Żadnych złudzeń

Dziś nie przyjeżdża się już do Krakowa na premierę, koncert czy wernisaż. Nie zauważyliśmy nawet, kiedy w ciągu ostatnich czternastu lat kulturalna stolica Polski zamieniła się w jej stolicę kulinarną. Zobligowani Nagrodą Miasta Krakowa, przyznaną właśnie Tygodnikowi Powszechnemu, postanowiliśmy zapytać, co stało się z naszym miastem.
Rzeźby Igora Mitoraja na Rynku Głównym, październik 2003 /
Rzeźby Igora Mitoraja na Rynku Głównym, październik 2003 /

Kraków nigdy zbytnio nie kochał artystów. Wiele mogliby o tym powiedzieć Wyspiański, Kantor, Skrzynecki... Nawet koronowany na władcę krakowskiej kultury Jan Matejko zwrócił berło i tytuł honorowego obywatela, gdy okazało się, że nie potrafi porozumieć się z rajcami co do przyszłości średniowiecznych zabudowań klasztoru duchaków. Mimo protestów malarza zostały zburzone, by zrobić miejsce Teatrowi im. Słowackiego. Krakowianom nie mieściło się w głowach, że można by go zbudować pięćset metrów dalej. Poza Plantami.

O tym, co w Krakowie nie powstało w wyniku małostkowości bądź głupoty, zapomina się, gdy tylko można świętować jakiś jubileusz. Zamiast wyrzutów sumienia pozostaje dobre samopoczucie: przecież to u nas mieszkają Nobliści, nasze Targi Książki niewiele ustępują tym we Frankfurcie i możemy na nich prezentować nasze znakomite wydawnictwa: Literackie, Znak, WAM, elitarne A5. To my jeszcze niedawno tłumnie przychodziliśmy na wykłady Uniwersytetu Latającego “Znaku". To nas odwiedza Cesarz Japonii. Dziedziniec naszego zamku wybiera prezydent USA, by wygłosić jedno ze swoich najważniejszych przemówień. Dyrektorem artystycznym naszej filharmonii jest słynny brytyjski skrzypek Nigel Kennedy. W ogóle jesteśmy bardzo międzynarodowi, skoro po świecie jeżdżą zespoły muzyczne z Krakowem w nazwie: “The Cracow Klezmer Band" i “Kroke".

Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Nasz “raport" to próba częściowej odpowiedzi. Częściowej, bo powinny powstać inne krakowskie “raporty": przedstawiające środowisko akademickie, sposób promowania miasta, myślenie o zabytkach i rozwoju urbanistycznym. My przyjrzymy się tylko kilku wydarzeniom wpisanym w kulturalny kalendarz Krakowa oraz kilku działającym tu instytucjom. By w ten sposób spróbować opisać mentalność miasta.

Festiwal Pierogów

Każde miasto aspirujące do miana centrum kultury potrzebuje regularnie powracających, stale budujących swój prestiż wydarzeń. Na początku lat 90. zorganizowano w Polsce po raz pierwszy trzy międzynarodowe festiwale wielkiego formatu: toruński Kontakt, poznańską Maltę i krakowski Miesiąc Kultury Europejskiej. Poznań i Toruń dalej mają swoje festiwale, w Krakowie nie pozostało nic.

Trudno zrobić coś dobrego dla miasta wbrew jego woli. Niedawna, głośna w mediach “sprawa Pendereckich" obnażyła charakterystyczną dla władz Krakowa (niezależnie od tego, kto kieruje Urzędem Miasta) nieumiejętność budowania tożsamości miejsca przez kulturę. Festiwale muzyczne organizowane przez miejskie Biuro Kraków 2000 (powołane dla przygotowania festiwalu milenijnego, potem przekształcone w instytucję planującą i promującą wydarzenia kulturalne) przy współpracy z Elżbietą Penderecką zaczynały być łączone z Krakowem w podobny sposób, jak Edynburg kojarzy się z teatrem, a Salzburg z Mozartem. Mogliśmy uczestniczyć w takich wydarzeniach, jak Bachowska “Pasja według świętego Mateusza" w interpretacji Nikolausa Harnoncourta czy Philippe’a Herreweghe. Posłuchać “Mesjasza" Haendla w wykonaniu Boston Baroque Martina Pearlmana. Przyjechali Wiener Akademie z Martinem Haselboeckiem, Jurij Bashmet ze swoimi Moscow Soloists, Piotr Anderszewski, Anne-Sophie Mutter. To wszystko musiało - i musi - kosztować. Może jednak przynosić wymierne - także ekonomiczne - zyski.

