Operacja Kronos

Póki istniał tylko w legendzie, tajny dziennik pobudzał ciekawość i skłaniał do fantastycznych domysłów. Wydawca i „wtajemniczeni” dziennikarze sprzedawali nam go jako sensację stulecia. Okazało się, że jest literackim kuriozum.

13.05.2013

Czyta się kilka minut

Witold Gombrowicz / Fot. SIPA PRESS / EAST NEWS
Witold Gombrowicz / Fot. SIPA PRESS / EAST NEWS

Swoje dzieło – zbiór opowiadań, trzy dramaty, cztery powieści oraz dziennik – Gombrowicz skomponował jako całość, kompletną i konsekwentną. Można do niego się przedostać wieloma wejściami, bo, jak zauważył Michał Paweł Markowski, „z każdego, niemal na chybił trafił wybranego miejsca widać całego Gombrowicza, zgodnie z zasadą ścisłej odpowiedniości części i całości”.

Po śmierci pisarza, za sprawą kolejnych odkryć i znalezisk, ten zwarty i przejrzysty świat tekstowy począł wzbogacać się o nowe pozycje. Udowodniono, że „Rozmowy z Dominique de Roux” w istocie rozmowami nie są, gdyż cały tekst Gombrowicz napisał sam – tym samym jego bibliografia wzbogaciła się o nową pozycję, czyli „Testament”. Zebrano i ogłoszono teksty rozproszone – opowiadania, recenzje, reportaże, wywiady i polemiki. Opracowano kilka tomów korespondencji – z przyjaciółmi i wydawcami, z rodziną. Dwakroć doszło do rewelacji dużego kalibru. Najpierw ogłoszono drukiem „Opętanych” – powieść w odcinkach, publikowaną pod pseudonimem na łamach popularnego „Kuriera Czerwonego”, której Gombrowicz się wyparł i do autorstwa przyznał się dopiero w 1969 r. Potem odnaleziono teksty odczytów napisanych specjalnie dla Radia Wolna Europa, nigdy jednak nie wygłoszonych na antenie – znamy je jako „Wspomnienia polskie” i „Wędrówki po Argentynie”.

„Kronos” wpisuje się w tę serię dzieł pośmiertnych jako ostatni zapewne nieznany tekst pisarza. To zbiór osobistych zapisków, które Gombrowicz sporządzał od 1952 r. do końca życia. Zachował się w postaci sześćdziesięciu ośmiu kart formatu A4, zabazgranych odręcznymi notatkami, pełnych powtórzeń, poprawek i skreśleń. To niejako surowiec pierwotny – marginalia, literacko nieopracowane, przeznaczone wyłącznie do prywatnego użytku. Materiał ten rozdęty został za sprawą szeregu zabiegów edytorskich (przypisy, przedmowa i posłowie, fotografie i faksymile rękopisów, indeksy) do rozmiarów 460-stronicowej książki.

Czy sprawdzą się sensacyjne doniesienia mediów, że oto pisarz „odsłania swoje mroczne oblicze”? To zależy od temperamentu, osobiście pozostaję niewrażliwy na tego rodzaju sensacje. Patrzę w „mroczne oblicze” Gombrowicza – i wzruszam ramionami.

Buchalteria

Z „Kronosa” wyłania się obraz człowieka skupionego na sobie, obsesyjnie porządkującego własne sprawy życiowe i pisarskie, zabiegającego o sukces, sporadycznie oddającego się nałogom i poszukującego przygodnego seksu. Autor „Ferdydurke” dokonuje rekonstrukcji życiorysu, począwszy od roku 1922. Przybiera ona postać kalendarium, pełnego luk, skrótów i niedopowiedzeń, pisanego bez dbałości o stylistyczną stronę. Porządek chronologiczny stanowi matrycę, wypełnianą hasłowymi zapisami zdarzeń z życia prywatnego.

