Zwykli ludzie w niezwykłych czasach

Oto cztery portrety ludzi, którzy w czasach Solidarności ryzykowali bezpieczeństwo, a czasem życie - swoje i rodziny. Takich jak Krzysztof Grudzień z Lublina, Andrzej Grzybowski z Poznania, Brunon Baranowski z Gdańska i Rajmund Starzyk z Zakopanego są w Polsce setki: szeregowi działacze, którzy nie zrobili kariery politycznej i nie dorobili się. Byli internowani, represjonowani, nękani przez SB. Dziś żyją skromnie, niektórzy w biedzie. Mówią, że nie żałują. Że to był najpiękniejszy czas. Dalej wierzą w solidarność.
 /
/

Niechęć do komuny w genach

Rok 1985. “Solidarność" wzywa do bojkotu wyborów. Krzysztof Grudzień z dwoma kolegami drukuje na sicie ulotki z podobizną Lecha Wałęsy i hasłem: “Nie głosuj". Do rozpuszczania farby używają “Komfortu", pasty piorącej; to stary patent prof. Adama Kerstena z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, historyka, wykładowcy Uniwersytetu Latającego, żartobliwie nazywanego w środowisku opozycji Lordem Komfortem. Punktualnie o 12 z trzech wysokich budynków na Plac Marii Curie-Skłodowskiej, na miasteczku uniwersyteckim w Lublinie, lecą tysiące ulotek: z wieżowca Nowej Fizyki, z gmachu Wielkiej Chemii; Krzysztof rzuca je z najwyższego, 40-metrowego Rektoratu. Ma już 35 lat, jest asystentem na Akademii Rolniczej.

Grudzień skończył na UMCS matematykę, ale pociągała go filozofia i historia. Przez kilka lat jako wolny słuchacz studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Po studiach ożenił się. Jako matematyk pracował na Akademii Rolniczej.

W “Solidarność" zaangażował się bez reszty. Redagował biuletyn uczelniany, a potem podziemny “Informator". Pisał relacje z solidarnościowych manifestacji. Mimo że wyróżniał się z tłumu ubiorem, czarną czupryną, brodą i posępno-ironicznym spojrzeniem, nigdy nie dostał nawet pałką. Nieraz szydził z kolegów, którzy - choć nie rzucali się w oczy - oberwali kilka razy.

Grudzień nie zrobił doktoratu, żył czym innym. Odszedł z uczelni, pracował w szkole. W 1989 roku nawet nie próbował wchodzić do polityki, co zrobiło wielu ludzi lubelskiego podziemia. - Nie czułem takiej potrzeby - wyjaśnia. Zresztą nikt z redaktorów “Informatora" w to się nie bawił. Ale wreszcie poczuł, że Polska uzyskała wymarzoną wolność i kiedy w 1992 roku zaproponowano mu pracę w kuratorium, zgodził się, choć - jak mówi - nie ma mentalności urzędnika. Uważał, że jest do spełnienia jakaś misja.

Trzy lata temu wyrzucił go SLD-owski kurator. Grudzień wygrał w sądzie pracy i 6 grudnia 2004 r. wrócił do urzędu. - Zrobiłem kuratorowi prezent na Mikołaja - mówi ze złośliwą satysfakcją, choć jest teraz wizytatorem, a nie, jak wcześniej, dyrektorem wydziału.

W 1982 roku, w stanie wojennym, Grudnia odsunięto od zajęć dydaktycznych. Powód: “Nie zaprzestał działalności związkowej". Nosił znaczek “Solidarności".

