Ormiańskie powojnie

Przegrana wojna o Karabach wtrąciła Armenię w kryzys polityczny. Sytuację mają uspokoić wybory. Jednak wielu Ormian uważa, że nie mają na kogo głosować.

24.05.2021

Czyta się kilka minut

Podczas demonstracji opozycji przed siedzibą Prokuratury Generalnej doszło do starć z policją. Erywań, kwiecień 2021 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Podczas demonstracji opozycji przed siedzibą Prokuratury Generalnej doszło do starć z policją. Erywań, kwiecień 2021 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Od kilku miesięcy Armenia wrze. W Ormianach buzują gniew, strach, bezsilność i poczucie klęski. Powszechne są też obawy o przyszłość.

– Trudno jest coś planować. Nie wiem, co przyniesie jutro, w jakiej sytuacji znajdę się ja, a w jakiej mój kraj – mówi mi Ani. Właśnie z powodu niepewności kobieta prosi, by zmienić jej imię, a wiek podać w przybliżeniu: ok. 25 lat.

W 2018 r. Ani uczestniczyła w protestach antyrządowych, które nazwano aksamitną rewolucją. Dziś sytuacja, w jakiej znalazł się kraj, skłania ją do tego, by zagłosować na ludzi, których protesty odsunęły wówczas od władzy. Ani twierdzi, że nawet jeśli są oni skorumpowani, mogą uchronić kraj przed kolejną wojną.

Trzy lata temu ugrupowanie obecnego premiera Nikola Paszyniana, który został wyniesiony do władzy właśnie dzięki protestom, otrzymało aż 70 proc. głosów. Dziś musiało przystać na przyspieszone wybory, by odzyskać legitymację. Mają odbyć się 20 czerwca.

– Wybory na pewno nie zażegnają kryzysu politycznego, ale trochę rozjaśnią sytuację – mówi mi politolog Eric Hacopian. – Parlament będzie bardziej odzwierciedlał obecne realia.

Poczucie tamtej wspólnoty

Ani dołączyła do protestów w kwietniu 2018 r., gdy trwały już od kilku dni. Zwykle z ostrożnością podchodzi do udziału w ulicznych akcjach, ale wtedy czuła gniew: na korupcję, na niesprawne państwo. Chciała lepszej edukacji i godnego życia. A najbardziej to miała dość samowoli władz. Prezydent Serż Sarkisjan, który rządził wtedy od 10 lat, przesiadł się na fotel premiera, gdyż po zmianie konstytucji ta funkcja dawała największą władzę. Właśnie ta decyzja Sarkisjana wyprowadziła ludzi na ulice. – Chciałam zmian – wspomina Ani.

Gdy studenci zablokowali jedno z dużych skrzyżowań w milionowym Erywaniu, stolicy kraju, Ani nie poszła do pracy, lecz powiedziała mamie, że nastał czas, aby i ona dołączyła do protestów. To właśnie miejska młodzież wiodła w nich prym. Choć policja bywała agresywna i zatrzymywała ludzi, w tym stojącego na czele protestów Paszyniana, były one pokojowe. Ani czuła się, jakby dołączyła do wielkiej rodziny: uczestnicy protestów pomagali sobie nawzajem, dzielili się jedzeniem, byli dobrze zorganizowani. – Mogliśmy zobaczyć to, co najlepsze w naszym społeczeństwie – mówi dziś. – Odczuwałam dumę, że byłam częścią tego ruchu, i że nie stosowaliśmy przemocy.

Wówczas Paszynian swobodnie poruszał się wśród ludzi, nie musiał się niczego obawiać. Także Ani spotkała go wówczas kilka razy, przez przypadek.

Paszynian nie wziął się znikąd. Od końca lat 90. XX w. był wpływowym i zaangażowanym dziennikarzem, z tego powodu spędził niemal dwa lata w więzieniu. Od 2015 r. był zaangażowany w politykę. O ile jednak Ani miała go za dobrego przywódcę protestów, to już niekoniecznie państwa. – To dwie różne funkcje – uważa.