I nagle koniec. Dlaczego? Dotację na Urodzinowy Festiwal Krzysztofa Pendereckiego zmniejszono nie dlatego, że jego program był gorszy od programu Festiwalu Beethovenowskiego albo że w ogóle był kiepski. Nie. Zmienił się układ sił politycznych i towarzyskich zależności. Coś komuś przestało się podobać. Nikt nie pomyślał, jak długo buduje się markę takiego festiwalu. A kiedy ważyły się losy wielkiej muzycznej imprezy, wszyscy cieszyli się nowym sukcesem - Festiwalem Pierogów pod kościołem Mariackim (to miłe, integrujące lokalną społeczność święto, podobnie jak Festiwal Zupy na Kazimierzu, było zresztą pomysłem przedsiębiorców, a nie urzędników).

Szanować wyobraźnię

Największe imprezy filmowe: Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, święto twórców obrazu filmowego Camerimage, Warszawski Festiwal Filmowy odbywają się gdzie indziej - w Gdańsku, Łodzi i oczywiście w stolicy. Filmostrada i Nowe Horyzonty, najciekawsze przeglądy kina zagranicznego, zaglądają do Krakowa tylko jako imprezy objazdowe. Aby zaspokoić głód wartościowego kina, trzeba pojechać na prowincję: do Łagowa Lubuskiego, Kazimierza nad Wisłą, a najchętniej do Cieszyna (bo najbliżej).

Pod znakiem zapytania wielokrotnie stawał najstarszy w Polsce festiwal filmowy, który od bez mała półwiecza na przełomie maja i czerwca zamienia Kraków w stolicę dokumentu i krótkiego metrażu. Czas trwania Krakowskiego Festiwalu Filmowego został jednak skrócony do pięciu dni. O kinie festiwalowym z prawdziwego zdarzenia nie ma co marzyć. Łaska współfinansujących ten festiwal władz miasta i Telewizji Polskiej na pstrym koniu jeździ.

Na szczęście - po rocznej nieobecności - wraca Festiwal Kina Niemego z towarzyszącymi mu koncertami na żywo (zagra m.in. Tomasz Stańko). Ta impreza doskonale odzwierciedla dwa oblicza Krakowa: jego czcigodną patynę i ducha przekornej zabawy. Gdyby nadać temu festiwalowi godną oprawę, mógłby się stać wydarzeniem w skali - kto wie? - międzynarodowej.

Miejmy nadzieję, że los Festiwalu Beethovenowskiego nie spotka Festiwalu Kultury Żydowskiej, autorskiego projektu Janusza Makucha. Przyszłoroczna, czternasta edycja jednej z najbardziej znaczących krakowskich imprez - przez wiele lat realizowanej przede wszystkim mocą przyjacielskich zobowiązań (słynny żydowski aktor i pieśniarz, Teodor Bikel, gość honorowy tegorocznego Festiwalu, przyleciał do Polski na własny koszt) - z pewnością potrzebuje uzupełnienia dotychczasowej formuły o nowe elementy. To jednak wymagałoby - m.in. od miasta - zapewnienia Festiwalowi przynajmniej kilkuletniej stabilności finansowej. Nie może być tak, że decyzja o dotacjach za każdym razem zależeć będzie od koniunktury politycznej albo urzędniczego widzimisię.

Tu uwaga na marginesie: miasto zdaje się nie szanować - skutecznych, realizowanych z pasją i wyobraźnią - inicjatyw obywatelskich. Bo aktywne osobowości także dzisiaj tworzą środowisko kulturalne Krakowa. Oprócz Janusza Makucha wystarczy wspomnieć choćby Krzysztofa Gierata, który przez długie lata promował tu dobre kino, Jerzego Illga, sypiącego jak z rękawa szalonymi pomysłami literackimi, czy zwłaszcza Krystynę Zachwatowicz i Andrzeja Wajdę, którym udało się doprowadzić do wybudowania Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha" i którzy - proponując miastu, jak się okazało bezskutecznie, “Socland", czyli wystawę tłumaczącą rzeczywistość powojennej Polski - jako pierwsi zauważyli, jakie możliwości kryją się w nie chcianej Nowej Hucie.

Nieumiejętność współkreowania zdarzeń kulturalnych i korzystania z nich dotyczy zresztą nie tylko wieloletnich projektów. Na Rynku trwa właśnie zorganizowana przez Międzynarodowe Centrum Kultury wystawa prac Igora Mitoraja. Mogła stać się pretekstem do - koniecznej w Krakowie - publicznej debaty o funkcji najważniejszej w mieście przestrzeni. Wystarczyło wyciągnąć z archiwum Urzędu Miasta studyjne projekty zagospodarowania tego miejsca, zrealizowane podczas jednego z Międzynarodowych Biennale Architektury. Zamiast tego rzeźby “wkomponowane" zostały w krajobraz drewnianych straganów Targu Bożonarodzeniowego.

