Pan Klata w kosmosie

Ten, kto się spodziewał, że Jan Klata wykorzysta powieść Philipa K. Dicka do krwawej rozprawy z naszą społeczno-polityczną rzeczywistością, dozna rozczarowania. W jego spektaklu pojawiają się co prawda aluzje, są one jednak subtelne i wyciszone.

25.01.2006

Czyta się kilka minut

"Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" to w pierwszym rzędzie przewrotna teatralna zabawa. Czego tu nie ma: projekcje, animacje, podświetlany podest, ogłuszająca muzyka, a nawet lasery. Pokazany w książce Dicka świat przyszłości Klata przekłada na scenę z rozbrajającą naiwnością dziecka, dla którego przyszłość oznacza mnóstwo kolorowych świateł i najprzeróżniejszych niesamowitości. Zresztą spektakl wiele zawdzięcza produkcjom typu "Pan Kleks w kosmosie" czy "Przybysze z Matplanety": mamy tu ten sam rodzaj kiczu i uroczej bezradności.

Klata odwołuje się do tej estetyki w sposób świadomy i przewrotny. No bo jakże pokazać na scenie trans towarzyszący jasnowidzeniu? - ano najlepiej kazać aktorom potrząsać głowami, jakby ich prąd raził. Miejscami oko puszczane do widza jest aż nazbyt wyraźnie, np. kiedy w środku, skądinąd przerażającej sceny halucynacji z nadscenia spuszcza się drabinkę linową, po której bohater ma wrócić do rzeczywistości.

W tej scenerii - tyleż oszałamiającej, co tandetnej, jawnie teatralnej i jakby drugiego gatunku - rozgrywa się akcja przedstawienia. Klata z upodobaniem śledzi fabułę powieści: rywalizację dwóch korporacji rozprowadzających narkotyki wśród kolonistów na Marsie. Główni bohaterowie, Leo Bulero (Jan Peszek) i Barney Mayerson (Hubert Zduniak), ubrani w eleganckie kostiumy firmowe, stoją na scenie wyprostowani, z rękami założonymi do tyłu, niczym bohaterowie "Gwiezdnych wojen". Koloniści bawią się dostarczonymi przez nich zabawkami z zestawów Perky Pat.

Reżyser wydobywa wszystkie papierowe sztuczki, jakimi miejscami epatuje tekst Dicka - i czyni je jeszcze bardziej papierowymi. Niewyszukana intryga kryminalna Leo, która ma doprowadzić do obalenia konkurenta Palmera Eldritcha (Wojciech Kalarus), pokazana została w taki sposób, by nie było wątpliwości, że mamy do czynienia z poziomem zbliżonym do polskiego filmu sensacyjnego. Na tej samej zasadzie wątek miłosny Barneya i jego byłej żony Emily Hnatt (Anna Radwan-Gancarczyk) - u Dicka nieco rzewny, u Klaty do bólu sentymentalny - staje się osią fabularną przedstawienia.

Akcja rozwija się szybko i sprawnie, choć nie bez potknięć. Niektórym aktorom kłopot sprawia odnalezienie się w konwencji, gdzie prawdy postaci należy szukać w swoistym poczuciu ironicznego dystansu wobec rzeczywistości scenicznej. Tego dystansu momentami brakuje Zduniakowi. Ciężki i sztywny jak robot, przypomina trochę muzyka zespołu heavy-metalowego, którego co prawda nie sposób traktować poważnie, ale który sam jest sobą trochę nazbyt przejęty.

Przekonujący jest np. w chwili, kiedy przed zażyciem narkotyku kilka razy powtarza: patrzcie, oto zażywam - tak aby absolutnie nikomu, ani kolonistom, ani żadnemu z widzów, nie umknął ten moment. Konwencja spektaklu wymaga właśnie tego rodzaju gry z przymrużeniem oka, balansowania na granicy powagi i błazenady. Świetny jest w tym zwłaszcza Peszek, który z równą lekkością oddaje się narkotycznej halucynacji, jak i brawurowym tańcom w rytm muzyki pop z lat 80.

Scena taneczna naprowadza nas na ciekawy kontekst. W teledysku promującym jedną z towarzyszących tańcom piosenek ("Take on Me" formacji A-ha) bohater, uwięziony w komiksie, próbował powrócić do realnego świata. Przypomina to sytuację Leo, który po zażyciu narkotyku zatraca poczucie, gdzie kończy się halucynacja, a gdzie zaczyna rzeczywistość. Zresztą nieumiejętność takiego rozeznania jest bolączką wszystkich bohaterów i trwałym defektem ich świata, w którym granica pomiędzy prawdą a fikcją na dobre się rozmyła. Z drugiej strony sam spektakl - z szaleńczym tempem akcji, mocnymi efektami, wyrazistą fabułą - jest po trosze takim komiksem. Jeszcze bardziej przypomina teledysk, w którym następujące po sobie obrazy atakują nasze zmysły, w którym chodzi przede wszystkim o to, by zabawić i oszołomić.

Scena flirtu prowadzonego przez kolonistki i Barneya powtarzana jest trzykrotnie w coraz szybszym tempie; to zasada, na jakiej opiera się montaż wideoklipów i na jakiej funkcjonuje - poprzez ciągłą powtórkę, bezmyślną eksploatację aż do rozmycia znaczeń - kultura popularna w ogóle. Leo tańczy, poruszając ustami do słów piosenek, które - choć przecież niewiele mówią - zwalniają z wysiłku samodzielnej ekspresji.