Protestujący osiągnęli wtedy cel: po tygodniu Sarkisjan ustąpił. A w wyborach, które przeprowadzono kilka miesięcy później, koalicja Mój Krok, na czele której stał Paszynian, zwyciężyła z ogromną przewagą.

Transformacja wymaga czasu

Ani nie oddała wtedy głosu na koalicję Paszyniana, bo, jak mówi, wiedziała, że i tak dostaną ich dużo. Zależało jej, by swoją reprezentację miała opozycja, bo to niedobrze, gdy krajem rządzi jedna siła polityczna. Postawiła krzyżyk przy Decyzji Obywatela, jednej z partii założonych przez uczestników protestów (ostatecznie nie otrzymała ona nawet pół procenta głosów).

Mimo to Ani patrzyła na rząd Paszyniana z pewną sympatią. Widziała pozytywne zmiany w kraju, choć – jak ocenia – nie na taką skalę, jak je zapowiadano. Nie było to dla niej rozczarowaniem, bo podchodziła do sprawy pragmatycznie. Wiedziała, że transformacja wymaga czasu. Armenia nie była jednak już tak skorumpowana, a do tego trochę odeszła od tej posowieckiej retoryki i symboliki, która tak irytowała młodych Ormian.

– Ludzie nie tyle chcieli dołączyć do Unii Europejskiej, bo widzieli, że to nie było realistyczne, ile zmierzać w kierunku europejskim. Młodzi chcieli żyć jak Niemcy, a nie jak ich sąsiedzi w regionie – mówi Eric Hacopian.

Stosunek Ani do Paszyniana zmienił się gwałtownie po 44-dniowej wojnie o nieuznawaną Republikę Górskiego Karabachu, przez Ormian zwaną Arcachem. Trwała od końca września do połowy listopada 2020 r. i zakończyła się druzgocącą przegraną Armenii. – W szkole uczono nas o licznych klęskach, których Ormianie doznawali w minionych wiekach – mówi Ani. – Wyzwolenie Arcachu przełamało ten impas, napawało mnie dumą.

Klęska, która była szokiem

Mówiąc o „wyzwoleniu Arcachu”, Ani ma na myśli wygraną Armenii w wojnie z Azerbejdżanem: w 1994 r., po kilku latach krwawych walk, Ormianie zmusili Azerów do niekorzystnego dla nich rozejmu. Zajęli Karabach i wygnali z niego ludność azerską. Było to, można powiedzieć, „zwycięstwo założycielskie” niepodległej Armenii.

Teraz, po klęsce z jesieni 2020 r., Ani nie jest już umiarkowaną zwolenniczką Paszyniana. Teraz nazywa go zdrajcą.

Przegrana była szokiem nie tylko dla niej. Choć minęło pół roku, społeczeństwo wciąż się nie otrząsnęło. Armia Armenii uchodziła za najsilniejszą na Kaukazie Południowym, a kolejne rządy pielęgnowały ten mit. Również Ani podziwiała ormiańskich żołnierzy – tych, którzy brali udział w pierwszej wojnie o Karabach w latach 90. XX w. – Jak wszyscy, wyrosłam słuchając historii o nich, o bohaterach – mówi dziś.

Szok wynikał także z faktu, że podczas sześciu tygodni wojny propaganda rządu w Erywaniu upiększała sytuację: przekonywano obywateli, że ich armia nie jest na straconej pozycji. Wiara w zwycięstwo była zresztą tak silna, że ludzie sami wypierali informacje, które nie były optymistyczne. W efekcie bardzo niekorzystne warunki rozejmu, podpisanego nocą z 9 na 10 listopada przez Paszyniana oraz prezydentów Azerbejdżanu Ilhama Alijewa i Rosji Władimira Putina, początkowo przyjęto z niedowierzaniem.

