Instytut Imaginacji działa pełną parą

Agnieszka Taborska: Nie chodzi tylko o wymyślanie innych światów, ale też o mierzenie się z tym dostępnym nam za pomocą humoru, o podważenie śmiechem piedestału, na którym usadowiła się władza. Do tego służy wyobraźnia.

04.04.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

JERZY FRANCZAK: Skąd wzięła się u Ciebie fascynacja surrealizmem i dlaczego pozostajesz jej wierna do dziś? 

AGNIESZKA TABORSKA: To kwestia gustu. Jedni wolą relacje ze świata, innych intryguje to, co dzieje się w głowie pisarza, czyli literatura oparta na wyobraźni, głównym „składniku” surrealizmu. To „coś” jest oczywiście w jakimś stopniu kształtowane przez rzeczywistość. Zasadnicza różnica polega na tym, że rzeczywistość jest powtarzalna, wyobraźnia znacznie mniej. Scena polityczna nie zna pojęcia zgranego scenariusza i nudzi w nieskończoność: zagrajmy to jeszcze raz! A równe 120 lat temu w pre-surrealistycznym „Ubu królu” Alfred Jarry opisał procesy przejmowania władzy nie mniej celnie, niż robią to dziś dziennikarze i reporterzy. Jedną z mądrzejszych książek na temat konfliktu między rzeczywistością a fikcją jest „Księżniczka Angina” Rolanda Topora. Wolę „Ubu” i „Anginę” niż wiadomości telewizyjne. Nie namawiam do eskapizmu, przypominam tylko, że pisarze wyobraźni przekonująco opisali cykliczne procesy polityczno-społeczne.

No właśnie, surrealizm kojarzy się raczej z eskapizmem, ucieczką w krainę marzeń. Twoja książka o tym ruchu nosi tytuł „Spiskowcy wyobraźni”. Zastanawiająca metafora...

Tytuł jest parafrazą tytułu filmu mistrza – nie tylko czeskiego – surrealizmu, Jana Švankmajera, „Spiskowcy rozkoszy” z 1996 r. Wpisuje się weń i spisywanie wizji, i konspiracja przeciw tyraniom racjonalizmu, konsumeryzmu, oportunizmu i jeszcze kilku innych izmów. Surrealiści są spiskowcami. Dlatego wykładanie historii tego ruchu okazuje się trudniejsze niż uczenie dziejów innych awangard. Przyswojenie sobie faktów jest drugoplanowe wobec wyrobienia określonej wrażliwości, otwartości na cudowność, niesamowitość i tak dalej.


CZYTAJ CAŁY MAGAZYN LITERACKI "KSIĄŻKI W TYGODNIKU"


A nie wydaje Ci się czasem, że te ich prowokacje i transgresje zestarzały się niemiłosiernie? Oswoiliśmy się z nimi, a w międzyczasie zawłaszczył je przemysł rozrywkowy, modowy i reklamowy? 

Reklama, wystawy sklepowe, wideoklipy nie wymyśliły niczego oryginalniejszego niż to, co 90 lat przed nimi robili surrealiści. Toteż zrzynają z nich w bezpardonowy sposób. Ale to powierzchowna recepcja. Ile znasz osób, które przeczytały w całości „Manifesty” Bretona? Musiałyby je czytać po francusku, angielsku czy w jakimś innym języku, chyba że są szczęśliwymi posiadaczami numerów „Twórczości” sprzed pół wieku. Niewiele z francuskiej prozy surrealistycznej spolszczono (z poezją jest lepiej). Nie przerobiliśmy lekcji ani psychoanalizy, ani surrealizmu. Ominęły nas wystawy, które w latach 90. przetoczyły się przez amerykańskie i europejskie muzea, pokazujące nowe oblicze tego – jak się zdawało – rozpoznanego ruchu. Znamy surrealizm z reprodukcji Dalego i Magritte’a oraz z reklam szamponu do włosów.