Straty i nadzieje

Mając świadomość braku urzędowego wsparcia, z większą pokorą ocenia się pomysły dyrektorów festiwali i instytucji kultury. Ale czy coś zastąpi lukę po Festiwalu Beethovenowskim? Na pewno nie impreza w rodzaju “Sacrum/Profanum", zorganizowana po raz pierwszy we wrześniu tego roku przez Biuro Kraków 2000. Pomysł był prosty: “Pasja według świętego Jana" Arvo Pärta (jako sacrum) i “Carmina Burana" Carla Orffa (jako profanum); pierwszy koncert w augustiańskim kościele św. Katarzyny, drugi w Hucie im. Tadeusza Sendzimira. Wydarzeniu towarzyszył dobry plakat i satysfakcja, że sztuka na chwilę wzięła w posiadanie industrialne przestrzenie Nowej Huty. To jednak jedyne plusy. A przy okazji: wystawienie Orffa w ogromnej hali dla kilku tysięcy ludzi nie jest oryginalnym pomysłem - to samo (nie tylko z “Carminą") robi we wrocławskiej Hali Ludowej Ewa Michnik, była dyrektor opery w Krakowie. Ciekawy paradoks.

Inny problem ma sierpniowa “Muzyka w Starym Krakowie". Coraz częściej ten Festiwal to po prostu przegląd muzycznych możliwości Capelli Cracoviensis. A zespół o tak interesującym niegdyś brzmieniu zdaje się stać dziś w miejscu.

Kraków nie wykorzystał szansy z roku 2000, kiedy był jedną z kulturalnych stolic Europy. Wóz, który rozpędzał się od 1996 roku, przystanął, gdy zabrakło wspólnoty działań i celów. To, co powinno być kontynuowane, umarło śmiercią naturalną. Choćby zaprojektowany przez Andrzeja Chłopeckiego festiwal muzyki współczesnej “Aksamitna Kurtyna", czyli prezentacja dzieł skomponowanych na zamówienie Festiwalu Kraków 2000 oraz utworów kompozytorów z Europy Środkowowschodniej.

Nadzieję budzi Festiwal “Pomosty", stanowiący część międzynarodowego projektu, zainicjowanego przez krakowskie Stowarzyszenie Artystyczne Muzyka Centrum, z partnerami w Londynie, Hanowerze i Lyonie. Celem jest łączenie wykonań wybitnych dzieł nowej muzyki z działaniami edukacyjnymi. Interesującą propozycją z innej dziedziny jest “Etiuda", prezentująca filmy studenckie z całego świata. Jej zasięg jest jednak ograniczony, by nie powiedzieć środowiskowy.

Tak naprawdę pewni możemy być jednak tylko jednego: 1 listopada roku 2... Capella Cracoviensis wykona “Requiem" Mozarta. Cokolwiek by się działo.

Fałszywa harmonia

Nie lepiej z kulturalną codziennością. Nie do odróżnienia dla widza są poszczególne sceny teatralne. Od lat trwa między nimi płynna wymiana reżyserów i aktorów. Codzienny dylemat krakowskich teatrów: “Nie możemy zagrać w niedzielę, bo aktor X pracuje wtedy gościnnie trzy ulice dalej, dajmy nasz spektakl we wtorek". I dewiza ich dyrektorów: “Chciałbym robić taki sam teatr, jak mój kolega". Gdzie tu rywalizacja, walka na śmierć i życie o dobrą markę i publiczność? Zamiast tego mamy fałszywą harmonię i kompromisy repertuarowe, wynikające z założenia, że wszędzie są ci sami widzowie.

Cechą premier teatralnych jest zachowawczość. Nie chodzi o to, by aktorzy biegali nago po scenie i lepili figurki z własnych ekskrementów, ale o to, by powstawały spektakle drażniące myślowo i formalnie, kłócące się z obezwładniającym krakowskim ciepełkiem. Sporą część winy za ten stan rzeczy ponoszą niedawni buntownicy i nonkonformiści: Jerzy Stuhr, rektor PWST, swoje głośne myślenie i wrażliwość realizuje wyłącznie w kinie; Krzysztof Jasiński, dyrektor Teatru STU, żyje z benefisów, teatr traktując jako drogą ekstrawagancję.