Wyróżnić można pięć leitmotivów tego raptularza. Po pierwsze, dowiadujemy się, w jaki sposób pisarz zdobywał środki na utrzymanie, z jakich zasiłków korzystał, od kogo pożyczał pieniądze, jakie były losy jego inwestycji w akcje, jak kształtowały się hossy i bessy na rynku oraz kursy walut. Choć bilans ekonomiczny wypadał rozmaicie, to twierdzenie, że pisarz „żył w nędzy”, wydaje się grubą przesadą.

Po drugie, zostajemy wprowadzeni w kulisy „walki o sławę”: pełno tu wzmianek o recenzjach, pertraktacjach z wydawcami, staraniach o przekłady. Nie jest to szczególnie zajmujące; losy tego dzieła, jego promocji i recepcji, znacznie lepiej prezentują zbiory korespondencji, tutaj otrzymujemy jedynie tchnące maklerską beznamiętnością, lapidarne uwagi w rodzaju „znaczny wzrost prestiżu”, „silny wzrost prestiżu” albo „dalszy wzrost prestiżu” (raz tylko pojawia się znajomo dźwięcząca fraza: „czuję się bardziej geniuszem”).

Po trzecie, otrzymujemy kronikę towarzyskich spotkań, zawiązanych przyjaźni, nieporozumień i zerwań, w której rozeznać się można tylko za sprawą aparatu krytycznego, gdyż przybierają one postać wyliczeń typu: „Markiza dall’Orso. – Costanera. – Comega. Kurnikowski. – Fürstenbergowie”. Nie sposób na podstawie tych lapidariów odtworzyć całej złożoności emigracyjnego życia pisarza, pełnego napięć, pasji i konfliktów.

Po czwarte, Gombrowicz odnotowuje systematycznie wszystkie swoje dolegliwości i schorzenia, badania, kuracje i przyjmowane leki: angina, robaki, reumatyzm, egzema, „wrzód na jajach”, astma, wątroba, prostata... Analiza kału, wizyty u dentysty, syfilis leczony zastrzykami... Nieformalna karta zdrowia. Autodiagnostyka i sprawozdanie z przebiegu terapii. Ten, kto nazywa te fragmenty „kroniką rozpadu ciała”, zaiste, odznacza się niebywałą egzaltacją. Ten, kto pisze – jak dziennikarz pewnego tygodnika opinii – że „Gombrowicz nie panuje nad odruchami fizjologicznymi i sam do siebie czuje odrazę”, wykazuje się złą wolą i sięga poziomu prasy brukowej (która, nota bene, na pewno dobierze się Gombrowiczowi do prostaty).

Na koniec – buchalteria erotyczna. Pisarz kataloguje kolejne podboje erotyczne, ograniczając się zwykle do enumeracji. Weźmy zapis z 1939 r.: „Wracając z Jadźką, spotykam K. 2 kurwy z Mokotowa. Przyjaciółka Jadźki. Baletnica z Wilna. O’Brien de Lassy. Kurwa, tryper. Dziewczyna, której nie mogłem zgwałcić. Upiłem się, chodzę po mieście. Służąca z Zaborowa. Kelnerka z Zodiaku (z Piętakiem)”. W kolejnym miesiącu – już w Argentynie – pojawia się „młody Czech z sklepu”, a w ślad za nim cały szereg kochanków. Od tej pory wymienność form żeńskich i męskich się nasila. Dla wszystkich zainteresowanych życiem Gombrowicza jego biseksualność nie stanowi sensacji. Uderza jedynie kontrast między bujnością życia erotycznego a oschłością zapisków i kancelaryjnym stylem (poszukiwania przygodnego seksu określane są mianem „działalności”).

