Pod Klepsydrą

Samobójstwo pracownicy sanatorium w Inowrocławiu: skutek mobbingu czy tragiczny wypadek na tyłach politycznej wojny?

04.01.2015

Czyta się kilka minut

Marzanna W. po pretensjach do tego świata nie zostawi ani śladu. Żadnego listu, wiadomości, nic. Jak żyła, wiemy z opowieści.

– Silna kobieta. Dziw bierze, że tak skończyła – mówią znajome.

– Zaradna – dodaje szwagier, który opowiadając o niej, ledwo powstrzymuje łzy.

Nie wiadomo, co przedtem myślała. Nie wiadomo, jak się czuła: czy bolała ją głowa (ciśnienie tego dnia było niskie, 999 hPa), czy ręce (pracowała ciężko, rozciągając czyjeś sztywne ścięgna). Wiadomo tylko, że 3 września 2013 r. Marzanna W., fizjoterapeutka z sanatorium w Inowrocławiu, wyszła z pracy o godz. 18, po czym wróciła do domu, znalazła mocny sznur i zawiązała pętlę na szyi.

Wyrok

Zapadł dwa miesiące później. Zarząd Regionu Toruńsko-Włocławskiego NSZZ „Solidarność” ogłosił na swojej stronie internetowej, że do śmierci Marzanny W. przyczynił się dyrektor sanatorium w Inowrocławiu (dalej nazywany Dyrektorem). Padło nazwisko, informację przedrukowały regionalne media. Rodzina zmarłej o awanturze dowiadywała się z gazet.

Lipiec 2014 r. Upał. W siedzibie toruńsko-włocławskiej Solidarności przy okrągłym stole siedzą: Jacek Żurawski – przewodniczący, Janusz Dębczyński – wiceprzewodniczący, Mariusz Kawczyński – przewodniczący oddziału inowrocławskiego, Piotr Grążawski – sekretarz. Do tej samej Solidarności jeszcze kilka lat temu należał dyrektor sanatorium.

– Mieliśmy pełną świadomość, że przeginamy – mówi Jacek Żurawski. – Publikując oświadczenie na stronie internetowej, myśleliśmy, że taki otwarty tekst wywoła efekt natychmiastowy: pół godziny i będzie po facecie.

Zarząd Solidarności ma wobec dyrektora sanatorium kilka poważnych zarzutów.

Według zarządu w sanatorium szykanuje się pracowników, zwłaszcza należących do związku. Konflikt dyrektora placówki z „S” ma się toczyć już od kilku lat, a spowodowany jest – według związkowców – jego niechęcią do działaczy i celowym zlikwidowaniem pomieszczeń „S” w zakładzie pracy. Potwierdzeniem szykan mają być wyniki kontroli Państwowej Inspekcji Pracy przeprowadzonej w sanatorium w grudniu 2013 r., według której 65 proc. ankietowanych miało do czynienia z różnymi przejawami mobbingu. Najczęstszymi zachowaniami, z którymi spotkali się ankietowani, były: agresja słowna, ignorowanie i lekceważenie, ciągła krytyka i ośmieszanie.

– Zmuszał do wypisywania się ze związku pod groźbą zwolnienia – twierdzi Jacek Żurawski. – A tym, którzy zostali, jak Marzanna i jej szwagier, nie dawał nagród, za to liczne nagany. Z trzydziestu członków „S” w sanatorium zostało kilkunastu.

Według „S” mediator, który po śmierci Marzanny W. został skierowany do sanatorium przez marszałka, miał stwierdzić, że „takiego typa jak Dyrektor to w życiu nie widział”, że „z tym człowiekiem nie da się pracować” – i wnosić o zakończenie mediacji. Z kolei według biura prasowego urzędu marszałkowskiego dzięki mediacji „okazało się, że zdecydowana większość pracowników jest zadowolona z pracy i zarządzania dyrektora”, a „niezadowolenie i krytykę każdego działania podejmuje niewielka grupa pracowników skupiona w jednym ze związków zawodowych”.