No dobrze, ale gdzie my, starsi o stulecie od Bretona i kolegów, możemy odnaleźć ten wywrotowy potencjał? 

Surrealiści występowali przeciw instytucjom w ich pojęciu ograniczającym wolność jednostki: konserwatywnemu państwu i Kościołowi. Kierunek ataku jest dziś bardziej aktualny, niż był 20 lat temu. Paryscy studenci w maju 1968 r. czerpali hasła z poetyki surrealistycznej: „Rodzice, opowiadajcie dzieciom swoje sny”, „Lepiej pracuje się we śnie, twórzcie komitety marzeń sennych” itd. Humor dzisiejszych demonstracji też wywodzi się z surrealistycznej tradycji. Śmiechu wszelka władza bardzo się boi.

Uważasz, że wyzwolenie wyobraźni w sztuce i literaturze pobudza wyobraźnię polityczną – sprawia, że ćwiczymy się w wymyślaniu innych światów niż ten, w którym żyjemy? 

Nie chodzi tylko o wymyślanie innych światów, ale też o mierzenie się z tym dostępnym nam za pomocą humoru, o podważenie śmiechem piedestału, na którym usadowiła się władza. Pokolenie surrealistów świetnie wiedziało, do czego może prowadzić jej ambicja i arogancja: bez doświadczenia I wojny światowej surrealizmu by nie było. „Antologia czarnego humoru” Bretona czyni z mistrzów i mistrzyń gatunku filary ruchu. Jej druk został skądinąd wstrzymany przez cenzurę Vichy, świadomą niebezpieczeństwa, jakie niesie z sobą taka lektura. Surrealiści wyciągnęli wnioski z tego, że śmiech demaskuje hipokryzję i oportunizm, jest wyrazem braku pokory, przejawem wolności i odwagi cywilnej. Krótko mówiąc, spełnia funkcję głęboko wywrotową. Rządzący, konserwatyści, fanatycy – sami poczucia humoru całkowicie pozbawieni – nie wiedzą, jak ze śmiechem walczyć. Tragiczne wydarzenia w redakcji „Charlie Hebdo” ze stycznia 2015 r. dowiodły tego po raz kolejny.

Jak w tym kontekście zinterpretować fakt, że w Polsce – jak twierdzą znawcy tematu – surrealizm był bardzo mizerny albo i nie było go wcale? 

Tadeusz Kantor mawiał, że w Polsce nie ma surrealizmu, bo jest katolicyzm. To uproszczona diagnoza. Surrealizm rozkwitł w krajach katolickich – Francji lat 20., Hiszpanii, Meksyku – właśnie jako reakcja na hegemonię Kościoła. Surrealiści buntowali się przeciw niemu, czerpiąc jednocześnie inspiracje z jego rytuałów.

Ale u nas było inaczej. Kościół przyczynił się do utrzymania polskości podczas zaborów. I wojna światowa przyniosła Polsce niepodległość, zapisując się w pamięci ułańskimi piosenkami o „wojence pani, za którą idą chłopcy malowani”. Z przyszłych francuskich surrealistów ta wojna uczyniła zagorzałych antymilitarystów. Krytyka skompromitowanej zmechanizowaną rzezią zachodniej cywilizacji stanowiła ważny punkt ich programu. Po podpisaniu traktatu wersalskiego, gdy dadaiści i przyszli surrealiści walczyli ze starymi demonami, u nas trwała budowa nowej państwowości. Do niesprzyjającej narodzeniu się surrealizmu sytuacji politycznej trzeba jeszcze dodać zwyczaj ideologizacji w ocenianiu literatury i pokutującą od czasu krytyków neoromantyzmu niechęć do oniryczności w sztuce. Oczywiście jednak zawsze byli i są wybitni artyści, którzy zasługują na miano surrealistycznych.