Rokrocznie sporządzał Gombrowicz podsumowanie, w którym próbował wpisać swoje życie w kilka najważniejszych kategorii. Przykładowe resumé (za rok 1955) brzmi tak: „Finansowo rok szczęśliwy: zdołałem się utrzymać po porzuceniu banku. Zdrowie: nie najgorzej. Na początku trudności z oddychaniem. Inhalacje. Potem trochę dolegała prostata i zęby. Pod koniec – wątroba. Literat: nic specjalnego. Zacząłem nową powieść. Kursy filozofii – bardzo szczęśliwie. Erot: nieźle, spokojnie raczej, 15. Oby więcej takich lat!”. Nie są to spontaniczne zapiski, których oczekujemy od „intymnego dziennika”, ani kompulsywne próby ogarnięcia i uporządkowania egzystencji. To rachunek zysków i strat, połączony z samoobserwacją, którą zalecają lekarze i psychoterapeuci: zarządzanie kapitałem ekonomicznym i symbolicznym, kontrolowanie stanu relacji międzyludzkich, monitorowanie zdrowia fizycznego oraz nastroju.

Żadną miarą nie umiem dostrzec w „Kronosie” – jak sugeruje Jerzy Jarzębski w posłowiu – „bezpośredniego odwzorowania dynamiki życia” czy „próby lektury własnego losu”. Widzę tylko mechaniczną buchalterię i prostoduszny self-monitoring.

Sekretności

Nie czerpię żadnej satysfakcji z lektury tajnego diariusza, ale z pewnością są tacy, którym babranie się w tych sekretnościach dostarczy wymyślnych uciech. Mówię o „sekretnościach”, gdyż słowo to znakomicie łączy tajemnicę („sekret”) ze wstydliwą wydzieliną („sekrecja”), przywodzi ponadto na myśl pointę znanego wiersza Wisławy Szymborskiej: „W nas – tłuszcze, nerwy, żyły, / śluzy i sekretności. / I jest nam odmówiony / idiotyzm doskonałości”. Mam wrażenie, że entuzjazm, z jakim witany jest „Kronos”, mówi wiele o nas samych jako wspólnocie czytelników. Oto Gombrowicz – mistrz formy, perfekcjonista, prestidigitator – jawi nam się (nareszcie!) nagi i bezbronny, zredukowany do fizjologii, strącony w „inferno interny”! Tak dokonuje się pełne satysfakcji odczarowanie. Zemsta na przebiegłym uwodzicielu.

Przede wszystkim nie jest to dzieło pisane z myślą o czytelniku. Owszem, w „Słowie wstępnym” do pierwszego polskiego wydania książkowego „Dziennika 1953–1956” czytamy: „Pozostało mi jeszcze coś w zapasie, ale tej reszty – bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać. Nie chcę narażać się na kłopoty. Może kiedyś... Później”. Rita Gombrowicz wzięła te słowa za zachętę: „po co mówić o istnieniu tekstu, skoro nie chce się go wydać?”. Odpowiedź wydaje się prosta: po to, by pokokietować czytelnika i rozbudzić jego ciekawość, by już na samym wstępie rozpocząć grę w zakrywanie i odkrywanie, by uruchomić zawiłą dialektykę prawdy i zmyślenia.

Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której Gombrowicz decyduje się na druk „Kronosu” (taką dziwaczną odmianę proponują redaktorzy). Nie miał temperamentu ekshibicjonisty, zawsze dbał o to, by wewnętrznej magmie nadać kształt, a dramatowi istnienia – lekkość. Już przy okazji debiutanckiego zbioru opowiadań pisał, że przeniknęła doń „maź bezformia, którą w sobie miał – ale nie żeby rozlać się śmierdzącą kałużą, o, nie, wcale! Żeby zabłysnąć kolorami tęczy, roziskrzyć się żartem, uszlachetnić poezją i doznać boskiej niewinności w absurdzie”. Tajny dziennik nie przynależy do dzieła Gombrowicza – został wydarty jego prywatności.

Zasiadłszy do pisania „Dziennika”, Gombrowicz musiał zmierzyć się z paradoksem udawanej, odgrywanej na pokaz szczerości. Przypomnijmy odnośny fragment: „Niczego nie lękam się bardziej, jako pisarz. Naiwna, prostolinijna szczerość w literaturze jest do niczego. (...) Szczerość to nudziarstwo. To nieefektowne!”. Cały „Dziennik” zaprojektowany został jak przestrzeń autobiograficznej fikcji, teren samostwarzania się, w myśl zasady: „Nie taki jestem, ale takim chcę być dla was!”. Brak tych dynamicznych napięć stanowi o nijakości „Kronosu”, który jest naiwnie szczery i prostolinijny, nudny i nieefektowny.