To samo dotyczy krakowskiej Opery, którą stać najwyżej na kiepską inscenizację “Madame Butterfly" w Kopalni Soli w Wieliczce. Jedynym powodem, dla którego zdecydowano się przygotować to przedstawienie, była chyba atrakcyjność miejsca. Katastrofą okazały się też - realizowane z udziałem zagranicznych reżyserów - przedstawienia “Aidy" Verdiego i “Normy" Belliniego. Tymczasem nowy dyrektor artystyczny, Ryszard Karczykowski, chce wskrzesić w Krakowie operetkę. Ten gatunek miał rację bytu, zanim powstała telewizyjna opera mydlana. Zmieniła się jednak estetyka, ekspresja i obyczaje. Można wątpić, czy znajdzie się jeszcze dzisiaj operetkowa publiczność.

Choć trzeba postawić pytanie, czy Kraków nadal szczyci się wymagającą, dojrzałą, odważną publicznością, zdolną wypełnić sale ambitnych kin, teatrów i galerii? Może krakowianie, wychowani na telewizyjnej “Dwójce" Niny Terentiew, potrzebują przede wszystkim biesiady?

Bez oddechu

Tu pojawia się kolejny problem: nieumiejętność myślenia o przestrzeni kultury. Jak mantra powraca temat budowy profesjonalnego centrum koncertowo--konferencyjnego, na tyle różnorodnego, że mogłyby się tu odbywać zarówno koncerty symfoniczne, jak i rockowe (dziś wielbiciele tej muzyki jeżdżą do katowickiego Spodka). Dochód przyniosłyby też duże międzynarodowe sympozja. Ich organizatorzy omijają Kraków, świadomi, że nie ma tu miejsca, w którym można by wygodnie posadzić tysiąc osób; w mieście panuje zaś niczym nieuprawnione przekonanie, że wystarczy otwarcie nowych hoteli w centrum, by sprowadzić gości.

Reprezentacyjne sceny miasta - Teatr Słowackiego i Stary - to muzealne wnętrza, nieprzygotowane na wyzwania nowoczesnych realizatorów: za płytkie, z fatalną akustyką, wciśnięte w wąskie ramy prosceniowe. Ograniczają wyobraźnię twórców, poskramiają chęć eksperymentów z przestrzenią, wpływają na repertuar (nie przypadkiem dominują sztuki kameralne, niskoobsadowe). Problemu nie rozwiążą krakowskie piwnice, pozbawione klimatyzacji i zaplecza. Bo przecież współczesny teatr ucieka do wielkich postindustrialnych hal, chce tworzyć przestrzenie szalone i nieoczywiste, w których i on sam, i jego publiczność wydają się intruzami. Takie przestrzenie - jak dotąd niszczejące i zapomniane - są w Krakowie. Choćby dwa kroki od Kazimierza, na nadwiślańskim Zabłociu, gdzie stoi budynek dawnej fabryki Schindlera. Ale to poza Plantami, więc kto tam przyjdzie?

Mówi się o budowie gmachu opery, ale nikt z nikim nie potrafi się w tej kwestii dogadać - choćby po to, by stworzyć skuteczny lobbing. Filharmonia gra w sali zebrań dawnego Domu Katolickiego, gdzie przejeżdżający tramwaj słychać lepiej od fortepianu. Stanisław Gałoński i Capella Cracoviensis próbują zbudować własną salę koncertową w pobliżu Błoń. Pendereccy myślą o Lusławicach, z których chcieliby uczynić nowe Bayreuth. Od dwudziestu lat wskazuje się Rondo Grunwaldzkie (naprzeciw “Mangghi") jako lokalizację dla nowej opery i filharmonii; na razie od czasu do czasu przyjeżdża tu tylko cyrk lub wesołe miasteczko.

"Nieczynne do odwołania"

Czasem przestrzeni jest jednocześnie i za dużo, i za mało. Przykładem służy Muzeum Narodowe - jeszcze niedawno opromienione sławą tak wybitnych przedsięwzięć, jak “Polaków portret własny" czy “Żydzi-polscy", obecnie zaś bardziej niż “świątynię" czy “forum" przypominające targowisko.

Od wielu lat (ze względu na remont budynku) niedostępna jest ekspozycja polskiego malarstwa i rzeźby sprzed roku 1764, obejmująca m.in. arcydzieła małopolskiego gotyku - jednej z najwspanialszych epok w dziejach naszej sztuki. Podobno znajdzie pomieszczenie w pałacu biskupa Erazma Ciołka przy ulicy Kanoniczej. Kiedy? Trudno przewidzieć, ale pewnie nie wcześniej niż w 2006 roku. W tej chwili trwają prace remontowe w zabytkowym budynku. A Społeczny Komitet Ochrony Zabytków Krakowa z roku na rok dostaje od państwa coraz mniej pieniędzy.