Zanim do nich przejdziemy, powiedz, czy nie zastanawia Cię przykład naszego południowego sąsiada? Przecież rozkwit surrealizmu w Czechach był bez precedensu.

Właśnie! Jeśli przyjąć, że surrealistyczna wyobraźnia rozwija się zwykle w krajach katolickich, to jak tłumaczyć jej rozkwit w protestancko-ateistycznych Czechach? Myślę, że w dużym stopniu „winne” jest praskie genius loci. Švankmajer mieszka w dwóch przylegających do siebie, należących niegdyś do alchemików kamieniczkach przy murach obronnych. Jego mieszkanie jest jak labirynt, kuchnia – jak alchemiczne laboratorium. Trudno wyzbyć się myśli, że nocą ożywają tam postacie z jego filmów. Tradycja Pragi jako miasta magicznego sięga czasów Rudolfa II, który otaczał się astronomami i okultystami, miał najwspanialszy w Europie gabinet osobliwości (pierwowzór kolekcji surrealistycznych przedmiotów) i sprowadził na swój dwór manierystów z mistrzem malarskiego kolażu, Arcimboldem, na czele. A żaden artysta nie wywarł na twórczość Švankmajera większego wpływu niż Arcimboldo właśnie. Bez Paryża nie byłoby francuskich surrealistów, bez Pragi nie byłoby Švankmajera. Mit Golema, legenda o praskim epizodzie w historii Fausta, twórczość Kafki, oniryczne teatry lalkowe – wszystko to składa się na atmosferę niesprzyjającą realistycznemu spojrzeniu na rzeczywistość.

Ale do tego, żeby zaczarować jakieś miejsce, wystarczy jeden artysta z potężną imaginacją! Myślę o Drohobyczu Schulza, o Zakopanem Witkacego... 

Jasne! Tyle, że oni działali w pojedynkę. Na własną rękę czy gębę. Gdyby Witkacy mieszkał w Paryżu, nie stroiłby min samotnie, lecz robiłby to z grupą surrealistów, którzy dokładnie w tym samym czasie wygłupiali się w fotomatonach, przygotowując dla potomnych podobną co on fotograficzną niespodziankę. I Schulz, i Witkacy mieszkali jednak tam, gdzie mieszkali, ze swoją wyobraźnią czując się pewnie dość samotnie. Jeden z uczniów Schulza powiedział o nim, że „wstydził się, że żył”. Wyobrażasz sobie, artysta tej miary! No i oczywiście znacznie bardziej niż Czechów czy Francuzów dotyczyła ich Historia. Wiemy, co się potem stało. Tradycję polskiego teatru i literatury absurdu – od Witkacego i Schulza, poprzez Themersona i Gombrowicza, po Różewicza – tworzyli samotnicy.

Ciekawe jest to, co mówisz o genius loci. Zwykle twierdzi się, że polska kultura kiełznała wyobraźnię, bo w czasach niewoli nakładała na sztukę patriotyczne powinności, a z kolei, kiedy cieszyła się wolnością, to w sposób konstruktywny, wybierając cywilizacyjną egzaltację, czyli raczej „uścisk z teraźniejszością” aniżeli „konwulsyjne piękno”...

O genius loci mówiłam w kontekście czeskim. Z polską kulturą jest tak, jak to ująłeś. Wystarczy spojrzeć na tytuły w księgarniach, porównać liczbę serii wydawniczych poświęconych reportażom z liczbą serii książek opartych na wyobraźni. Mamy Instytut Reportażu, o Instytucie Imaginacji na razie głucho. Łatwiej jest zinstytucjonalizować opisywanie rzeczywistości niż jej wymyślanie. Łatwiej na pisanie takich książek znaleźć pieniądze, panuje bowiem błędna opinia, że reportaż ma większą niż baśń moc zmieniania świata na lepsze. Wielu czytelników nie chce tracić czasu na czytanie o tym, co się dzieje w głowie pisarza. Wolą przy okazji dowiedzieć się, jak funkcjonuje państwo, korporacja czy partia polityczna. Koniec końców jednak to, co zostaje, to głównie literatura tworząca własny, umowny świat, a nie relacjonująca tymczasowy stan rzeczy. Zasłużenie przypięta Polakom etykietka specjalistów od literatury faktu powoduje, że zagraniczne wydawnictwa oczekują przychodzących stąd takich właśnie książek. Nie wiem, w jakim stopniu świadomość tych oczekiwań wpływa na artystyczne wybory młodych polskich pisarzy. Z pewnością ma wpływ na decyzje polskich wydawców. „Tu i teraz” to hasło bardzo zwykle dla nich atrakcyjne.