Mimo represji redagował “Informator Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ »Solidarność«", z którym SB nie poradziła sobie przez blisko dziewięć lat. Redakcja była bardzo dobrze zakonspirowana. Bez wpadki wydali 180 numerów, ostatni już po Okrągłym Stole. Z podziemnym Zarządem Regionu kontaktowali się przez specjalnie oddelegowanego człowieka. Z drukarzami i kolporterami przez “cichego bohatera" lubelskiej opozycji, Jana Magierskiego, wówczas już po czterdziestce. Gdyby Magierski dowiedział się, że Grudzień uczestniczył w tej ulotkowej, nie konsultowanej z nikim akcji, pewnie odbyłaby się bardzo ostra rozmowa. Jan przestrzegał żelaznych zasad konspiracji. Były jasne: robisz “Informator" i nic więcej. Bo narażasz innych. Grudzień nie zawsze potrafił, a raczej po prostu nie bardzo chciał się do tych zasad bezwarunkowo dostosować, uważał je za przesadę, chociaż po latach przyznaje, że dzięki nim nie było strat. - Pewnie gdybyśmy wpadli, poszli do więzienia, bylibyśmy sławni - żartuje. Miał dużo szczęścia, bo prowadził też na dużą skalę kolportaż niezależnych wydawnictw, choć w domu była żona i trójka dzieci.

Temperament, fantazję i głęboką niechęć do komunizmu ma w genach. Ojciec, porucznik Wincenty Grudzień, ps. “Wyrwa", pod koniec wojny był komendantem Obwodu Krasnystaw AK. Młodszego brata ojca skazano na karę śmierci, zamienioną na 15 lat więzienia. A był tylko kapralem. - Ojcu, komendantowi i porucznikowi, na pewno by nie zamieniono - mówi Grudzień. Wincenty ukrywał się na Ziemiach Zachodnich aż do 1956 r., był drwalem. W dokumentach podał fałszywą datę urodzenia syna, Krzysztofa, by SB nie zorientowała się, kiedy odwiedzał rodzinne strony. Ojciec posługiwał się dokumentami Stanisława Wrony, kolegi z oddziału AK, który zginął w czasie akcji. Dlatego Krzysztof ma na drugie imię Stanisław.

Jan Pleszczyński

Wiem, czym jest brak wolności

W 1962 r. Andrzej Grzybowski skończył podstawówkę, poszedł do zawodówki słynnych Zakładów Cegielskiego. Uczył się na spawacza.

Poznańskiego Czerwca ’56 nikt w “Ceglorzu" nie wspominał. Starsi nie chcieli się wychylać, młodych polityka nie interesowała. Grzybowski słuchał w “Wolnej Europie" o Katyniu, cenzurze, oprawcach z Urzędu Bezpieczeństwa.

Pod koniec sierpnia 1980 r., w ślad za Gdańskiem, strajk ogłosił w Poznaniu “Cegielski". - Ani chwili nie wahałem się, to była słuszna sprawa - wspomina Grzybowski. - Miałem dość obłudy i ciężkiej harówy za marne grosze.

Jesienią zapisał się do “Solidarności". Był szeregowym działaczem. - Do kierownictwa załapali się głównie ci, co najgłośniej krzyczeli - wspomina.

W stanie wojennym zaangażował się w działalność podziemną: zbierał pieniądze na pomoc dla rodzin internowanych, roznosił ulotki. - Nie miałem rodziny. Kto miał ryzykować, jak nie ja? - opowiada.

Latem 1982 r. funkcjonariusze SB wezwali go po raz pierwszy na przesłuchanie. - Mamy wszędzie oczy i uszy. Wiemy, co pan robi. Albo się pan uspokoi, albo pójdzie do więzienia - usłyszał.

Grzybowski wrócił do pracy i nadal robił swoje. Na początku listopada kolejne wezwanie na komisariat. - Pomaglują trochę i puszczą do domu - pomyślał, wchodząc do ponurego gmachu Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej na osławionej ulicy Kochanowskiego. Przeliczył się - esbek wręczył mu decyzję o internowaniu.

Trafił do zakładu karnego w Wierzchowie Poznańskim koło Wałcza. Urządzono tam obóz internowania dla działaczy z Wielkopolski i Pomorza Zachodniego. Grzybowski miał szczęście: Jaruzelski nakazał zwolnić wszystkich internowanych na Boże Narodzenie.

Wolnością cieszył się dwa miesiące. Kolega Grzybowskiego, złapany na rozrzucaniu ulotek, załamał się w śledztwie i go sypnął. Na początku lutego 1983 r. Grzybowskiego kolejny raz aresztowano. - Na przesłuchaniach odczytali mi prawie cały dekret o stanie wojennym, który rzekomo miałem naruszyć - opowiada. Straszono go wtedy 12 latami więzienia.