Aby zobaczyć niewielką część kolekcji sztuki dawnej, wystawioną gościnnie w pomieszczeniach Zamku na Wawelu, trzeba zarezerwować termin wizyty lub trafić na jedno z czterech codziennych “wejść z przewodnikiem". Informacji o takiej możliwości nie ma nigdzie. Reszta kolekcji zalega zmagazynowana w salach innego oddziału Muzeum, w pałacyku Emeryka Hutten-Czapskiego, nie pokazuje się więc zbiorów ofiarowanych przez wybitnego arystokratę-kolekcjonera.

Przestało istnieć Muzeum Wyspiańskiego. MNK - po wyremontowaniu budynku - zmuszone zostało do zamknięcia tego oddziału (właściciel podniósł czynsz, choć dodać też trzeba, że dom przy Kanoniczej przyznano Muzeum peerelowskim prawem kaduka). Internetowa informacja głosząca, że zbiory zostały przeniesione do Kamienicy Szołayskich, wprowadza w błąd, bo choć prace remontowe są tam na ukończeniu, żadna nowa ekspozycja nie powstała.

A co z Galerią Sztuki Polskiej XX wieku? Co z dziełami Wojtkiewicza, Boznańskiej, Wyspiańskiego, Wróblewskiego, Grupy Krakowskiej, Szapocznikow? Po ekspozycji, którą w Gmachu Głównym Muzeum przygotował niegdyś prof. Mieczysław Porębski, nie pozostał ślad. O nowej wiadomo tyle, że istnieją skonkretyzowane projekty aranżacyjne. Kiedy galeria zostanie odtworzona - trudno jednak powiedzieć. Nieoficjalnie mówi się o przyszłym roku, ale Muzeum nie wydało żadnego zobowiązującego komunikatu. Nie podjęto żadnych prac. “Nieczynne do odwołania".

Wielkie zapominanie

Bo - wbrew pozorom - mądra pamięć o wielkiej przeszłości i umiejętne nią gospodarowanie wcale nie są przymiotami Krakowa. Takie arcydzieła jak Madonna z Krużlowej czy późnogotycki Tryptyk św. Jana Jałmużnika, znajdujące się w posiadaniu Muzeum Narodowego, wypadły zupełnie z powszechnego obiegu kultury (najlepszym sposobem, by to sprawdzić, jest wizyta w sklepie z przewodnikami turystycznymi i kartkami pocztowymi).

Coraz trudniej udowodnić magiczną siłę Młodej Polski. Jama Michalika przypomina dziś jadłodajnię z komedii Barei. Niszczeje secesyjna architektura “Wandy", najstarszego kina w Polsce, które, zamknąwszy podwoje, już niedługo zamieni się pewnie w kolejny supermarket. Z sieni kamienic w niewiadomych okolicznościach znikają niezwykłe witraże.

Siedziba słynnej “Grupy Krakowskiej", piwnica w Krzysztoforach, dawno stała się zwykłą knajpą, a nie miejscem artystycznych spotkań, teraz zaś sukcesywnie niszczony jest jej pamiątkowy wystrój, świadczący o czasach, kiedy przy specjalnie zarezerwowanym stoliku dyskutowali Kantor, Brzozowski, Nowosielski, Jaremianka, Mikulski. Zajmująca się dziedzictwem Kantora Cricoteka owszem, stara się budować archiwum, przygotowuje niewielkie wystawy, zbyt jest jednak hermetyczna i skłócona wewnętrznie. Swoistym muzeum stała się za to Piwnica pod Baranami. Zawsze przecież można się podeprzeć legendą Piotra Skrzyneckiego...

Podwawelskie sceny zamieszkują sieroty po Swinarskim, Kantorze, ba, nawet po Wyspiańskim. To samo grozi teatrom Jarockiego, Grzegorzewskiego, Wajdy, Lupy. Krakowianie nie konfrontują się już ani z tym, co dzieje się w świecie, ani w Polsce. By pozostać przy teatrze: straciliśmy kontakt z warszawskimi Rozmaitościami Grzegorza Jarzyny, Teatrem Polskim z Poznania, wrocławskim Teatrem Współczesnym Krystyny Meissner... Dyrektorzy krakowskich teatrów niewiele wiedzą o tym, co dzieje się w świecie. W obowiązku sprowadzania interesujących spektakli zastępują ich potem Dom Norymberski, Goethe Institut czy Pro Helvetia. Nie zaprasza się też wybitnych reżyserów - a gościnne reżyserowanie to dziś europejski standard. Nic tak nie odświeża zespołu teatralnego, repertuaru, stylu scenicznego, jak kontakt z twórcą wychowanym w innej tradycji.