Wbrew zapowiedziom redaktorów, trudno go też uznać za „konieczne uzupełnienie »Dziennika«”. To doskonale zbędny suplement, który nijak nie wzbogaca naszej lektury genialnego diariusza. Przypomnijmy sobie chociażby słynne opowieści o spotkaniu z krową, o żuczkach na plaży i o konającym psie, będące jedną z kulminacji tego dzieła i jednym z punktów szczytowych nowoczesnej epiki. Zestawmy je teraz z takimi zapisami: „Lumbago w krzyżu – wyleczyłem się naftą. Piszę dziennik o zwierzętach”. Wiemy więcej? Z pewnością. W czym wiedza ta zmienia nasze czytanie „Dziennika”? Czy jest nam – czytelnikom i niefanatycznym gombrowiczologom, do których sam się zaliczam – do czegokolwiek potrzebna?

Zapytam wreszcie, w iście gombrowiczowskim duchu: czy to nas samych w czymkolwiek wzbogaca? Odpowiedzieć wypada słowami Gałkiewicza z „Ferdydurke”: „To lumbago nie wzbogaca mnie! To lumbago mnie nie doskonali!”.

Przejrzeć Witolda

Dlaczego to, czego pisarz „lękał się najbardziej”, nam sprawia frajdę? Można, rzecz jasna, zasłonić się pietyzmem: każde słowo wielkiego pisarza domaga się upamiętnienia, każdy dokument – tezauryzacji. Zgoda, notatki te mogą stanowić źródło wiedzy dla dociekliwych biografów, którzy będą odtąd spulchniać swoje narracje nowymi faktami i przyprawiać pikantnymi detalami, oraz dla badaczy, którzy wygrzebują biograficzne przyczynki w nadziei (na ogół płonnej), że wysiłek ten zaowocuje odkrywczą lekturą. Zatem tego rodzaju ciekawostka powinna zostać zdeponowana w Beinecke Library na Uniwersytecie Yale, gdzie od 1989 r. mieści się archiwum Gombrowicza. Ewentualnie mogłaby zostać opublikowana jako pozycja dla specjalistów, źródło informacji analogiczne do książek „Gombrowicz w Argentynie” (1984) czy „Gombrowicz w Europie” (1988).

Najważniejszą zaletą tej książki pozostaje to, że nie została przeznaczona dla naszych oczu. Poza voyerystyczną przyjemnością oferuje ona coś więcej. Mamy sposobność podejrzeć Gombrowicza, zdybać go w jakimś zaułku Retiro, przyłapać u dentysty albo w toalecie, ale możemy także przejrzeć jego grę, rozbroić miny, machnąć ręką na wszystkie te wolty i finty. Docieramy do źródłowych mocy, które wytwarzały zastępcze fantazje: lęk przed śmiercią, pożądanie, ambicja, pragnienie górowania nad innymi. Ten zestaw podlega dalszym redukcjom i można mieć pewność, że na koniec Gombrowicz zredukowany zostanie do impulsu libidalnego, co zresztą wieszczył już Pier Paolo Pasolini: „wszystko, co mówi Gombrowicz z taką ostrością i przesadą, to tylko ersatz; nigdy nie porusza tematu swego nieszczęścia, którym jest niewyżyta pederastia”. Z tą małą różnicą, że teraz mówić się będzie o „niewyżytym biseksualizmie”.

„Kronos” odpowiada na potrzebę Autora, który jest depozytariuszem ostatecznego sensu dzieła i rękojmią jego autentyczności. W „Śmierci autora” Roland Barthes przyrównał autora do hamulca bezpieczeństwa, który pozwala przerwać grę spekulacji i zatrzymać pracę interpretacji w miejscu oznaczonym jako intencja twórcy. Dokumenty tego rodzaju przynoszą swoistą obietnicę: teraz w końcu dowiemy się, jak Gombrowicz pragnął i jak cierpiał, co w skrytości ducha myślał i co w głębi serca czuł. Biografia ujawnia nam się jako zespół danych weryfikujących jedne interpretacje i falsyfikujących inne. Barthes wieszczył śmierć Autora, która zbiega się z narodzinami Czytelnika. W rzeczywistości figura Autora wydaje się wpisana w zestandaryzowane oczekiwania czytelnicze.