Esbecja zaczęła namawiać do współpracy. - Podpisze pan i zaraz wychodzi na wolność, a jak nie, to zgnije pan w mamrze - mówili. Nie dał się.

Do domu wrócił po pół roku, władze ogłosiły amnestię z okazji 22 lipca.

Trzy lata później zgubił go pech. Umówił się z kolegą-konspiratorem na poznańskim Dworcu Głównym. Zatrzymał ich patrol. Kolega miał cały plecak bibuły. Esbecja zwinęła obu. Wypuścili ich po trzech miesiącach.

Po poprzednich odsiadkach Grzybowskiego nikt o nic w pracy nie pytał. - Jakbym przyjeżdżał z urlopu - wspomina. Tym razem było inaczej. Wezwał go do siebie kierownik wydziału i złożył propozycję: - Albo się pan sam zwolni, albo zwolnimy pana dyscyplinarnie.

Zwolnił się. Zatrudnienie znalazł w spółdzielni pracy.

Latem 1988 r. Polskę kolejny raz objęła fala strajków. Grzybowski przedostał się na teren “Cegielskiego", był jednym z organizatorów dwudniowego protestu. Kilka miesięcy później rozpoczął się Okrągły Stół.

- Na obaleniu komuny materialnie nic nie zyskałem - mówi Grzybowski. Jeszcze za poprzedniego ustroju musiał pójść na rentę. Miał zaledwie czterdzieści lat. - Spawanie od młodych lat, potem więzienie, zrobiło swoje. Mam bardzo chory kręgosłup - mówi.

Czasem żałuje, że nie wyjechał na Zachód. Gdy drugi raz siedział w więzieniu, esbecja zaproponowała mu paszport w jedną stronę. Odpowiedział, że musi się naradzić z matką. - Nie upłynęła godzina, a matkę już przywieźli na widzenie. Zaczęła płakać, że jak umrze, to ja nawet na pogrzeb nie przyjadę - wspomina Grzybowski. - Gdyby człowiek umiał przewidzieć, że komuna upadnie, to by pojechał. Wróciłby potem z forsą i wypinał pierś do odznaczeń, że był represjonowany. Ale było, minęło...

Zamiast orderów, do klapy znoszonej marynarki Grzybowski przypina znaczek “Solidarności". Na oficjalnych uroczystościach staje z pocztem sztandarowym. - “Solidarność" to jedne z najlepszych chwil, jakie mi się w życiu przydarzyły, i nigdy się “Solidarności" nie wstydziłem - opowiada.

- Nie podoba mi się jedna gazeta, to czytam drugą. Chcę, to idę na zebranie “Solidarności", a jak nie, to nikt mnie nie zmusza - kończy. - Może nie każdemu to potrzebne, ale dla mnie wolność jest najważniejsza, bo wiem, czym jest jej brak.

Stanisław Zasada

Żal straconego potu

Brunon Baranowski od 31 lat pracuje w dusznych, głośnych halach Stoczni Gdańskiej.

W 1978 r. jako młody ojciec tułał się z rodziną po stancjach. W marcu 1980 r. dostał wymarzone 27 zdewastowanych metrów kwadratowych w hotelowcu, z gazem i bieżącą zimną wodą, bez toalety.

- Zanim wybuchł strajk 1980 r., brałem udział w wiecach z okazji wydarzeń grudniowych, przy bramie stoczni. Czułem, że to mój obowiązek, bo w tym miejscu zginęli ludzie - wspomina.

Z Aliną Pieńkowską, dziś już nieżyjącą legendą opozycji, pielęgniarką z pobliskiego szpitala stoczniowego, Baranowskiego połączył los podziemnego kolportera prasy. Poznał ich kolega, członek... Związku Młodzieży Socjalistycznej. Partyjną przynależnością nie chciał kalać gniazda opozycji.

- Wysyłał mnie. Odbierałem prasę, a potem roznosiłem ją kolegom. Kwestowałem na rzecz zwolnionych z pracy - opowiada Baranowski.