Z pamięcią zresztą bywa w Krakowie nienajlepiej. Pewne drobne wydarzenie można uznać za metaforę. Podczas wakacyjnego festiwalu klarnetowego miała się odbyć światowa prapremiera odnalezionego “Tria na obój, klarnet i fagot" Lutosławskiego. Zapowiadały to plakaty, ogłaszały media. A wystarczyło sprawdzić w monografiach: powstałe na przełomie 1944 i 45 roku “Trio" zostało wykonane po raz pierwszy we wrześniu 1945 roku podczas Festiwalu Polskiej Muzyki Współczesnej. Właśnie w Krakowie.

"Misja" - słowo niebezpieczne

Kwestią problematyczną pozostaje zarządzanie instytucjami kultury. W Muzeum Narodowym powstała w ostatnich latach świetna, udostępniająca niemal trzy tysiące obiektów Galeria Rzemiosła, ale nawet ona z niewiadomych przyczyn bywa zamknięta w godzinach pracy. Do tego doliczyć trzeba czas, kiedy Muzeum pozostaje niedostępne dla zwykłych odbiorców ze względu na organizowane tu imprezy komercyjne. W wynajmowaniu sal na bankiety i konferencje nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt, że nie widać ani efektów, ani strategii wykorzystywania uzyskiwanych w ten sposób dochodów.

Pustki nie zapełnią wystawy prezentujące proces powstawania euro albo obecność Polski na pierwszych stronach amerykańskich gazet. Jeśli do Krakowa nie zawitają np. jeżdżący po całej Polsce francuscy “Impresjoniści" (wystawa pokazująca zresztą głównie dzieła dość przeciętne), jeśli nie uda się zrealizować przedsięwzięcia na miarę “Obrazów śmierci" (największego projektu wystawienniczego stworzonego w ostatnich latach w MNK), bywają miesiące, w których potężny Gmach przy Alei Trzeciego Maja odwiedza nie więcej niż 500 osób. A Muzeum ma ponad 600 etatów.

Widzenie w muzeum wyłącznie balastu, a nie czynnika rozwoju (także ekonomicznego) to cecha w Krakowie dość powszechna. Do listy niewykorzystanych możliwości należałoby jeszcze dodać Muzeum Historii Fotografii, Muzeum Lotnictwa i Muzeum Przyrodnicze. Po interwencjach prasowych Leonardowska “Dama z gronostajem" przez najbliższych dziesięć lat nie opuści Muzeum Czartoryskich, ale w okresie wakacyjnym, kiedy Kraków pełen był gości, część sal Muzeum była wyłączona ze zwiedzania. Powód? Wakacje.

Do Muzeum Historycznego Miasta Krakowa tylko nieliczni przychodzą z własnej woli, i to na wystawę czasową, prezentującą skarbiec kolejnego krakowskiego klasztoru - a przecież to miasto, jak niewiele innych w Polsce, stało siłą swego mieszczaństwa. Tyle że nie poświadczy tego zakurzona ekspozycja na Rynku ani w budynku Celestatu niedaleko Dworca Głównego, gdzie zorganizowano oddział poświęcony Bractwu Kurkowemu.

Aby poznać jedną z najważniejszych gmin żydowskich w naszych dziejach, nie ma najmniejszej potrzeby wchodzić do Starej Synagogi na Kazimierzu. Manekiny, gęsto ustawione gabloty, nieczytelne tablice bardziej odpychają niż przyciągają. Jedyną podstawą scenariusza wystawy wydaje się leksykon obyczajów żydowskich. Oddział Muzeum Historycznego w Starej Synagodze powstał w czasach, gdy nikt na Kazimierzu nie interesował się jeszcze dziejami Żydów. To godne szacunku. Od tego czasu wiele się jednak w Polsce zmieniło, czego nikt tu nie zauważył. Nie pomogły ani sukces naturalnego sprzymierzeńca, Festiwalu Kultury Żydowskiej, ani rosnąca z roku na rok liczba turystów, ani nawet “konkurencyjność" Muzeum Żydów Polskich, którego powstanie (mozolnie) planuje się w Warszawie.

