Nasz sen powszedni

Gdy rano szedłem do kina Świteź, z podwórek dobiegały kogucie zawodzenia. Na festiwalu w Łagowie czułem się jak na wakacjach u babci na wsi. W tym małym prowincjonalnym świecie dyskutowaliśmy o kinie, kłóciliśmy się o kino, namiętnie oglądaliśmy filmy.

17.07.2005

Czyta się kilka minut

Marcell Nagy (Gyuri Köves) w filmie "Los utracony" Lajosa Koltaia /
Marcell Nagy (Gyuri Köves) w filmie "Los utracony" Lajosa Koltaia /

Czym dzisiaj jest kino z krajów Europy Środkowej i Wschodniej? Filmy węgierskie, polskie, słowackie - niezapraszane do głównych konkursów największych międzynarodowych festiwali - przestały być modne, ale nie przestały intrygować.

Niewierne gry

Trudno na podstawie kilkudziesięciu obejrzanych w Łagowie filmów wyciągać wnioski dotyczące kinematografii środkowoeuropejskiej en bloc, ale kilka wspólnych mianowników uda się chyba odnaleźć. W najciekawszych pokazanych obrazach dominowała gorycz, przełamywana dowcipem czy ironią. Bohaterowie filmów Kiry Muratowej, Lajosa Koltaia, Börkura Gunnarssona są rozczarowani życiem, szarzy, zrezygnowani. Filmy z naszej części Europy nadal kończą się źle. Nie zasługujemy na happy end?

Oglądając filmy z byłych “demoludów" wcale nie miałem wrażenia, że to kino zgubiło swój styl i charakterystyczny stempel. Utwory kiepskie, nieudolne albo nijakie zawsze będą w przewadze, w niczym nie umniejszają jednak klasy dzieł najciekawszych. Jeżeli zatem mówimy o kryzysie kinematografii polskiej, czeskiej czy rosyjskiej, to nie wynika on z powodów artystycznych, z braku poszukiwań, tylko z poczucia zagubienia, w którym znalazła się wkomponowana w system “wschodnia" kultura.

Pamiętam nagrodzone Złotym Gronem na ubiegłorocznym festiwalu “Niewierne gry" Michaeli Pavlátovej. Film był czeski, ale jego akcja rozgrywała się na granicy Słowacji i Węgier. Robiąc zakupy w sklepie spożywczym “za rogiem" główna bohaterka Eva patrzyła na licznik kasy, bo nie rozumiała, co mówi do niej sprzedawczyni. Jej mąż Peter, wyjeżdżając, mówił: “Jadę na zakupy do Wiednia". Brzmiało to tak zwyczajnie, jakby Wiedeń był sąsiednią wioską. To iluzja, bo wspólna Europa ciągle nie jest i nigdy już nie będzie wspólna. Podziału my/oni nie można ustawowo wykreślić ze świadomości. Tyle tylko, że nie musimy już mieć z tego powodu kompleksów.

W nagrodzonym w tym roku Srebrnym Gronem głośnym dokumencie “Czeski sen" dwójka młodych filmowców, Vít Klusák i Filip Remunda, wywiedli (dosłownie!) tysiące prażan w pole, obiecując im raj na ziemi: hipermarket, w którym ceny będą jeszcze niższe, a satysfakcja konsumenta pełniejsza. Kampanię reklamową “Czech Dream Hypermarket" przygotowano nad wyraz starannie: spoty w radiu, billboardy na ulicach, chwytliwe telewizyjne anonse w rodzaju “Nie przychodź", “Nie wydawaj pieniędzy". Reklama zrobiła swoje, na otwarcie przyjechało ponad cztery tysiące ludzi. Zamiast supermarketu odnaleźli fasadę budynku imitującą front sklepu. Co ciekawe, a może znamienne, większość niespecjalnie się tym megaoszustwem przejęła, niektórzy byli nawet zadowoleni (“Pogoda jest ładna, możemy razem pobiwakować"). Nawet nie próbuję myśleć, co by się stało w dniu otwarcia fikcyjnego “Polskiego snu"!