– Nie można przez 44 dni kłamać, że wygrywamy! – unosi się Ani. – Przecież mogli mówić, że robimy, co w naszej mocy, ale że sytuacja jest zła…

Bezpieczeństwo jest najważniejsze

Zgodnie z warunkami rozejmu, nieuznawana Republika Górskiego Karabachu, zamieszkana przez 150 tys. Ormian, utraciła dwie trzecie terytorium. Teraz z Armenią łączy ją tylko wąski korytarz. Pod kontrolą Azerbejdżanu znalazło się także Szuszi: to 4-tysięczne miasto (po azersku Şuşa) było symbolem ormiańskiej woli walki. Zajęcie Szuszi podczas pierwszej wojny o Karabach stało się początkiem pasma sukcesów Ormian.

Gdy w 1994 r. podpisano porozumienie rozejmowe, Ormianie kontrolowali nie tylko cały Karabach, ale też przylegające terytoria, należące do Azerbejdżanu i zamieszkane przez Azerów. Właśnie na tym obszarze – Karabachu i jego „otuliny” – powstała nieuznawana w świecie republika Arcachu. Ormianie wygnali z niej ludność azerską.

Ani odwiedzała Karabach wielokrotnie i – jak mówi – zakochała się w nim. Czuła, że przynależy do tego miejsca. Myślała nawet, by przeprowadzić się do Szuszi. To miasteczko leży na wzgórzu w pobliżu Stepanakertu, stolicy nieuznawanej republiki. – Gdy byłam w Szuszi, czułam się silna – wspomina.

Jesienią 2020 r. Azerowie zajęli Szuszi w ostatnich dniach wojny. Jednak władze Armenii do końca twierdziły, że bitwa o miasto wciąż trwa, że żołnierze stawiają opór.

Dziś wśród Ormian powszechna jest obawa, że to nie koniec wojny, że teraz zagrożona jest Armenia właściwa. Obawy wzrosły jeszcze bardziej, gdy niedawno, w maju, żołnierze azerbejdżańscy nagle przekroczyli granicę i zajęli nieduży skrawek w południowo-wschodniej części kraju. Stwierdzili, że należy do Azerbejdżanu. Nikt nie stawił im oporu. W negocjacje zostali włączeni Rosjanie, strategiczni partnerzy Armenii, którzy mają na miejscu swoje siły. Ale podczas pisania tego tekstu Azerowie wciąż stacjonowali na zajętym terenie – niewielkim, ale należącym już do Armenii właściwej.

Ani uważa, że Paszynian zawiódł i powinien zrezygnować. Postanowiła już, że w przyspieszonych wyborach zagłosuje na kogoś, kto może zapewnić krajowi bezpieczeństwo, silną armię. Dlatego chce poprzeć blok Armenia, na czele którego stoi Robert Koczarian – były prezydent Karabachu (1994-97) i Armenii (1998-2008). W 2018 r. został postawiony przed sądem, oskarżony o próbę obalenia ładu konstytucyjnego, ale w marcu tego roku został oczyszczony z zarzutów.

– Tak, może i był on twarzą skorumpowanego państwa, ale wtedy mogłam pojechać na wakacje do Szuszi – mówi Ani. – Dla mnie najważniejsze jest bezpieczeństwo ojczyzny.

Dodaje, że ma nadzieję, iż obecnej opozycji – gdy już obejmie władzę – uda się w jakiś sposób odzyskać utracone terytoria.

Musimy być gotowi!

Właśnie na takim postrzeganiu zależy politykom opozycji: chcą, aby obywatele, targani negatywnymi emocjami, widzieli w nich silnych ludzi, którzy przywrócą poczucie kontroli i sprawczości.

Jednym z nich jest Artur Chaczatrian. To wysoko postawiony członek Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej; partia ta należy do bloku Armenia. Chaczatrian twierdzi, że odsunięcie Paszyniana to warunek konieczny, by uratować kraj. – Jeśli Azerowie zaczną kolejną wojnę, musimy być gotowi, by stawić im czoło i ich zmiażdżyć. Aby tak się stało, kraj musi być silny politycznie, militarnie i gospodarczo. Ten rząd nie poradził sobie w żadnym z tych aspektów – mówi mi Chaczatrian.