Kontekst kultury popularnej wydaje się dla spektaklu kluczowy. W nim znajdują usprawiedliwienie wybory dokonane przez Klatę: od rozbuchanej estetyki po niewyszukaną fabułę, redukującą powieść Dicka do banalnej intrygi. To, co tkwi wewnątrz powieści, owa "zakamuflowana" prawda o naszej współczesności, mniej zajmuje reżysera.

Najsilniej wybrzmiewa wątek religijny. Kuracja, jakiej poddaje się Emily, by przyspieszyć swoją ewolucję, narkotyki, do których uciekają się koloniści, poszukując ukojenia w alternatywnej rzeczywistości - oto obraz świata o zredukowanych i wypaczonych potrzebach duchowych. Moment, w którym nowoprzybyła na Marsa neochrześcijańska misjonarka kapituluje i sama oddaje się nałogowi, to jedna z niewielu scen opowiedzianych tonem serio. Gdzieś w tle cichutko rozbrzmiewają słowa "grzechu, mój grzechu, czemuś mnie opuścił", sygnalizując, że złamanie pierwszego przykazania ma swoje źródło w zaniku poczucia winy, w zaniku uczuć w ogóle. Za chwilę Klata podsumuje problem hasłem "zażywasz - przegrywasz" - i znów robi się wesoło.

Z podobną nonszalancją potraktowano Palmera Eldritcha. Enigmatyczny konkurent firmy Leo, firmujący swój narkotyk hasłem: "Bóg obiecuje życie wieczne, ja je daję", odarty zostaje z tajemniczej aury, jaką otoczył go Dick. Najpierw słyszymy jedynie nienaturalny, przerażający głos, potem widzimy cień postaci w tunelu laserowym, a na końcu - łysego ufoludka ubranego w kostium będący skrzyżowaniem skafandra i krokodyla. Podróż na Marsa odbywa on na unoszącej się ponad sceną ławeczce, z której, wskazując palcem w dół, pokazuje coś towarzyszącemu mu Leo - jakby chciał powiedzieć: patrz, domki tycie jak pudełka zapałek! Po czym uroczo się uśmiecha.

Jest w tym odzieraniu z tajemniczości, rozwiewaniu grozy i sprowadzaniu zawiłości do schematu pewna metoda. Klata rezygnuje z aluzji, z ukazania mechanizmu współczesnego społeczeństwa powodującego osuwanie się w kryzys duchowości - a zatem z tego, co jest kwintesencją powieści Dicka. W zamian z premedytacją roztacza przed nami pełen tandety i nieskomplikowanych intryg świat, jakby chciał powiedzieć: oto świat skrojony na miarę naszej wrażliwości. Tanie efekty, naskórkowe uczucia, łatwe rozwiązania - oto rzeczywistość, na jaką nas stać.

Świat marzeń, który się nam podsuwa, nie różni się od tego, w jaki z upodobaniem zanurzają się bohaterowie spektaklu. To świat rządzony przez tyleż zręcznych co nieudolnych hochsztaplerów w stylu Palmera Eldritcha. Przewrotność Klaty polega na tym, że nie tyle podaje nam owe, przecież banalne i oklepane, diagnozy, ale że sam wciela się w rolę hochsztaplera, który wyczarowuje przed nami buchający efektami tani teatrzyk. Jego spektakl niejako sam w sobie stanowi diagnozę i obraz naszej rzeczywistości. Tak jak jest nim pierwszy lepszy teledysk, który nie stara się dać świadectwa o naszym świecie, ale sam się owym świadectwem staje. A gdyby jednak próbował, nie świadectwo będzie nas interesowało, ale nieudolność, z jaką jest dawane.

W tym kontekście pobrzmiewające banałem zakończenie, w którym Barney tańczy z Emily - nabiera nowego znaczenia. Ów tryumf miłości jest co prawda owiany mgiełką niepewności: Barney odzyskał ukochaną w odpowiedzi na swoją prośbę skierowaną do Eldritcha, czy nie jest to zatem tylko kolejna halucynacja? Poza tym Emily w pewnym momencie wydaje z siebie delikatne pokwikiwanie, co może oznaczać, że w wyniku wadliwie przeprowadzonego eksperymentu medycznego cofnęła się do poziomu małpy. Ale z drugiej strony, czyż urocze pokwikiwanie nie może oznaczać po prostu miłosnego uniesienia?

Te dylematy nie mają większego znaczenia wobec faktu, że jest wzruszająco, pięknie i - jakby nic się nie stało. Ów finał jest wyrazem tej samej strategii, z jaką Klata konsekwentnie zbudował całe przedstawienie. Stanisław Lem (notabene zdeklarowany zwolennik Dicka) komentując w wywiadzie dla "Lampy" amerykańską adaptację filmową "Solaris" powiedział, że miłość w kosmosie nie interesuje go w najmniejszym stopniu. Klatę interesuje - w takim sensie, w jakim intrygujący i wiele mówiący jest fakt, że interesuje współczesną widownię kinową. I teatralną.

Na najnowszy spektakl Klaty należy także spojrzeć jako na podjętą przez reżysera próbę odświeżenia swojego wizerunku. Klata nie rezygnuje z kontekstu społecznego, ale uruchamia go w inny sposób. Może mniej wyrazisty, ale dowcipny, inteligentny i - mimo pewnych niedociągnięć i niedoskonałości - przekonujący.

PHILIP K. DICK, "TRZY STYGMATY PALMERA ELDRITCHA", tłum.: Zbigniew A. Królicki, adaptacja, reż. i oprac. muz.: JAN KLATA, scenogr. i reż. światła: Justyna Łagowska, choreogr.: Maćko Prusak, projekcje filmowe i laserowe: Robert Baliński, premiera w Starym Teatrze w Krakowie 14 stycznia 2006.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2006