A przecież każde z tych miejsc mogłoby stać się ośrodkiem jak najbardziej współczesnej debaty: o społeczeństwie obywatelskim, o przedsiębiorczości, o relacjach polsko-żydowskich, o specyfice polskiej europejskości, o współczesnej ekologii. Mogłoby wyjść poza własne mury. Rzeczywiście budować tożsamość. A przy okazji zarabiać.

Nowoczesny muzealnik to naukowiec, artysta, biznesmen i menadżer w jednej osobie. W Krakowie nie ma jednak muzeów-przedsiębiorstw-ośrodków debaty publicznej. Ich powstanie wymagałoby pomysłowości, ale i głębokiej restrukturyzacji. A po co burzyć sobie spokój, skoro niewielkie dotacje ze środków publicznych pozwalają jakoś trwać - w imię bliżej nie zdefiniowanej “misji"?

W innej formule próbują funkcjonować Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha" (stanowiące oddział MNK, a jednocześnie siedzibę założonej przez Wajdów Fundacji Kyoto-Kraków), Międzynarodowe Centrum Kultury (które jednak nie buduje własnej kolekcji), a także Małopolski Instytut Kultury, zajmujący się racjonalizacją zarządzania kulturą w regionie. Można dyskutować z pojedynczymi decyzjami artystycznymi (jak bardzo słaba, choć ciesząca się wysoką frekwencją wystawa “impresjonistów kalifornijskich" w MCK), we wszystkich tych przypadkach trzeba jednak docenić wyobraźnię, rozmach, wielowątkową strategię działania, umiejętność planowania oraz - co nie mniej ważne - pozyskiwania pieniędzy.

"Nie byliśmy przedstawieni"

Nie ma wymiany pokoleń. Od czasu słynnego buntu reżyserów, obrażonych na Stary Teatr po wyrzuceniu Krystyny Meissner, nikt nie chce tu pracować. A my nie umiemy zabiegać o najzdolniejszych. Szkoła Teatralna kształci aktorów i reżyserów dla Warszawy, Poznania, Wrocławia i Gdańska. Do anegdoty przeszła wypowiedź prasowa Jerzego Koeniga, niedawnego dyrektora Starego Teatru, który na pytanie, dlaczego Krzysztof Warlikowski nie reżyseruje w Krakowie, wykrzyknął: “Proszę sobie wyobrazić, że ja nawet nie mam telefonu do pana Krzysztofa, a poza tym nie zostaliśmy sobie przedstawieni".

Najstarsza w Polsce Akademia Sztuk Pięknych stała się rzeczywiście akademicka - i to wcale nie ze względu na swój konserwatyzm, który mógłby stanowić jej atut, ale bezbarwność. Można odnieść wrażenie, że spory wokół tego, co dzieje się dziś w sztuce polskiej, nikogo w Krakowie nie obchodzą. Żaden dyplom nie staje się wydarzeniem prowokującym dyskusję, żaden nie podlega bowiem publicznej ocenie. A przecież - niezależnie od zajmowanego stanowiska - debata o sztuce krytycznej, granicach wolności artysty, zaangażowaniu lub jego braku ma dziś znaczenie fundamentalne. Szansą może okazać się galeria otwarta niedawno w siedzibie Akademii. Pierwsze wystawy były udane - szkoda tylko, że pokazując wybitnych profesorów, znów sięgnięto do tradycji, a nie do teraźniejszości tego miejsca.

Jedynym wydziałem ASP, który naprawdę się rozwija, są Formy Przemysłowe. Środowisko to jest zdolne, by w ramach Fundacji “Rzecz Piękna" wydawać świetne pismo poświęcone designowi (“2 + 3 D"), by w kalendarium miasta wpisać Biennale Sztuki Projektowania, by przygotować wielką wystawę “Rzeczy pospolite", dokumentującą historię polskiego wzornictwa.

Większość krakowskich galerii prezentuje gadżet. Tylko trzy - Starmach, Zderzak i Fejkiel - regularnie zajmują się tym, czym profesjonalne galerie zajmować się powinny: wyszukiwaniem nowych nazwisk, nazywaniem tendencji, kreowaniem artystycznych debat. Funkcji tej nie może spełnić Bunkier Sztuki: w zniszczonych salach galerii miejskiej coraz rzadziej organizowane są jakiekolwiek wystawy. Najbardziej spektakularnym tego przykładem było przeniesienie planowanej przez Bunkier wystawy Louise Bourgeois do warszawskiej Zachęty. Na szczęście instytucja ta, proponując wykłady, dyskusje i spotkania z artystami, stara się przynajmniej rozwijać działalność edukacyjną.