Gombrowicz ™

W dobie radykalnego urynkowienia kultury autor funkcjonuje jako trademark – znak towarowy, zwiększający szansę ekonomicznego sukcesu książki. W multimedialnej przestrzeni promocji figura autora, sprowadzona na ogół do jednego rysu, staje się logo produktu (Stasiuk-obieżyświat, Bieńczyk-znawca wina itd.). Niekiedy bywa przedmiotem dwuznacznej gry, opartej na równoczesnym rozsiewaniu i zacieraniu tropów (Kuczok jako autor „antybiografii”, Witkowski wkraczający na salony jako Michaśka z „Lubiewa”, Masłowska jako Masłoska lub MC Dorris itd.). W tym kontekście Gombrowicz pozostaje idealnym pisarzem-celebrytą: nonkonformistą i skandalistą, który budzi mieszane, ale zawsze skrajne uczucia. Wdowa po pisarzu deklaruje, że chciała uchronić „Kronos” przed zawłaszczeniem lub zniekształceniem i dopilnować, aby „znalazł miejsce [w twórczości Witolda] w sposób naturalny i spokojny, bez niepotrzebnego skandalu”. To się nie mogło powieść. Owszem, jest to ważny dokument życia twórcy, przede wszystkim jednak, wedle logiki rynku, to chodliwy towar.

Mimo iż nie stanowi nawet znaleziska na miarę „Opętanych” czy „Wspomnień...”, już teraz (przed wejściem do obiegu księgarskiego!) „Kronos” obwołany został „największą sensacją literacką stulecia”, „ostatnią prowokacją”, tudzież „ostatnim przesłaniem genialnego pisarza”. Media zmieniły go w tanią sensację („Gombrowicz brutalnie o seksie, nędzy i chorobie”), oddały się koloryzowaniu i konfabulacji („pisarz nie potrafił sobie zaparzyć herbaty ani ugotować jajka”). To wielka operacja socjotechniczna wymierzona w masowego czytelnika, obsługiwana przez speców od promocji i dziennikarzy. Dowodzi ona cynicznego przemieszania przesłanek artystycznych z merkantylnymi oraz tabloidyzacji głównonurtowych mediów. Uważam też, że odbywa się to ze szkodą dla wizerunku samego Gombrowicza. Nie wyobrażam sobie, by „Kronos” mógł zachęcić kogoś do sięgnięcia po „Pornografię” czy „Trans-Atlantyk”. Nie stanowi on wejścia do dzieła Gombrowicza, gdyż sytuuje się poza nim.

Wygląda na to, że na losie tajnego dziennika zaważył tytuł, który wziął się z pomyłki: pisarz pomieszał Kronosa z Chronosem – uosobieniem czasu. Zapiski, wbrew intencjom pisarza, trafiły w nasze ręce. Ich medialną karierę też należy rozpatrywać w kategoriach nieporozumienia. Pozostaje mieć nadzieję, że „Kronos”, który z innymi utworami Gombrowicza pozostaje w swoiście ojcowskich relacjach, w odróżnieniu od tytana z mitologii greckiej nie będzie pożerał własnych dzieci. Być może z czasem zajmie należne mu miejsce – w dziale „Gombrowicziana”.  

Witold Gombrowicz „Kronos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

JERZY FRANCZAK jest pisarzem, eseistą, literaturoznawcą, redaktorem magazynu literackiego „Książki w Tygodniku”. Wykłada na polonistyce i kulturoznawstwie UJ. Ostatnio wydał powieści: „Da capo” (2010), „NN” (2012).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, redaktor Magazynu Literackiego „Książki w Tygodniku”, prozaik, eseista, poeta.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013