Epoka jest polityczna

Po obejrzeniu filmów pokazanych na 55. festiwalu w Berlinie trzeba, chcąc nie chcąc, powtórzyć za Szymborską: Jesteśmy dziećmi epoki, epoka jest polityczna. Znowu polityczna.

06.03.2005

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "U-Carmen eKhayelitsha" Marka Dornforda-Maya /
Kadr z filmu "U-Carmen eKhayelitsha" Marka Dornforda-Maya /

Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy sądzicie, że historia się skończyła. Historia - przynajmniej jeśli postrzegać ją jako wieczny powrót konfliktów na tle rasowym, etnicznym, religijnym, obyczajowym itd. - trzyma się świetnie. I nic nie wskazuje na to, by jej koło miało się zatrzymać. Przeciwnie, kręci się coraz szybciej, ale rzadko, coraz rzadziej staje się siłą napędową rozwoju, wolności, demokracji. Cywilizacje przeżywają regres, świat cofa się w mroki uprzedzeń i nienawiści.

Berlinale od początku było imprezą zaangażowaną. Miejsce zobowiązuje. Tutaj Wschód demonstracyjnie obrażał się na Zachód, a schludni mieszczanie gorszyli się widokiem lewaków na ekranie i na widowni. Mur zniknął, anarchiści są teraz nieodłącznym elementem berlińskiego pejzażu, a życie festiwalowe przeniosło się z okolic niesławnego Dworca ZOO do wyniosłych budowli odrodzonego po zjednoczeniu Placu Poczdamskiego. I tylko nie bardzo wiadomo, czego się dzisiaj bać najbardziej. Samolotów, które mogą rąbnąć w to ziszczone Metropolis? Bomb ukrytych w zakamarkach potężnego Pałacu Festiwalowego? A może surowych kar za piractwo, o których informowała plansza przed każdą projekcją?

Miłe panie z obsługi sprawdzały wchodzącym na salę torby w poszukiwaniu niedozwolonych materiałów. Posłusznie otwierałem swoją, nie mogąc się opędzić od myśli, co by dziewczyny zrobiły, gdyby faktycznie wykryły jakiegoś terrorystę? Co byśmy wszyscy zrobili?

Zapomniany kontynent

Największy jednak lęk budziły filmy. Nie tyle może one same, ile rzeczywistość, którą pokazywały. Rzezie, prześladowania, ekstremizm, alienacja... Dyrektor festiwalu Dieter Kosslick kilkakrotnie podkreślał, że układając repertuar głównego programu chciał dać jak najpełniejszy obraz współczesnego świata. Główny nacisk położył na “zapomniany kontynent", Afrykę, gdzie ciągle dzieją się różne straszne rzeczy, rzadko jednak transmitowane przez telewizje.

Że słuszny to był nacisk, niech świadczy przykład dwóch filmów o masakrze, jakiej dokonały w 1994 roku w Rwandzie zbrojne oddziały Hutu na ludności Tutsi i swoich “niewiernych" współplemieńcach. Dopiero dziesięć lat post factum kino zainteresowało się tamtymi potwornymi wydarzeniami.

Umieszczony poza konkursem “Hotel Rwanda" Terry’ego George’a zdobył wcześniej trzy nominacje do Oscara. Nic dziwnego, ma bowiem wszelkie cechy emocjonującego hollywoodzkiego widowiska z wpisanym w konwencję happy endem. Fabuła oparta jest na wspomnieniach Paula Rusesabagina (zagrał go Don Cheadle), menadżera hotelu “Mille Collines", który, dzięki odwadze i umiejętnościom mediacyjnym, przechował i ocalił ponad 1200 osób. Bardziej przygnębiający film Raoula Pecka “Sometimes in April" (“Czasami w kwietniu") nie szczędzi widzom obrazów cierpień i morderstw. Chwieje się jednak konstrukcyjnie - zbyt wielu zdarzeniom chciał reżyser dać świadectwo. Co chwila więc tracimy z oczu głównego bohatera, oficera Augustina Muganzę (Idris Elba), by poznać losy innych postaci. Nie sprzyja to, niestety, emocjonalnej koncentracji.

“Promocja" Afryki okazała się udana, skoro główną nagrodę festiwalu, Złotego Niedźwiedzia, otrzymała niespodziewanie południowoafrykańska produkcja “U-Carmen eKhayelitsha" 50-letniego debiutanta Marka Dornforda-Maya. Fascynujące było zobaczyć operę Georgesa Bizeta wśród ubóstwa i kurzu slumsów, usłyszeć ją zaśpiewaną w języku xhosa przez czarnoskórych aktorów o pełnych kształtach, którzy pocą się i ciężko łapią oddech w suchym powietrzu. Carmen z operowych scen powróciła w lud. Reżyser wydobył przede wszystkim społeczny wymiar jej historii. Pokazał konflikt między wolnością jednostki a koszarowym drylem, któremu poddawany jest Don Jose. Niezależna postawa Carmen to protest przeciwko uwięzieniu w nędzy, drwina z opresyjnego systemu.