Z innych zupełnie przyczyn z obiegu sztuki współczesnej na dobre wyłączony został Pałac Sztuki, należący do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Instytucja obywatelska - powołana do życia przed prawie 150 laty - wprowadzała niegdyś na artystyczny Parnas. Byli z nią związani najwybitniejsi: Mehoffer, Malczewski, Fałat, Axentowicz... Prezentacja w Pałacu naprawdę coś znaczyła. Dziś w miejscu zawłaszczonym przez prywatne interesy nowego zarządu TPSP może ją zorganizować niemal każdy - o ile stać go będzie na wynajem sali.

Jednocześnie w Krakowie nie znalazło się miejsce dla wielkiej monograficznej wystawy najznakomitszego żyjącego w tym mieście artysty - Jerzego Nowosielskiego. Stała się artystycznym świętem Warszawy.

Bolesna terapia

Które z krakowskich wydarzeń kulturalnych ma dziś znaczenie międzynarodowe? Które powinno je uzyskać? Jakie warunki trzeba stworzyć, by to się stało?

Kto wie, czy nie warto powołać profesjonalnego zespołu stale monitorującego tutejszy “rynek kultury" (zadania tego nie spełniło Biuro Kraków 2000). Stworzenie przez miasto hierarchii priorytetów - poprzedzonej debatą publiczną, ale później trwale zobowiązującej, wpisanej w wieloletni kalendarz - jest dziś koniecznością. Zracjonalizowałoby system dotacji. Wiadomo byłoby, które wydarzenia, dlaczego i pod jakimi warunkami mają zapewnioną kontynuację niezależnie od zasobności budżetu na dany rok. Inne dzieliłyby się tym, co pozostało. System “priorytetowy" byłby sprawiedliwszy i efektywniejszy od permanentnej nieprzewidywalności. Wzmacniałby konkurencyjność, a jednocześnie zmuszał instytucje kultury do współpracy w dużych projektach. Choćby tylko budowlanych. To z kolei pozwoliłoby włączyć w politykę miasta mecenasów prywatnych. I może wreszcie doczekalibyśmy się krakowskiego odpowiednika Carnegie Hall.

Jasno określone kryteria pomogłyby też stworzyć czytelny scenariusz promocji miasta, w tej chwili praktycznie nieistniejącej. Kto nie wierzy, niech zajrzy na strony internetowe Krakowa; jest wśród nich nawet taka, która zachęca do przyjazdu tutaj jedynie z uwagi na bliskość Auschwitz.

Winę za stan rzeczy ponoszą jednak nie tylko dysponenci publicznych pieniędzy, ale także ci, którzy odpowiadają za ich odpowiednie wykorzystywanie. Jeżeli w krakowskiej kulturze coś ma się zmienić, muszą się przekształcić finansowane w ten sposób instytucje. Może część ich etatów jest po prostu “martwa", a może taniej byłoby je zastąpić zleceniami dla firm zewnętrznych? Trzeba rozliczać osoby i instytucje z ich zobowiązań (tu pierwsze pytanie: jak wygląda sprawa zagospodarowania terenów dawnego getta?). Działać w systemie otwartych konkursów na pomysły i ich realizacje. Zmieniać instytucje, które dawno już stały się tylko “towarzystwami", w sprawnie zarządzane organizmy. Może nawet zamykać te, których istnienia nic nie usprawiedliwia.

A wszystko to w stałym kontakcie nie tylko z ministerstwem czy Urzędem Miasta, ale z pojedynczymi odbiorcami. Nie wolno uprawiać “szeptanej polityki" kulturalnej. Każdy odbiorca powinien mieć dostęp do raportów, rozliczeń i projektów takich instytucji jak publiczne muzea, teatry i filharmonie. Po to właśnie są media i Internet. W Danii wydawane są specjalne, dostępne nawet w kioskach biuletyny - to prawda, dla większości obywateli nudne, ale pilnie śledzone przez dziennikarzy, krytyków i potencjalnych mecenasów.

Aby wszystko to stało się możliwe, trzeba jednak przede wszystkim zmienić sposób krakowskiego myślenia. Wyjść z zależności klanowo-towarzyskich. Zrezygnować z obowiązującej w Krakowie zasady: “o pewnych sprawach się nie mówi". Zrozumieć, że grozi nam krakowska katastrofa kulturalna. Inaczej oaza wolności z okresu PRL-u stanie się jego skansenem.

Na naszych łamach debatę o Krakowie prowadziliśmy w 2002 roku w numerach: , i .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2003