Strajk sierpniowy go zaskoczył. - Wiedziałem, że ma być strajk po zwolnieniu Walentynowicz. Znana mi była jednak data późniejsza niż 14 sierpnia. Ten dzień zapowiedziano w stoczni jako Dzień Energetyka, wolny od pracy. Nie byłoby prądu dla produkcji. I tak rano, około ósmej, od kolegi z wydziału K-3 dowiedziałem się, że stocznia stoi.

Przed wpół do dziewiątej robotnicy z liczącego wówczas 1500 chłopa wydziału K-2 ruszyli do wydziałowej śniadaniowni. Ciągle dochodzili nowi, przynosili flagi. Wołali: “Dołączcie do nas".

- Przyznam, że czekałem na reakcje starszych. Jednak koledzy, wiedząc, że kolportowałem prasę, oczekiwali jakiejś reakcji ode mnie. Wskoczyłem na stół i zaintonowałem “Jeszcze Polska nie zginęła". Z każdą chwilą śpiew stawał się coraz mocniejszy - mówi Baranowski.

Tłum ruszył w kierunku 2. Bramy. - Mistrz ciągnął mnie za rękaw. “Już jesteś zwolniony, to ty podżegałeś!". Tam już spotkaliśmy się z ogromną rzeszą ludzi nadchodzących z trzech stron. Nie pamiętam, czy myślałem o małym dziecku i żonie w zaawansowanej ciąży. Sprawa była ważniejsza.

Lech Wałęsa wszedł na koparkę i ogłosił, że czas wrócić na wydziały, aby wybrać kandydatów do komitetu strajkowego. Brunon Baranowski z kilkoma kolegami obstawiali bramy i płoty, aby do stoczni nie przedostali się wichrzyciele.

Żona prosiła Baranowskiego przez sąsiadkę, by wracał do domu. - Pamiętam, że się bałem, ale i wierzyłem, że póki nie wyjdziemy na ulice, nie stanie nam się żadna krzywda - wspomina.

W pierwszych dniach strajku dyskutowali o podwyżkach płac, krzywdzie, jaką wyrządzono Annie Walentynowicz i innym, oraz o sprawach BHP. Kwestia związku przyszła później. Jak i świadomość prawdziwej wagi sprawy.

Niedziela, 31 sierpnia, przyniosła euforię, ale i obawy, że mimo porozumień, następnej nocy będą już aresztowania.

W stanie wojennym Brunona Baranowskiego zatrzymano z kolegami w mieszkaniu na Morenie, podczas tajnego posiedzenia Międzyzakładowego Komitetu Oporu. Oficjalnie aresztowano go za zbrodnie przeciw narodowi polskiemu, za niezaprzestanie działalności związkowej, przywództwo w nielegalnej organizacji, nawoływanie do nieposłuszeństwa i obalenia ustroju siłą. Był 10 lutego 1982.

Choć prokurator nie udowodnił mu winy, po trzymiesięcznym areszcie dwukrotnie przenoszono go do miejsc internowania w Iławie i Kwidzynie. Wyszedł 21 sierpnia. W kożuchu, kozakach, bez grosza i z plecami obitymi na fioletowo. Nieznajoma kobieta kupiła mu bilet do domu i wiązankę kwiatów, którą - nim na powitanie ucałował żonę i dzieci - złożył pod pomnikiem Poległych Stoczniowców. Dziesięć miesięcy później Jolancie i Brunonowi urodziła się córeczka.

W Stoczni Gdańskiej powitano go przymusowym trzytygodniowym urlopem okolicznościowym, płatnym. Wyszedł z zakładu niosąc w ręce koszulkę, a kolegom pokazując posiniaczone plecy. W nocy przyszła SB. Miał opuścić Trójmiasto.

- Żona nie miała pretensji, wiedziała, co to poświęcenie. Jej ojciec był żołnierzem Andersa. Jednak wiele łez wylała. Poniosła ogromny ciężar mojej nieobecności. Tego dramatu nic jej nie wynagrodzi. Teraz nie ma dla niej nigdzie pracy. Grozi jej, że nie dostanie w ogóle emerytury.

W 1988 r. okazało się, że nazwisko Baranowski zniknęło z listy przydziału mieszkań, zwanej “pogotowiem produkcyjnym".