“Lukom w systemie" poświęcone było tegoroczne, niezwykle interesujące forum krytyków. Mainstream kontra “nisza". Czym jest nisza wobec systemu i kto tę niszę żłobi? Tadeusz Sobolewski, dyrektor programowy Lubuskiego Lata Filmowego, zadał prelegentom trudne pytania. Kiedy patrzyłem na dyskutujących żarliwie (ale i merytorycznie) Andrzeja Wernera, Marię Zmarz-Koczanowicz, Konrada Klejsę, Pawła Bravo, Pawła T. Felisa, Sławomira Sierakowskiego czy Jacka Nagłowskiego, pomyślałem, że choćby dla takich momentów - żywej, nieskrępowanej dyskusji - warto przyjeżdżać do Łagowa. Że Lubuskie Lato Filmowe też jest niszą stojącą w opozycji do większych i bogatszych letnich festiwali. Niszą, w której przede wszystkim chce się rozmawiać. Przewodniczący tegorocznego jury Wojciech Marczewski powiedział: “Łagów to kundel wśród festiwali. Kundle nie są może ładne, ale to najmądrzejsze psy".

Wydarzenia

Współczesność znowu tęskni za solidaryzmem, za zaangażowaniem. Także zaangażowaniem politycznym. Uhonorowany na tegorocznym Berlinale film Marca Rothemunda “Ostatnie dni Sophie Scholl" przywołuje postać “niemieckiej świętej". Podczas II wojny grupa monachijskich studentów założyła antynazistowską organizację o nazwie “Biała Róża". 18 listopada 1943 r., w trakcie rozrzucania ulotek na uniwersytecie, Sophie i jej brat Hans zostali zatrzymani przez gestapo i po serii przesłuchań oraz błyskawicznym procesie straceni. Mocny obraz Rothemunda to powrót do najlepszej tradycji niemieckiego kina politycznego. Sophie - w porywającej kreacji Julii Jentsch - zrazu nieświadoma i w gruncie rzeczy naiwna, w miarę upływu czasu zyskuje imponującą samoświadomość.

Nastoletni Żyd z Budapesztu Gyuri Köves przyjmuje do wiadomości zdarzenia, które rozgrywają się wokół niego - aresztowanie, wywózkę do Auschwitz i do Buchenwaldu - ale nie walczy z losem. Trwa. Nagrodzony Złotym Gronem “Los utracony", debiut reżyserski wybitnego węgierskiego operatora Lajosa Koltaia będący adaptacją sławnej powieści noblisty Imre Kertésza, to udane, choć niewolne od błędów połączenie wrażliwości adaptatora z rygorystyczną, niemal apodyktyczną dyscypliną kompozycji. Köves przeżył - dzięki przypadkowi, okolicznościom, bezinteresownej pomocy. Ale innym się nie udało.

Trzecia ważna premiera festiwalu, “Cała zima bez ognia" Grega Zglińskiego, to obraz nominalnie szwajcarski, chociaż zrealizowany głównie przez Polaków. Ponury, zimowy pejzaż, w pożarze ginie pięcioletnia córka małżeństwa farmerów. Mężczyzna próbuje jakoś sobie z tym poradzić, zatrudnia się w fabryce, gdzie poznaje uciekinierkę z Kosowa, Labinotę (bardzo dobra rola Gabrieli Muskały), ale jego żona się poddaje. Do czasu...

