzieła artysty, którego - czyżby bezmyślnie? - określamy mianem jednego z najważniejszych w naszych dziejach.

Wspólnym mianownikiem projektów realizowanych w całej Polsce z rocznicowej okazji była przyczynkowość. Dobrym przykładem jest tu wystawa nieznanych rysunków, które pokazał Uniwersytet Jagielloński. Zwracały uwagę swą nieco "abstrakcyjną", ascetyczną formą, jakże inną od tego, co zazwyczaj kojarzymy z Wyspiańskim. A jednak - pozbawione szerszego kontekstu - mówiły o swym autorze znacznie mniej, niż mogłyby powiedzieć.

Kolejny grzech to oczywistość przesłania. Bo cóż nowego wniosła wystawa "Jak meteor" w warszawskim Muzeum Narodowym? O tym, że Wyspiański żył krótko i pracowicie, a jego artystyczne wizje nie wybrzmiały do końca, licealiści uczą się na lekcjach polskiego. Może warto by się raczej zastanowić np. nad tym, jakie szanse daje niezrealizowana materialnie "potencjalność" tego dzieła? Pokazać to, co się nie zdarzyło - oto zadanie!

Pozostaje jeszcze przypadkowość. I tak np. krakowska konfrontacja "Zielnika" Wyspiańskiego z "roślinnymi" pracami współczesnych fotografików miała walor urokliwości. Ale skąd wzięło się to zestawienie? Do czego miało doprowadzić?

Być może chodziło o swoistą "reanimację" dzieła, jak sądzą niektórzy, zbyt opatrzonego (wszak w latach 70. nie najlepsze reprodukcje dziecięcych portretów Wyspiańskiego wisiały w każdym niemal blokowym M-3). "Reanimacja" zdaje się również celem twórców projektu przygotowanego w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie (które dysponuje najbogatszym zbiorem prac tego artysty).

"Stanisława Wyspiańskiego teatr ogromny" to pomysł spektakularny, a nawet odważny. Organizatorzy de facto zrezygnowali z prezentowania prac oryginalnych. W zamian za to proponują dużą skalę i nowe media, pełniące w tym przypadku funkcję mediatora między dziełem młodopolskiego artysty a odbiorcą współczesnym. Można odnieść wrażenie, że tematem wystawy - być może przypadkowym - jest zapożyczenie. Szkoda tylko, że w aranżacyjnej bujności - by nie powiedzieć: przesadzie - gubi się gdzieś sam Wyspiański. Że w którymś momencie "teatr ogromny" przypominać zaczyna lotnisko we Frankfurcie albo galerię handlową.

Czego zabrakło? Wyspiański tworzył Gesamtwerk, w którym literatura, teatr, sztuki piękne, a nawet architektura i konserwacja zabytków łączyły się w spójną całość. Jubileusz w żaden sposób nie zaakcentował tej wspólnoty - jakże ważnej dla kultury dzisiejszej.

Owszem, przypomniano kilka starych spektakli teatralnych. Zorganizowano także konkurs na nowe inscenizacje, nagradzając ciekawe realizacje "Wesela", przedstawione przez Annę Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie i Michała Zadarę na Scenie STU w Krakowie. Przy okazji: to zastanawiające, że spośród wielu dramatów, które napisał Wyspiański, współczesnych reżyserów zainteresowały dwa: "Wesele" i "Klątwa". Wydawać by się mogło, że równie współczesne treści niosą dzieła mniej znane - choćby tylko dyptyk "Skałka" i "Bolesław Śmiały", za pomocą którego można by np. przyjrzeć się sytuacji dwuwładzy, politycznej odpowiedzialności albo zastanowić się nad relacjami między tym, co świeckie, a tym, co duchowe.

Szkoda, że nikt nie sięgnął po "Daniela". Ale jeszcze bardziej żal, że jubileusz nie stał się okazją do spotkania, w którym uczestniczyliby nie tylko artyści, naukowcy i muzealnicy, ale także historycy idei, publicyści (ciekawe np., jak czyta Wyspiańskiego Adam Michnik - a jeśli go nie czyta, to dlaczego), ba - duchowni i politycy.

Bo w jubileuszu najbardziej zabrakło dyskusji z Wyspiańskim. Nie posłużyła mu postawa "na kolanach". A przecież jego twórczość otwiera pola rozlicznych, jakże współczesnych, debat: choćby tylko o społecznej funkcji architektury, o sztuce w przestrzeni publicznej, o psychologii dziecka, a nawet o personalistycznym chrześcijaństwie. Przede wszystkim młodopolski artysta daje jednak klucz do rozmowy o tym, co determinuje teraźniejszość całej jednoczącej się Europy - o dziedzictwie i pamięci historycznej. Nam zaś (choćby tylko w "Akropolis") pozwala dostrzec kreacyjną moc prowincjonalizmu.

Tymczasem Rok Wyspiańskiego nie umiędzynarodowił tego twórcy - a było to możliwe przynajmniej na poziomie obrazu i mitu. To zadanie stało przed Krakowem, miastem, które najwięcej mu zawdzięcza.W księgarniach nie pojawiły się różnojęzyczne monografie artysty, przed Muzeum Wyspiańskiego nie ustawiały się kolejki zagranicznych turystów. Niewykorzystana szansa. Kolejna w najnowszych dziejach Krakowa.

Pomyśleć, że chodzi o twórcę myśliciela, dla którego szczególnie ważna była przemiana, nieodmiennie oznaczająca odrodzenie. Jedna z najmocniejszych scen, które narodziły się w wyobraźni Wyspiańskiego, rozgrywa się w katedrze wawelskiej. Oto w nicość zapada się konfesja św. Stanisława, a w tym miejscu pojawia się Zbawiciel-Apollo-Słońce. Jak na razie, trumny mają się jednak dobrze. Na szczęście, w "Nocy listopadowej" Wyspiański napisał: "Umrzeć musi, co ma żyć".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2008