- Poszedłem do dyrektora na rozmowę. Odesłał mnie do kierownika wydziału. Załatwiłem małe urządzenie do nagrywania. Dowiedziałem się, że nie może mi pomóc, bo po internowaniu odmówiłem mu założenia na wydziale Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. A poza tym przysługuje punktacja za przynależność partyjną, za udzielanie się społeczne, ja się w tych kategoriach nie mieszczę. Zapytałem, czy gdybym się gdzieś tam zapisał, to by to mieszkanie mi dał? Oczywiście, wystarczyło, żebym się zapisał do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego i do OPZZ. Wyjąłem urządzenie do nagrywania, a przed oczami machnąłem mu urzędowym listem mówiąc, że to zgoda prokuratora na nagranie. Tak naprawdę żadnej zgody nie miałem, tylko wezwanie do prokuratury na przesłuchanie. Zrobił się blady, zasłonił usta, wyciągnął mnie na korytarz. Błagał, żebym wyłączył magnetofon. Mówił, że w Peweksie odkupi kasetę. Ja twardo, że urządzenie jest zaplombowane i nic z tego nie będzie. Na drugi dzień rano swoje nazwisko znalazłem na liście - wspomina Baranowski.

I tak dostali we Wrzeszczu 47-metrowe mieszkanie z ciepłą wodą i łazienką. Mieszkają tam do dziś.

- Żal mi tych wszystkich straconych kropli potu, strachu wielu ludzi. Wąska grupa na tym żeruje. Okrada nas bez reakcji organów do tego powołanych. Mimo wszystko jednak, to jest lepsza Polska.

Katarzyna Żelazek

Nam się marzyła sprawiedliwa Polska

Bronię się przed partiami politycznymi, do żadnej nigdy nie należałem. Czuję się przede wszystkim związkowcem - mówi Rajmund Starzyk, przewodniczący “Solidarności" w Tatrzańskim Parku Narodowym.

Szczupły, wysportowany, znakomity narciarz, znawca Tatr. Dawniej szef Straży Wysokogórskiej, dzisiaj leśniczy Obwodu Ochronnego Kuźnice.

Starzyk ukończył leśnictwo na Akademii Rolniczej w Krakowie. Ożenił się z góralką. - Tatry zobaczyłem po raz pierwszy mając 24 lata, w wieku 35 lat zostałem przewodnikiem tatrzańskim. Im jestem starszy, tym więcej chodzę po górach - mówi. Chętnie wraca we wspomnieniach do niezwykłego początku lat 80.

Zaczęło się 18 września 1980 r., nazajutrz po tym, jak w Gdańsku powołano NSZZ “Solidarność". Zebranie załogi TPN trwało do nocy. Przyszli wszyscy, także “wierchuszka". - Ludziom otwarły się usta, mówili o tym, co ich gnębi. Domagali się lepszych płac, więcej węgla, mięsa, żeby sklepy były otwarte po południu. Krytykowali nadużycia władzy. Zgłoszono łącznie 42 postulaty.

Stara Rada Zakładowa podała się do dymisji, przewodniczącym nowej został Starzyk. 29 września zawiązał się Komitet Założycielski NSZZ “Solidarność" TPN. - Przyjmowaliśmy wszystkich, nie patrząc, czy ktoś był w partii, czy może przychodzi, aby donosić na kolegów - wspomina Starzyk. W grudniu związek liczył już 110 członków, czyli 95 proc. załogi. Dyrektor Leon Niedzielski powiedział, że zapisze się ostatni, jak kapitan okrętu.

- Robiliśmy dziesięć razy więcej niż wszystkie związki zawodowe działające dzisiaj na terenie TPN - opowiada Starzyk. - Od spraw socjalnych, jak ważenie przydziałowej szynki na święta, po kwestie ogólnokrajowe, jak przygotowywanie reformy systemu ochrony przyrody w Polsce.

“Solidarność" TPN - co ważne - podjęła się mediacji w stałym konflikcie między Parkiem a góralami. Gdy dzisiaj cieszymy oczy widokiem owiec, baców i szałasów na Polanie Rusinowej lub Chochołowskiej, warto pamiętać, że to efekt ówczesnych negocjacji.