Niby życie uczy przyjmować ciosy. Ale te najcięższe zawsze bolą tak samo. Jesteśmy wobec nich bezradni. Już dawno nie widziałem w kinie tak dyskretnie i delikatnie pokazanego bólu po stracie kogoś bliskiego: bez szarży, bez efektów. I wspaniała, otwarta ostatnia sekwencja, przywracająca wiarę, że nadzieja istnieje; że z życiem, póki jest, warto się wadzić, bo choć odchodzi ktoś niezastąpiony, pozostają inni, dla których też trzeba żyć. Trudny optymizm wynikający z “Całej zimy bez ognia" jest jedynym możliwym. Nie banalizuje tajemnicy śmierci, nie daje pustych obietnic, nie pozwala zapomnieć.

W bogatym programie ważne miejsce zajęły dokumenty. O “Samotnej" Dymitra Kabakowa i biograficznym filmie o Siergieju Paradżanowie piszemy osobno; festiwal był też kolejną okazją do spotkania z najciekawszymi rodzimymi dokumentami sezonu: “Szczurem w koronie" Jacka Bławuta, “Wszyscy jesteśmy z węgla" Tomasza Wiszniewskiego czy “dziennikiem.pl" Marii Zmarz-Koczanowicz. Prawdziwym odkryciem były przypomniane w trakcie retrospektywnego przeglądu znakomite filmy Andrzeja Titkowa, a także funkcjonująca na granicy medium filmowego fascynująca twórczość Artura Żmijewskiego i Pawła Althamera.

W przejmującym dokumencie “Kiedyś byłam Niemką" Michał Majerski odkrywa kolejną “białą kartę" w naszej historii najnowszej. Film opowiada o losach niemieckich kobiet z Pomorza, które po wojnie zostały w Polsce (“kiedyś byłam Niemką, a teraz jestem już po polskiej stronie" - mówi jedna z nich). Majerski rozmawia także z dwiema Niemkami, które od 1947 roku żyją w Niemczech. Uderza kontrast w wyglądzie, w zachowaniu - wspólna jest tylko próba zrozumienia, gdzie naprawdę jest ojczyzna tych kobiet, ich “heimat".

Kino lubi outsiderów, funkcjonujących poza oficjalnym nurtem, wiecznych eksperymentatorów często nieznanych tzw. szerokiej publiczności. Należy do nich ukraińska reżyserka Kira Muratowa.

Sad, piękny sad, jak z Czechowa. Na ganku opatulony w koc Dziadek łapie resztki jesiennego słońca. Pod nogami turlają się dojrzałe jabłka. Nie jest w stanie ich podnieść - cierpi na niedowład nóg. Ma jednak pomocnicę: śliczną, pulchną dziewczynkę. Ale dziewczynka jest okrutna, a Dziadek złośliwy. Dziewczynka zabija Dziadka, cały czas słodko się doń uśmiechając... To jedna z “Trzech historii" (1997). Muratowa w charakterystycznej dla siebie surrealistyczno-groteskowej formie rozlicza się z pogrążonym w stuporze społeczeństwie, które ciągle nie potrafi wyjść z kaca po rozpadzie ZSRR. O ile jednak ciągle sprawdzają się dawne filmy Muratowej (z arcydziełem, “Syndromem astenicznym", na czele), jej konkursowego, manierycznego “Stroiciela" zwyczajnie nie dało się oglądać.

***

W malutkim łagowskim kościółku drzwi otwarte na oścież. Biała dekoracja. Ślub. Mijam “gastronomiczny" skwer, amfiteatr. Jest ładnie, banalnie ładnie. Jezioro i las. Kiedy mocniej zaświeci słońce - zieleń zamienia się w gęsty brąz. Na rybackich podestach wędkarze. Zawsze tacy sami. W grubych kurtkach, chociaż ciepło, z papierosem w zębach, bez twarzy. Wtopieni w tło. Myślę: to tak samo jak w filmie.

Znowu rozsłoneczniona zieleń zamienia się w brąz, tafla jeziora ma odcień ultramaryny. Wychodzę prosto przed kino “Świteź". Ostatnia projekcja, ostatnie festiwalowe spotkanie. W kościółku ślub jeszcze się nie skończył...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2005