Europa i inni

Kultura europejska może być, jak w przypadku “Carmen", niewyczerpanym źródłem inspiracji, ale jej ekspansywność i buta niedwuznacznie wskazywane są jako przyczyny zła na świecie. W filmach o Rwandzie kilkakrotnie podkreśla się historyczną i moralną odpowiedzialność belgijskich kolonizatorów, którzy w czasie swoich rządów nadali przywileje Hutu i zdegradowali Tutsi do rangi podludzi. Powracają sceny ukazujące bierność wojsk ONZ i obojętność polityków Zachodu. Decyzja o interwencji zapadła dopiero wtedy, gdy liczba ofiar przekroczyła milion.

Próbą rozliczenia się z rasizmem wpisanym w cywilizację i mentalność “głupiego białego człowieka" był rozpoczynający festiwal film Regisa Wargniera “Man to Man" (co sparafrazowałbym słowami Zofii Nałkowskiej: “Ludzie ludziom zgotowali ten los"). Zaczyna się od sceny polowania na dwoje Pigmejów (Lomama Boseki i Cecile Bayiha), którzy następnie przewiezieni zostają do Anglii, gdzie mają służyć za żywy dowód prawdziwości teorii Darwina, jako pośrednie ogniwo między małpą a człowiekiem. Film Wargniera nie jest udany, zbyt szybko popada w melodramatyczną przesadę, a przemiana głównego bohatera, granego przez Josepha Fiennesa, z fundamentalnego ewolucjonisty w gorliwego humanistę wypada nieprzekonująco. Otworzył jednak refleksję nad tym, jak paternalizm i przekonanie o wyższości “rasy panów" obróciły się w końcu przeciwko europejskiej kulturze.

Dwa spojrzenia na wojnę

Dwa spośród konkursowych filmów wracały do czasów II wojny światowej. Włączona w ostatniej chwili do programu adaptacja książki noblisty Imre Kertésza “Los utracony" (według jego scenariusza) w reżyserii Lajosa Koltai to historia żydowskiego chłopca, który przeżył obóz zagłady. Film składa się z przedzielonych zaciemnieniami scen, pozbawionych ciągłości i dramaturgii fragmentów, na które rozpadło się obozowe życie: praca, apele, posiłki i godzina wytchnienia tuż przed zmierzchem.

Koltai jest w pierwszym rzędzie znakomitym operatorem (autorem zdjęć m.in. do filmów Istvána Szabó i “Maleny" Giuseppe Tornatore), toteż nic dziwnego, że jego reżyserski debiut ma bardzo konsekwentny zamysł wizualny - od nostalgicznej sepii w prologu, poprzez stalową czerń i biel w sekwencjach obozowych, do stopniowego odzyskiwania kolorów w scenach końcowych. Na konferencji prasowej pojawiły się więc zarzuty, że “Los utracony" jest za ładny, by mógł być poruszający. Koltai odparł, że nie zamierzał skupiać się wyłącznie na tym, co potworne, ale chciał także pokazać, że i w piekle zdarzają się przebłyski piękna.

Jury nie nagrodziło “Losu utraconego", za to przyznało dwa Niedźwiedzie filmowi Marca Rothemunda “Sophie Scholl - Die letzten Tage" (“Ostatnie dni Sophie Scholl"). Pamiętają Państwo, że po napisach końcowych “Upadku" pojawia się wstawka dokumentalna z udziałem sekretarki Hitlera? Mówi ona, że właśnie przy tablicy upamiętniającej Sophie Scholl, działaczkę antyfaszystowskiej organizacji studenckiej “Biała Róża", uświadomiła sobie, że młodość nie zwalnia z odpowiedzialności za swoje czyny. Film Rothemunda jest “antyUpadkiem", rekonstruuje bowiem ostatnie dni życia nie dyktatora, lecz jego ofiary. I to jej przyznaje moralne zwycięstwo, ją wywyższa, a czyni to w sposób powściągliwy i skupiony.

Ogląda się ten film trochę jak teatr faktu, a trochę jak misterium (Sophie Scholl podkreśla swoją głęboką wiarę w Boga, śledczy, który ją przesłuchuje, umywa ręce niczym Piłat). Najważniejsza jest tu jednak fenomenalna, promienna kreacja Julii Jentsch. Bez uciekania się do patetycznych gestów i melodramatycznych póz młoda niemiecka aktorka oddała niesamowitą, wewnętrzną siłę swojej bohaterki. Nagroda dla Jentsch nie budzi najmniejszych wątpliwości.

Dziwi natomiast, że na dalszym miejscu w werdykcie znalazł się typowany do nagrody głównej film “Paradise Now" Hany’ego Abu-Assada. Pokazuje on konflikt izraelsko-palestyński z perspektywy samobójców, wysadzających się w powietrze w sklepach i autobusach Tel-Awiwu. Udało się reżyserowi osiągnąć naprawdę sporo - pod koniec filmu nadal nie akceptujemy metod działań bohaterów, ale jesteśmy bliżsi zrozumienia motywów, które nimi kierują, a których nie da się sprowadzić wyłącznie do religijnego fanatyzmu. Być może jednak kontrowersyjność takiego ujęcia sprawiła, że “Paradise Now" otrzymał zaledwie nagrodę dla najlepszego filmu... europejskiego. Formalnie jest bowiem koprodukcją holendersko-niemiecko-francuską.