Skąd pozytywna oficjalna opinia mediatora z sanatorium o stosunkach między Dyrektorem i pracownikami, jeśli w nieoficjalnych rozmowach miał mówić, że z Dyrektorem nie da się pracować? Pytam w urzędzie marszałkowskim. – Nie będziemy odnosić się do plotek – odpowiada biuro prasowe marszałka. – Sanatorium w Inowrocławiu ma bardzo dobre wyniki ekonomiczne i stale rosnącą liczbę zadowolonych kuracjuszy. Zarządzanie placówką, pod względem ekonomicznym, jest oceniane przez nas jako bardzo dobre.

Według „S” dyrektor sanatorium ma być „chroniony” przez swojego pracodawcę, marszałka województwa Piotra Całbeckiego, który należy do Platformy Obywatelskiej. – Urzędnicy od marszałka się z tym nie kryją – mówi Jacek Żurawski. – Podczas nieoficjalnych rozmów mówią: „To jest nasz człowiek. Znamy się od lat. Nie pozwolimy go ruszyć”.

Presja

Inowrocław, biuro oddziału Solidarności. W chłodnym pomieszczeniu sztandary pisane solidarycą i związkowe broszury. Tym razem zwinięte w kącie. Otwiera mi Dariusz W., szwagier Marzanny, średniego wzrostu, szpakowaty. Dwadzieścia siedem lat pracy jako fizjoterapeuta, szef zakładowej Solidarności. Siada po drugiej stronie stołu. Tak, żeby cień zasłaniał jego oczy, kiedy będzie opowiadał o tamtych wakacjach: – Byłem na urlopie. Marzenka dzwoniła, że on chce ją zwolnić, że to się na pewno niedługo stanie. Nie wiem, co musiało dziać się w jej głowie. Mówiłem: „Spokojnie, wrócę, postaram się to załatwić”. Nie zdążyłem.

Krępująca cisza, ściśnięte gardło. Pretensje Dariusza W. spisane w grubym zeszycie. – Atmosfera w zakładzie jest beznadziejna – mówi szeptem. – Nikomu nie chce się przychodzić do pracy. Ludzie po cichu mi kibicują, ale oficjalnie wszystkiego się wypierają. Tak jak Magdalena B., jedna z kierowniczek fizjoterapii, której zadaniem, wtedy, przed śmiercią bratowej, było wyznaczenie dwóch osób do zwolnienia. Przyznawała mi, że nie wytrzymuje presji psychicznej. Po tym, co się stało, wyjechała do Francji.

– Kiedyś Dyrektor spotkał mnie w gabinecie Marzenki – opowiada Dariusz W. – „Co pan tu robi?” – naskoczył na mnie. Potem kazał pisać obecnym w tym pomieszczeniu pracownicom raporty, co ja tam robiłem. Jak pisały, że przyszedłem po wodę, odrzucał raport: „Proszę napisać jeszcze raz!”. Pisały do skutku.

Dariusz W. twierdzi, że w lipcu 2013 r. Dyrektor zaczął dążyć do tego, żeby zwolnić ludzi lub żeby sami odeszli: – Magdzie, kierowniczce z fizjoterapii, w której pracowała Marzenka, kazał wyznaczyć dwie osoby do zwolnienia. Kiedy Magda wyznaczyła jedną młodą i jedną zamierzającą odejść na emeryturę, odrzucił to. „Pani nie wykonała mojego polecenia!” – krzyczał. Skąd to wiem? Opowiadała mi. Mówiła, że kierowniczka, chociaż potem temu zaprzeczała, wielokrotnie jej przekazywała: „To ty pójdziesz do zwolnienia”. Marzenka musiała się strasznie bać. Bo przecież mąż, dwoje dzieci. Bała się, że straci etat, grunt pod nogami. Bez powodu takich rzeczy się nie robi. Ludzie potem mówili, że to przez kredyty, które zaciągnęła. Że prowadziła sklepy z odzieżą i na bieżące koszty brała pożyczki. Ale wiem, że nie miała problemów ze spłatą, nie powiesiła się przed długi. Bała się zwolnienia z sanatorium, straty świadczeń, opłacanego ZUS-u. To ją przytłaczało.