A może literatura po prostu wyczerpała te wyobraźniowe zasoby i przeniosła się w inny obszar? A tymczasem Instytut Imaginacji działa pełną parą w przemyśle filmowym? 

Instytut Imaginacji działa w literaturze pełną parą, tyle że pokątnie. To uniwersytet latający. W filmie funkcjonuje od czasów Mélièsa, czyli od początku kina. We współczesnej kinematografii dominują jednak filmy, które zyskały miano małego realizmu.

Nie zgodziłbym się. Ekrany kin podbijają gwiezdne sagi, filmowe baśnie i adaptacje Tolkiena. W mainstreamie jest też miejsce dla twórców bardziej ekscentrycznych – Davida Lyncha, Terry’ego Gilliama czy Tima Burtona. 

Ale na wszystkich ważnych festiwalach dominują, często je wygrywając, filmy tureckie, irańskie czy rozgrywające się wśród emigrantów filmy francuskie spod znaku braci Dardenne, które pokazują nieuszminkowane, zwykłe życie. Kino stało się jednak tak olbrzymim światem, że mieści się w nim wszystko. Jak w literaturze.

Wróćmy do literatury. Powiedz, czy czujesz się osamotniona w swoim przedsięwzięciu pisarskim, czy też masz jakichś sprzymierzeńców? 

Jak sam dobrze wiesz, każdy pisarz czy pisarka czuje się samotny w swoim przedsięwzięciu. Takie są reguły gry tej profesji. Ale to dobra samotność! Po każdych działaniach zespołowych: pracy ze studentami, przygotowaniach z nimi spektaklu, zebraniach (brr!) pędzę do samotni, nie czekając na zielone światło. Topor rozróżniał dwie literackie drogi: albo ktoś pisze to, na co jest akurat zapotrzebowanie wydawców i czytelników, albo – egoistycznie – słucha tylko tego, co mu w duszy gra. Tę drugą taktykę nazywał „polityką archipelagów”. Rozsiani po odległych od siebie wysepkach adepci niedominującej w danym miejscu i chwili wrażliwości z czasem stwierdzają, że stanowią część archipelagu. Żeby się o tym przekonać, trzeba spojrzeć z góry, czyli poczekać. Oczywiście, że są sprzymierzeńcy! W twoim mieście Lokator od lat promuje literaturę wyobraźni. W Warszawie piszą Magda Tulli czy Janek Gondowicz, a „Literatura na Świecie” przez blisko pół wieku swego istnienia poświęca autorom wizyjnym wiele miejsca. Sprzymierzeńców niewspółczesnych i niepolskich nawet nie wymieniam, bo jest ich zbyt wielu.

A gdyby tym rozproszonym eksploratorom wyobraźni dorobić mit? W „Sennym żywocie Leonory de la Cruz” przedstawiasz życie XVIII-wiecznej wizjonerki, którą surrealiści rzekomo obrali sobie za patronkę. W innej apokryficznej opowieści, „Niedokończone życie Phoebe Hicks”, kreujesz postać kobiety-medium, urządzającej pierwsze seanse spirytystyczne. Pierwsza pochodziła z Kastylii, druga mieszkała w Providence. Czy dałoby się wymyślić taką polską świętą – patronkę rodzimych lunatyków, oniryków, wizjonerów i szaleńców? 

