Ostatni papieros Sophie Scholl

"Sophie Scholl, film o ludziach, którzy podczas II wojny światowej toczyli w Niemczech nierówną walkę z systemem, opowiada historię na wskroś współczesną, która nam, a nie uczestnikom tamtych wydarzeń, zadaje najważniejsze pytania.

16.01.2006

Czyta się kilka minut

Fabian Hinrichs (Hans Scholl) i Julia Jentsch (Sophie) /
Fabian Hinrichs (Hans Scholl) i Julia Jentsch (Sophie) /

W głośnym, choć etycznie wątpliwym filmie "Upadek" Olivera Hirschbiegla sekretarka Hitlera Traudl Junge wspomina, jak po wojnie, przechodząc monachijską ulicą, natknęła się na tablicę upamiętniającą męczeńską śmierć 21-letniej studentki Sophie Scholl. W 1943 roku obie dziewczyny, Junge i Scholl były rówieśnicami. Kiedy Sophie, działaczkę podziemnej grupy Biała Róża, stracono, Traudl właśnie zaczynała pracę dla Führera. Po latach, już jako staruszka, opowiada o zdziwieniu i wstydzie, jakiego doświadczyła wtedy przed tablicą.

Dla Niemców to dwie biografie symboliczne. Pierwsza, buntując się przeciwko nazistowskiej ideologii, złożyła w ofierze swoje życie. Druga twierdzi, że nie miała pojęcia, komu i czemu tak naprawdę służy. Czy niewiedza może nas rozgrzeszyć? Jak to się dzieje, że wybieramy zaangażowanie albo obojętność i że wybory te odmieniają nasze życie aż tak definitywnie? Przeklęte niemieckie (i nie tylko niemieckie) pytania wciąż powracają.

"Sophie Scholl" Marca Rothemunda to film, który od nich nie ucieka, skupia się jednak nie na winowajcach, ale na tych nielicznych, którzy podczas II wojny światowej toczyli nierówną walkę z systemem. Niemiecki reżyser (rocznik 1968) stroni jednak od budowania heroicznego mitu, który mógłby rozmyć poczucie zbiorowej winy. Opowiada historię na wskroś współczesną, która nam, a nie świadkom czy uczestnikom tamtych wydarzeń, zadaje najważniejsze pytania.

Postać Sophie gra tutaj młoda niemiecka aktorka Julia Jentsch, znana polskim widzom choćby z "Edukatorów" czy epizodycznej roli we wspominanym "Upadku". Jentsch przypomina fizycznie i aktorsko naszą Maję Ostaszewską. Jest bardzo nowoczesna, drapieżna i łagodna zarazem. "Charakterność" ma wręcz wypisaną na twarzy. Już sama decyzja obsadowa wiele mówi na temat ogólnej koncepcji tej postaci.

Znacząca jest też umowna sceneria filmu, jego kameralny, momentami niemal teatralny klimat, nieeksploatujący w nadmiarze wojennego sztafażu. Tak, jesteśmy w Monachium w przełomowym momencie wojny. Niemcy ponoszą klęski na froncie wschodnim. Walczy tam narzeczony Sophie, a jej brat Hans i kolega Christoph Probst niedawno z Rosji wrócili. Chcą, by ich rodacy przebudzili się z letargu, żeby przestali bezmyślnie wierzyć hitlerowskiej propagandzie i poznali prawdę. O klęsce pod Stalingradem, o bezsensie śmierci tysięcy niemieckich żołnierzy, o zbrodniach dokonywanych przez ojców, mężów i braci na okupowanych terenach.

Film nie koncentruje się jednak na działalności grupy Weiße Rose. Zgodnie z tytułem rekonstruuje krótki okres od ostatniej akcji (rozrzucenie ulotek na uniwersytecie monachijskim) poprzez uwięzienie trójki przyjaciół i błyskawiczny proces po finałową egzekucję. Zamiast filmu historycznego otrzymujemy studium psychologiczne, w którym główne role grają tchórzostwo i odwaga, konformizm i opór, zdrada i poczucie solidarności z drugim człowiekiem.

Oglądając podobny film w Polsce, łatwo skwitować go wzruszeniem ramion: nie takie rzeczy działy się u nas za okupacji, nie takie akty heroizmu miały miejsce. Dziewczyn podobnych do Sophie Scholl­ było wiele i często ginęły anonimowo, bez pośmiertnej rehabilitacji i pamiątkowych tablic. Ale Rothemundowi najmniej chodzi o rozrachunek z epoką, o licytowanie krzywd czy bohaterstwa.

Oglądając "Sophie Scholl", warto też zastanowić się, skąd się bierze swoista trema bądź też zwyczajny brak zainteresowania polskich twórców młodszej generacji w stosunku do tematów i postaci historycznych. Rothemund zwycięsko wyszedł poza schematyzm, dydaktyzm i koturnowość grożący tego rodzaju produkcjom. Zobaczył w Sophie Scholl nie tyle heroinę, ile przede wszystkim młodą, zmysłową kobietę, która na naszych oczach dojrzewa do swej ofiary. Reżyser podkreślał wielokrotnie, że jego film próbuje dać odpowiedź na pytanie: jak to możliwe, że ciesząca się życiem dziewczyna - która z taką pasją bawi się, kocha, uprawia sport, co widać na archiwalnych fotografiach towarzyszących napisom końcowym - decyduje się pójść na śmierć.