Nazwę związku rozumiano dosłownie. - Jesteśmy słabym zakładem, ale jeśli będziemy mieć problem, to w naszej sprawie zastrajkuje Stocznia Gdańska albo Nowa Huta. Myśmy w to wierzyli - przyznaje Starzyk.

Entuzjazm i zaangażowanie: ludzie nie mieli samochodów, ale chętnie przychodzili na piechotę, przyjeżdżali autobusami na zebrania. - Pamiętam, z jaką dumą wędrowałem przez miasto z biało-czerwoną opaską na ramieniu, aby odebrać od kolejarzy kolejną porcję literatury związkowej - wspomina Starzyk. - Nam się marzyła sprawiedliwa Polska, nikt nie mówił o kapitalizmie, walczyliśmy o “socjalizm z ludzką twarzą" i wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. To był szczęśliwy rok - stwierdza leśniczy.

Przyszła niedziela 13 grudnia 1981. Stan wojenny.

W poniedziałek rano szefa “Solidarności" parkowej wezwał do gabinetu dyrektor Leon Niedzielski: proszę natychmiast zlikwidować gablotkę “Solidarności", działalność związku jest zawieszona - zakomunikował. Koło południa zebrała się Komisja Zakładowa. - Postanowiliśmy, że tę gablotkę zakleimy papierem i napiszemy: “działalność związku zawieszona" - mówi Starzyk. - Zdecydowaliśmy też wywiesić napis: “Żądamy uwolnienia internowanych przywódców »Solidarności«". Napis wisiał do następnego dnia.

Starzyka aresztowano. - Zabrali mnie do białego fiata i pojechaliśmy do mojego biura w TPN - wspomina. - Tam zaczęli wszystko trzepać, grzebali po koszach. Jeden z nich cały czas bawił się pistoletem. W koszu znaleźli porwane hasło: “Żądamy zwolnienia internowanych przywódców »Solidarności«". Kiedy jechaliśmy z powrotem koło naszego bloku, jeden z nich pokazał światełko w moim mieszkaniu i powiedział: - Ostatni raz to widzisz.

Starzyk trafił do zakopiańskiego aresztu. Na więziennym korytarzu esbecja pozwoliła mu zobaczyć się z żoną i małym synkiem.

Po dwóch dniach wzięli go do prokuratury. Młody porucznik przykuł go kajdankami i szli środkiem miasta - wtedy siedziba prokuratury była na dolnych Krupówkach. Tutaj Starzyk zobaczył postanowienie o aresztowaniu oraz pismo, z którego wynikało, że popełnił “zbrodnię" i grozi mu za to od trzech lat więzienia do kary śmierci włącznie.

Następnego dnia rano pojechał do Nowego Sącza, skuty z drugim więźniem.

- Siedziałem w jednej celi z kryminalistami - wspomina.

Prokurator żądał 3,5 roku wiezienia, ale Starzyk dostał karę grzywny 20 tys. zł (5 średnich pensji). - Mogłem wyjść zaraz po rozprawie - wspomina. - Pojechałem do domu w bieliźnie więziennej, dopiero po dwóch dniach ją oddałem.

Zgodnie z aktem oskarżenia winą leśniczego było kontynuowanie działalności związkowej przez napisanie kartki: “Żądamy uwolnienia internowanych przywódców »Solidarności«" oraz wywieszenie plakatów “poniżających naczelne władze państwowe".

- Dyrektor Niedzielski przyjął mnie do pracy na to samo stanowisko - kończy opowieść założyciel “Solidarności" w Tatrzańskim Parku Narodowym. - Grzywnę spłaciłem na raty. Pełnej rehabilitacji doczekałem się dopiero w wolnej Polsce, za sprawą prof. Strzembosza.

12 maja tego roku krakowski oddział IPN przyznał Rajmundowi Starzykowi status pokrzywdzonego przez władze komunistyczne.

Po obaleniu komuny do władzy szedł cały związek. Leśniczy z Kuźnic ocenia to jako błąd. - Związek powinien zostać związkiem zawodowym, walczyć o prawa pracowników.

Marek Grocholski

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2005