Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Decyzja Trybunału Sprawiedliwości UE, który nie anulował przepisów „pieniądze za praworządność”, nie mogła być zaskoczeniem. W 2020 r. Morawiecki i Orbán uchylili weto wobec Funduszu Odbudowy w zamian za kilkunastomiesięczne opóźnienie wejścia w życie tej zasady. A za pretekst do zwłoki posłużyła obietnica Brukseli, że będzie czekać na wyrok TSUE, pomimo że skargi do Trybunału nie mają mocy zawieszającej.
Węgierskiemu premierowi zależało na uniknięciu kłopotów z „pieniędzmi za praworządność” przed wyborami planowanymi na kwiecień 2022 r. I ten cel już osiągnął, bo nawet gdyby wszczęto żmudną procedurę cięć dla Węgier, to decyzja zapadłaby najwcześniej za pół roku. Polska, przy zacietrzewieniu PiS wobec „zawłaszczającej władzę Brukseli”, została na chłodno wykorzystana przez Orbána dla wzmocnienia jego pozycji negocjacyjnej.
Nowe przepisy pozwalają na cięcia tylko po wykazaniu bezpośredniego wpływu naruszeń praworządności na nieprawidłowe zarządzanie pieniędzmi UE. Brak niezależnego sądownictwa lub upolityczniona prokuratura mogą blokować ściganie przekrętów z funduszami. Ale wykazanie tego nie byłoby prostym zadaniem, bo sama Bruksela nadal dobrze ocenia gospodarowanie unijnymi pieniędzmi w Polsce.
Dlatego głównym narzędziem nacisku UE pozostają negocjacje ws. Krajowego Planu Odbudowy i egzekwowanie orzeczeń TSUE co do sądownictwa (w tym za pomocą kar finansowych). A „pieniądze za praworządność”, wprawdzie odstraszające od korupcyjnej ewolucji na modłę węgierską, na teraz mogą okazać się papierowym tygrysem.©