Mogłaby być kuzynką postaci literackiej, Matki Joanny od Aniołów z opowiadania Iwaszkiewicza i adaptacji filmowej Kawalerowicza, oraz historycznej Stanisławy Tomczyk, słynnego medium z początku XX w. Pierwsza, mimo że ucieleśnia XIX-wieczny koncept „natury kobiecej”, jest postacią znacznie bardziej wielowymiarową (nota bene, film Kawalerowicza stanowił w Cannes 1961 r. poważną konkurencję do Złotej Palmy dla „Viridiany” Buñuela). Druga świetnie wpisuje się w swoją epokę, zajętą nawiązywaniem kontaktów z zaświatami. Stanisława T. powodowała jakoby lewitacje przedmiotów, potrafiła zatrzymać stojący pod kloszem zegar i wpływać na ruch koła ruletki. Obie nieźle by się czuły w towarzystwie Leonory de la Cruz i Phoebe Hicks. Czy sugerujesz trylogię?

Może być trylogia – na początek... Zresztą, nie śmiem niczego sugerować. Roland Topor, którego tłumaczyłaś, napisał: „podlegam własnym prawom i uprawiam amatorsko szlachetny sport wolności”. Czy nie jest to dla Ciebie definicja twórczości? 

To ładna definicja, ale taka filozofia często łączy się z określonym stylem życia: trzeba znaleźć sobie inne niż pisanie źródło utrzymania. Edmund White, znakomity, wydawany w Polsce amerykański pisarz, powiedział mi kiedyś, że za jego decyzją powrotu z Francji do Stanów stała chęć pisania tego, co chce on, a nie jego wydawcy. A trzeba wiedzieć, że Edmund jest wytrawnym koneserem Paryża! Mieszkając tam, utrzymywał się z autorskich honorariów. W Ameryce może żyć z pensji na Princeton i nie martwić się o to, jakich książek wydawca od niego oczekuje. W konsekwencji swojej decyzji przestał współpracować z wielkimi wydawnictwami, które muszą się wykazać masową sprzedażą, a zaczął z mniejszymi, ambitniejszymi. Robert Coover, gość zeszłorocznego Festiwalu Conrada i członek Instytutu Imaginacji, też przez większą część życia wykładał na Uniwersytecie Browna w Providence. Lubię taki czysty podział. Nie oznacza to wcale, że praca na uczelni, czy gdziekolwiek indziej, skąd pisarz pobiera pensję, nie przynosi satysfakcji. Wręcz przeciwnie! Dwupolówka sprawia, że pisanie jest świętem niezbrukanym niczym, co zakłócałoby uprawianie „szlachetnego sportu wolności”. ©

AGNIESZKA TABORSKA (ur. 1961) jest pisarką i historyczką sztuki, mieszka w Warszawie i Providence (USA), gdzie w Rhode Island School of Design wykłada sztukę i literaturę. Autorka kilkunastu książek, których część przetłumaczona jest na kilka języków: rozprawy „Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm”; „Abecadła Topora”; „Okruchów amerykańskich”; opowiadań („Wieloryb, czyli przypadek obiektywny” i „Nie tak jak w raju”); literackich mistyfikacji („Senny żywot Leonory de la Cruz” i „Niedokończone życie Phoebe Hicks”). Tłumaczka Spaldinga Graya, Giselle Prassinos i Philippe’a Soupaulta. Jej „Licho i inni” zostało uznane za Najlepszą Polską Książkę dla Dzieci 2014. Wkrótce ukaże się jej „Poradnik surrealistyczny”, który zadebiutował w 2013 r. w katalogu Festiwalu Conrada.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, redaktor Magazynu Literackiego „Książki w Tygodniku”, prozaik, eseista, poeta.

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016