Ogrodnik

Czy już wtedy, w lipcu 2013 r., kiedy Marzanna W. obawiała się zwolnienia, nie można było jej pomóc? – My informację o samobójstwie dostaliśmy dwa miesiące po zdarzeniu – mówi Jacek Żurawski. – Przyjechał do nas Dariusz i zdał ze wszystkiego relację. Każda rozmowa z nim kończyła się płaczem. Niezręcznie było go pytać, dlaczego nie skalkulował sytuacji na zimno, dlaczego nie sygnalizował.

– Sytuacja była dynamiczna... – mówi krótko Dariusz W. i szybko zmienia wątek. – W sanatorium wszędzie są kamery. Ostatni dyrektor dołożył dwie kolejne nad biurem obsługi klienta. Czujemy się obserwowani. Dyrektor zatrudnił nawet człowieka na stanowisko „inspektora do spraw niejawnych”. Wszystko załatwia przez niego, to jego prawa ręka. Ten człowiek ustala nawet liczbę godzin na zabiegi. Któregoś dnia chciałem wydrukować coś na zakładowym komputerze. Ten inspektor zobaczył wszystko na specjalnym podglądzie i zgłosił Dyrektorowi. Dostałem naganę.

– Jako związkowiec powinienem mieć ustalone godziny przeznaczone wyłącznie na związkowe sprawy – mówi dalej. – Powinienem poruszać się po sanatorium i pytać pracowników, jakie mają problemy. Dyrektor mi tego zabronił. Ustalił, że będę miał na to jeden dzień w tygodniu, ale muszę wtedy przebywać w oddzielnej sali. A przecież pracownicy tam do mnie nie przyjdą, bo nie mogą opuścić stanowisk. Grozi to dyscyplinarką. Kilka razy uczestniczyłem w zebraniach z Dyrektorem i kierownikami działów. Nigdy potem nie widziałem tak przerażonych ludzi. Któregoś dnia przyszedł do gabinetu po Marzence. Tam na ścianie wisi jej zdjęcie, portrecik. Zobaczył i mówi: „O, ołtarzyki sobie stawiają” – Dariusz W. płacze. – Niech pan przyjedzie do sanatorium, popatrzy. Dyrektor to zapalony ogrodnik. Tam wszystko jest piękne, czyste, przystrzyżone. Zielone trawniki, chodniki z kostki. Na oko wszystko ładnie, wszystko w porządku. Ale na oko.

Dyrektor

Przystrzyżone trawniki prowadzą mnie do zadbanego budynku, niedaleko inowrocławskich tężni. Drzwi do gabinetu otwiera mi potężny, wysoki mężczyzna z sumiastym wąsem. Ciężko oddycha. Wszystkiemu zaprzecza, na wszystko ma wytłumaczenie. Na koniec rozmowy zastrzega, by w tekście nie pojawiło się jego nazwisko. – Moja rodzina też na tym cierpi – mówi. – Jak by się pan czuł, gdyby o pana ojcu mówili „morderca”?

Kamery? Muszą być. Dzięki nim obniżyła się liczba kradzieży dokonywanych przez osoby wchodzące z zewnątrz na teren sanatorium – twierdzi Dyrektor. Za małe angaże? – Dariusz W. to najgorszy pracownik w sanatorium – mówi. – Najgorszy, powtarzam to ze świadomością. On by chciał pracować wszędzie, gdzie się da, ale wszędzie zrobiłby bałagan. Mobbing? – A wie pan, że była inna kontrola i nic nie wykazała? – pyta nagle Dyrektor. Wyciąga plik kartek i czyta: wyniki kontroli „nie stanowią dowodu na występowanie mobbingu”. Nie chce pokazać dokumentu. W końcu przynosi kopię, zawierającą skserowany tylko ten jeden punkt, który chwilę wcześniej odczytał. Resztę przesłonił białą kartką. Solidarność? – Ja ich w ogóle nie znam – mówi. – Znaczek „Solidarności” powinno się oddać do muzeum, tam jego miejsce. Dziś to są inni ludzie, kiedyś chcieli coś robić, dzisiaj chcą tylko niszczyć.