Wcześniej, w 1982 roku Percy Adlon zrealizował "Pięć ostatnich dni", w których przyglądał się Sophie oczami towarzyszki z więziennej celi, Elsy Gebel. W tym samym roku Michael Verhoeven nakręcił "Białą Różę", fabularyzowaną historię grupy. W obu filmach główną rolę zagrała Lena Stolze. Rothemund opowiedział historię Sophie Scholl z jej subiektywnej perspektywy. Towarzyszymy bohaterce do ostatniej chwili, poznajemy wszystkie odcienie targających nią emocji: strach, tęsknotę za bliskimi, ciężar poświęcenia. Widzimy też, jak modli się przed śmiercią. Czy to wiara daje jej tę niezłomną siłę?

Jakże groteskowym pieniaczem okazuje się w obliczu jej spokoju sędzia Roland Freisler, niegdyś - po uwolnieniu z rosyjskiej niewoli podczas I wojny - bolszewicki komisarz, teraz słynący z chorobliwej nadgorliwości przewodniczący Trybunału Ludowego. Jakże prorocze okażą się słowa Sophie, że już niedługo tępy funkcjonariusz zapłaci za usankcjonowanie terroru pod pozorami sprawiedliwości i za śmierć wielu niewinnych ludzi (Freisler nie doczekał zresztą powojennych procesów, zginął podczas bombardowania).

Ale nie o racje tutaj chodzi, choć bez wątpienia jedną z najmocniejszych scen filmu jest ideologiczny pojedynek pomiędzy Sophie i przesłuchującym ją Robertem Mohrem. Ich wyobrażenia na temat prawa, patriotyzmu, poświęcenia okażą się biegunowo różne. Komisarz gestapo zrazu wierzy w deklarowaną niewinność Sophie. Potem, kiedy Scholl przyznaje się do wszystkiego, by uchronić przyjaciół, Mohr próbuje ją ratować. Ale nie zdaje sobie sprawy, z jaką osobą ma do czynienia: bezkompromisową i nieprzekupną.

Dziś wierność sprawie kojarzy się zazwyczaj z fundamentalistycznym oszołomstwem. Postać Sophie pokazuje, że akty prawdziwego bohaterstwa bardzo często dokonują się w samotności, bez spektakularnych efektów. Że ważniejsza od wierności idei jest tak naprawdę wierność samemu sobie, a także odpowiedzialność za innych, których żadnej, nawet najszczytniejszej sprawie poświęcać nie wolno.

W filmie Rothemunda bardzo istotne jest także przekonanie, że to, co robili bohaterowie, nie było jedynie pięknoduchowskim gestem, że skrywało głębszy sens i przyniosło w końcu wymierne efekty. Bodaj najbardziej wzruszająca jest w filmie scena, w której cała trójka - Sophie, Hans i Christoph - spotyka się tuż przed śmiercią, by wspólnie wypalić ostatniego papierosa. W tej dramatycznej chwili nie mają wątpliwości, że mimo wszystko było warto.

Film nie epatuje grozą, ale poprzez nieustanne podskórne napięcie osacza i męczy, zamyka nas wraz z bohaterką w komisariatach, salach rozpraw, w celi więzienia Stadelheim. I choć od początku nie daje najmniejszych złudzeń co do finału, przynosi przecież odrobinę światła. Dzięki pełnej wiarygodności postaci Sophie wiemy, że taka postawa mimo wszystko była możliwa. Że dziś ciągle zdaje się żywa, że wyrosła ponad krzepiącą legendę.

Twórcy nie pozostali jednak na poziomie efektownego uogólnienia. Reżyser wraz ze współscenarzystą - prawnikiem Fredem Breinersdorfem - starali się jak najbardziej zbliżyć do prawdy historycznej o wydarzeniach z lutego 1943 r. Przekopali się przez tomy protokołów z przesłuchań działaczy Białej Róży, które odnaleziono po 1989 roku w archiwach byłej NRD, przeprowadzili wiele rozmów z żyjącymi świadkami i ich rodzinami, przestudiowali gruntownie korespondencję bohaterów.

Film Rothemunda, nagrodzony przed rokiem w Berlinie dwoma Srebrnymi Niedźwiedziami: dla aktorki i reżysera oraz nagrodą Jury Ekumenicznego, nie przejdzie do historii kina jako arcydzieło na miarę "Procesu Joanny d'Arc" Roberta Bressona, do którego bywa dość powierzchownie porównywany. Pozostanie jednak świadectwem czasu, kiedy o historii i jej bohaterach można mówić tonem osobistym, wolnym od histerii i namaszczenia. I nieprzypadkowo doczekał się w samych Niemczech ponad milionowej widowni.

"SOPHIE SCHOLL" ("Sophie Scholl - die letzten Tage"), reż.: Marc Rothemund, scen.: Fred Breinersdorfer, zdj.: Martin Langer, muz.: Reinhold Heil, Johnny Klimek, wyst.: Julia Jentsch, Fabian Hinrichs, Gerald Held, Johanna Gastdorf i inni. Prod.: Niemcy 2005. Dystryb.: Kino Świat. Premiera 20 stycznia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2006