– Paszynian rozumie, że jeśli przegra wybory, będzie musiał odpowiedzieć na wiele pytań o to, jak wybuchła wojna i jak doszło do tego, że skończyła się w taki sposób – dodaje polityk opozycji.

Wprawdzie w sondażach ugrupowanie Paszyniana wciąż cieszy się największą popularnością, ale wyniki wyborów mogą zaskoczyć. Według ostatniego sondażu, prowadzonego przez MGP/Gallup International, połowa z tych, którzy zadeklarowali chęć udziału w wyborach, nie wie jeszcze, komu oddać głos. Spośród tych, którzy to już wiedzą, 27 proc. chce głosować na Mój Krok Paszyniana, a 8 proc. na blok Armenia.

Poparcie dla ugrupowania premiera wcześniej było znacznie większe. Zaczęło spadać mniej więcej w połowie wojny i tej tendencji nie udało się zatrzymać. Dlatego władze optowały za wyborami w jak najszybszym terminie, a opozycja chciała, by przełożyć je o kilka miesięcy – licząc, że w tym czasie popularność Paszyniana spadnie jeszcze bardziej.

Sam Paszynian, który jeszcze niedawno mógł swobodnie chodzić ulicami Erywania, teraz musi poruszać się w kolumnach pojazdów i w otoczeniu ochroniarzy. Jego obóz wyraźnie traci grunt pod nogami. Politycy z jego partii unikają wywiadów, a biuro wygląda, jakby nikt do niego od dawna nie zaglądał. Podczas wizyt w regionach na Paszyniana czekają zwolennicy opozycji, którzy usiłują blokować jego konwój i nie dają mu szans na spokojne wystąpienia. W Erywaniu opozycja organizuje demonstracje, które wprawdzie nie gromadzą tłumów, ale skutecznie uprzykrzają życie władzy i nie dają jej chwili wytchnienia.

Także młodzież z miast, która w 2018 r. wiodła prym w protestach, dziś w dużym stopniu odwróciła się od premiera. – Obecnie jego bazę stanowią ludzie ze wsi. Raczej biedniejsi i starsi, ale za to bardzo lojalni wobec Paszyniana – uważa politolog Hacopian. – „Piechota” aksamitnej rewolucji opuściła go.

Politycznie bezdomni

Mimo wszystko może się okazać, że mobilizacja i lojalność elektoratu koalicji Mój Krok, a także rozproszenie opozycji sprawią, iż Nikola Paszynian rozstrzygnie wybory na swoją korzyść.

Eric Hacopian wskazuje, że ogromna rzesza wyborców jest politycznie bezdomna. To w dużym stopniu ci, którzy trzy lata temu byli zaangażowani w protesty: nie chcą powrotu polityków rządzących przed rokiem 2018, ale są rozczarowani Paszynianem i przegraną wojną. Z ich punktu widzenia wybór jest ograniczony, bo po stronie opozycji trudno o nowe twarze: w wyborach biorą udział wszyscy byli prezydenci – Lewon Ter-Petrosjan, Robert Koczarian i Serż Sarkisjan. Reprezentują różne partie, łączy ich tylko, że występują przeciw Paszynianowi. – Gdy ludzie czują, że nie mają wyboru, to raczej w ogóle nie głosują, niż wybierają mniejsze zło – stwierdza Hacopian.

Ani postanowiła jednak zagryźć zęby, bo uważa, że zbyt wiele jest do stracenia. – Sama wciąż nie mogę uwierzyć, że zagłosuję na Koczariana – przyznaje. Mówi, że do końca będzie oczekiwać, iż na karcie wyborczej dostrzeże kogoś innego, sensownego.

Eric Hacopian uważa, że jeśli pojawi się jakaś partia, która będzie potrafiła wyjść z dychotomii „starzy kontra Paszynian”, będzie miała duży elektorat do zagospodarowania. Ale właśnie dlatego, aby się nie pojawiła, i władza, i opozycja są zainteresowane, żeby wyborów nie odwlekać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2021