A Marzanna W.? – Może ze dwa razy na oczy ją widziałem. Raz, kiedy przyszła prosić, żebym zatrudnił jej koleżankę. Zatrudniłem. Wtedy, w lipcu 2013 r. nie wywierałem żadnej presji, żeby to ją wyznaczyć do zwolnienia.

– To o co w tym wszystkim, według pana, chodzi? – wtrącam.

– Ja panu powiem – mówi Dyrektor. – Prowadzę jedyny tego typu zakład w okolicy, który pozostaje publiczny. Niektórzy związkowcy pracują w konkurencyjnych zakładach, tyle że prywatnych. W inowrocławskiej Solidarności jest czołowy pracownik tutejszego MOSiR-u. I chodzi tu o to, żeby publiczne sanatorium wykończyć, a potem sprywatyzować. Teraz już pan rozumie?

Szczegół

Magdalena B., była kierowniczka z działu fizjoterapii w sanatorium, dziś pracuje we Francji. Jest jedyną osobą, która może potwierdzić tezę Dariusza W. o typowaniu jego bratowej do zwolnienia w lipcu 2013 r. Wysyłam do niej e-mail z pytaniami o tamte wydarzenia. Nie odpowiada.

Jeszcze raz przeglądam wszystkie zgromadzone dokumenty. W oświadczeniu skierowanym do Dyrektora Magdalena B. pisze: „Oświadczam, że nie informowałam załogi o zwolnieniach, ponieważ nie były one planowane”. I dalej: „Nie byłam też naciskana przez p. dyrektora w celu rzekomego zwolnienia p. Marzanny i nie przeprowadzałam rozmów telefonicznych ani z Marzanną, ani z jej rodziną na temat zwolnień”. Dokument ten mógłby rozwiać wątpliwości w całej sprawie, gdyby nie jeden szczegół.

Po raz kolejny przeglądam opisy zachowań mobbingowych, które anonimowo wpisywali do ankiet pracownicy sanatorium podczas kontroli PIP: „nieliczenie się z wykształceniem”, „straszenie zwolnieniem”, „ratujcie nas! Piekło na ziemi”, „boję się chodzić do pracy”, „nie szanuje załogi, lekceważy”, „pracownik nie może mieć swojego zdania”.

I ostatni: „zmuszanie do kłamstwa w sprawie zwolnień”.

Do końca

Dariusz W. w sprawie śmierci swojej bratowej występuje jako jedyny przedstawiciel rodziny. Ta nie życzy sobie kontaktów z dziennikarzami. – To jest bolesne, nie chcą już w tym uczestniczyć – mówi łamiącym się głosem Dariusz W. – Rzadko ze sobą rozmawiamy. Między nami wszystko się popsuło. Chociaż jej ojciec niedawno mówił mi: „Zrób to dla niej, żeby jej śmierć nie poszła na marne”, to ja wiem, że już między nami nigdy nie będzie tak samo. Po śmierci Marzanny poszli do Dyrektora, a on obiecał ich młodszej córce pracę u siebie. Mówię jej: „Paulinka, znasz języki, wyjedziesz, nie będziesz tutaj tyrać za marne pieniądze”. Ale wybrała inaczej. Po studiach – a studiuje fizjoterapię – ma przyjść do sanatorium. Dlaczego ciągnę to na własną rękę? Bo ja, proszę pana, jestem człowiekiem, który mówi prawdę… Zawsze… Żona mi mówi: „Daj sobie spokój, odejdź”. Ale nie odejdę, to by było nie w porządku. Sprawy trzeba doprowadzać do końca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2015