Nocne sprawy

Jako rzecze Szymborska: “Wszystkie (...) dzienne sprawy, nocne sprawy to są sprawy polityczne". Tak, nocne również. Zakwalifikowany do sekcji “Panorama" film Craiga Lucasa “The Dying Gaul" (“Umierający Galijczyk") rozpoczyna się sceną, w której producent (Campbell Scott) oferuje scenarzyście (Peter Sarsgaard) milion dolarów za scenariusz, ale pod jednym warunkiem - autor musi zmienić w tekście parę głównych bohaterów z homoseksualnej na heteroseksualną. Niedługo potem ten sam producent nawiązuje ze scenarzystą romans za plecami swojej żony (Patricia Clarkson), która dowiaduje się o wszystkim z czatu, gdzie pod pseudonimem rozmawia z kochankiem męża...

Film, który wydawał się satyrą na obłudę Hollywoodu, przekształca się w zawiłą psychodramę. Producent objaśnił jednak po projekcji, że jest to dzieło o tym, jak drobne kłamstwa prowadzą do tragedii, czyli o... Ameryce, Bushu i wojnie w Iraku. Jeśli przystać na taką interpretację, to “The Dying Gaul" okaże się jednym z kilku filmów Berlinale, łączących politykę z drugim głównym tematem festiwalu - seksem.

W zglobalizowanym świecie ciało bywa ostatnią prywatną przestrzenią, w której można doświadczyć czegoś “na własnej skórze". Ale nadzieje, jakie wiążemy z seksem (na porozumienie, na rozkosz, na miłość, na głębokie przeżycie etc.), często są daremne. Wysoko oceniony film Tajwańczyka Tsai Ming Lianga “Tian Bian Yi Duo Yun" (“Kapryśna chmura") dzieje się w ponurym mrówkowcu. Dwoje bohaterów: ona, samotna dziewczyna tkwiąca przed telewizorem, i on, aktor kręconych chałupniczo pornosów.

Podniecenie, jakie wywołuje temat, mija bardzo szybko. Charakterystyczne dla Ming Lianga, przetrzymane do bólu ujęcia nie mają w sobie nic ekstatycznego. Praca na planie pornosa jest nudna i monotonna. W dodatku wyłączono wodę, organy płciowe odmawiają posłuszeństwa, a zakrętka z butelki, którą onanizowała się aktorka, wpadła jej do wnętrzności. Absurdalne i groteskowe to wszystko. Tak jak groteskowe i przejmujące zarazem są musicalowe wstawki, które rozgrywają się w wyobraźni bohaterów, jak groteskowe i przejmujące jest zbliżenie, do którego dochodzi między nimi w epilogu filmu.

Więcej dzieł portretujących i analizujących ludzką seksualność znalazło się tradycyjnie we wspomnianej już pozakonkursowej Panoramie (obchodzącej w tym roku 20-lecie). Tutaj gromadzą się najciekawsze filmy niezależne, niszowe, mniejszościowe, alternatywne... Wspomnę jeszcze jeden tytuł - chropowaty i mocny film młodej Argentynki Anahi Berneri “Un ano sin amor" (“Rok bez miłości"), uhonorowany przez jury gejowskiej nagrody Teddy. To dziennik chorego na AIDS pisarza, który szuka tytułowej miłości w klubach S/M.

***

A Polacy? Czy w tym wielokulturowym kalejdoskopie było nas widać? Niezbyt wyraźnie, ale trochę jednak było. Animacja “Jam Session" Izabeli Plucińskiej, występującej pod banderą szkoły filmowej w Babelsbergu, otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia w kategorii krótkiego metrażu. Pokazane w Panoramie “Ono" Małgorzaty Szumowskiej zyskało przychylne recenzje, gazeta festiwalowa napisała nawet, że film powinien znaleźć się w konkursie.

Mimo posępnego obrazu świata, który wyłania się z filmów festiwalowych, pobyt na Berlinale jest inspirującym doświadczeniem. Owszem, sporo tu gigantomanii i bałwochwalstwa, gwiazd na czerwonym dywanie obskakiwanych przez paparazzich. Lecz w gruncie rzeczy to nie gwiazdy są w Berlinie najważniejsze.

Choć festiwal zbliża się już do sześćdziesiątki, jego przywódcy wciąż poszukują nowych źródeł energii. W tym celu od trzech lat organizowany jest Berlinale Talent Campus, gdzie zasłużeni mistrzowie kina uczą młodych adeptów oprócz warsztatu także - jak to ujął Dieter Kosslick - “akceptowania różnorodności". Bo czego jak czego, ale różnorodności programowi Berlinale odmówić nie można. Dzięki temu każdy, kogo męczy zgiełk i próżność festiwalowego życia, może uciec we własną, boczną ścieżkę.

---ramka 347616|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2005