Witoldzie, prowadź!

Wielu żąda od ciebie dojrzałości w złej wierze, abyś swoją dynamiczną osobowość zredukował do światopoglądu i niezmiennych przekonań – ostrzegał Gombrowicz.

05.09.2017

Czyta się kilka minut

 / BOHDAN PACZOWSKI / FOTONOVA
/ BOHDAN PACZOWSKI / FOTONOVA

Jako dziecko cierpiał na przypadłość potwornej nieśmiałości, której objawów było wiele, ale dwa szczególnie go zawstydzały. Oto rumienił się przy lada okazji, a już zawsze zaczepiony jakąś erotyczną przymówką, równie niewinną jak sugestia, że on i ona = WM. Czerwieniał wtedy gwałtownie, tracił język, brnął w zaprzeczenia, rozpaczliwe inwektywy albo rzucał się z pięściami.

Inny objaw był bardziej dziwaczny: oto nie potrafił wypowiedzieć publicznie pewnych słów. Umiał je wyartykułować w samotności, ale przy ludziach za żadne skarby. A były to tak neutralne wyrazy jak: „dzień dobry” i „ciocia”. Czegóż nie próbowali bliscy, aby skłonić go do głośnego, wyraźnego pozdrawiania sąsiadów i znajomych na ulicy. Jak wymyślnymi sposobami Irka i Ula próbowały przekonać go, żeby choć jednej na ucho wyszeptał „ciociu”. Bez skutku. W gardle sadowiła się kula, a w głowie wstyd, a raczej dwa: jeden przed wypowiedzeniem tego słowa, drugi, że takie głupstwo może stanowić dla kogoś problem. Przeszło mu około 14. roku życia. W zamian przyszły wstydy inne, poważniejsze, ale też bardziej konwencjonalne. Minęło jednak 20 lat, a zapowiadany ład dojrzałości nie nadchodził.

Planeta popapranych

Nadeszła za to pierwsza lektura książek Witolda Gombrowicza (1904-69), który stał się dla mnie, jak dla wielu wcześniej i później, prywatnym zbawicielem. Wróciło przeklęte słowo „ciocia”, ale jakże inaczej! W otoczeniu „łydek”, „much”, „pup” traciło swą traumatyczną wyjątkowość, gdy okazywało się, że każdy, najpoczciwszy nawet wyraz poddany wymyślonym przez niego zabiegom może być demoniczny, upokarzający, komiczny, niczym „kopytko”. I każdy czytelnik podlega straszliwemu działaniu, a nie tylko psychiczne dziwolągi.

Dla pokrzepienia, które niosła lektura Gombrowicza, ten aspekt był rewolucyjny. Nie proponował mi, jak inni podziwiani pisarze, indywidualistycznej kompensacji, wedle której wartością jednostki jest jej odrębność i szlachetne dziwactwa. Gombrowicz w brawurowej argumentacji z użyciem literatury przekonywał, że u cywilizowanego Europejczyka ład psychiczny, wewnętrzne uporządkowanie wartości i przekonań oraz stały system zachowań istnieją tylko lokalnie i czasowo, a na dodatek nie jest to stan właściwy myślącemu i czującemu człowiekowi. Prawa przyrody, zasady logiki, porządek wszechświata nie tłumaczą dostatecznie nawet jednego zwykłego życia. Ludzka jednostka jest wybrykiem i dziwolągiem w odkrywanym ładzie świata, skandalem w porządku kosmosu.

Jednym słowem: wszyscy jesteśmy popaprani, mamy w sobie chroniczny bajzel, który musimy nieustannie porządkować. Nie, żebyśmy bardzo tego chcieli. Jesteśmy do tego przymuszani przez społeczność, w której przychodzimy na świat i żyjemy. A jednym z najskuteczniejszych instrumentów oddziaływania jest wstyd z powodu ciągłej niegotowości, bycia nie dość na miejscu, spoko, na wysokości, cool, w formie, en vogue, na czasie, sztos, au courant itd. Bez końca.

Z jego prozy wyłaniała się galeria niegotowych postaci, z których najśmieszniejsze były te, które za skończone się uważały. Demaskacje pozornej dojrzałości przeprowadzane przez narratorów wydawały się okrutne i bezwzględne, ale kiedy śmiech milkł, na gruzach form dało się zauważyć coś w rodzaju nowego humanizmu.

Gombrowicz pokazał nowoczesne społeczeństwo jako wspólnotę niewolników formy, którzy wykonują codziennie morderczą pracę, aby nie być przyłapanym przez bliźnich na niegotowości. Niewolników zaskoczonych przez tych, którzy przyszli za wcześnie na obiad i zastali nas nieubranych w kuchni, bez makijażu, z przypalonym sosem, albo na wykładzie bez notatek, więc trzeba „szyć”. Nie widział w tym przypadku, ale stan właściwy dla naszej sklerotycznej egzystencji, która nie może nadążyć za nieludzkimi wymaganiami kultury i cywilizacji życia zbiorowego, w którym „człowiek jest bez przerwy przez ludzi stwarzany”, a „ze wszystkich żywiołów natury ten żywioł międzyludzkiego stwarzania jest najgwałtowniejszy, i, będąc ludzkim, jest zarazem nieludzkim i nadludzkim”. Nieludzki, bo jest mechaniczną repetycją tradycji lub opresją mody. Nadludzki, ponieważ sprostanie lub opór wobec tego żywiołu nie leży w mocy jednostki.

Mojżesz po polsku

Potem, kiedy zrobiło się poważniej, bo pojawiła się Polska i polska literatura oraz retoryczne pytanie: „Kto ty jesteś?”, Gombrowicz okazał się jeszcze bardziej potrzebny.

Jako dziecko wzrastałem w kulturze plebejskiej regionu, który nie wydał wielkich pisarzy, malarzy czy muzyków współtworzących kanon artystyczny kultury polskiej. Kiedy zaznaczyłem na mapie miejsca urodzin pisarzy ze spisu lektur, okazało się, że wokół mojego miejsca urodzenia zieje pustka. Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Eliza Orzeszkowa, Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Bruno Schulz, Witold Gombrowicz, Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz... Wszyscy oni byli z drugiej połowy mapy, albo w ogóle na powojennej mapie tych miejsc nie było.

Zarazem ich książki, których światy tak bardzo nie pasowały do mojego, uważałem za „swoje”, a szkoła i uniwersytet ugruntowywały bezrefleksyjne przekonanie, że literackie scenariusze polskości były do „odegrania” w mowie, geście, stroju i scenografii zawsze innych niż własne. Wywiedzione z literatury formy polskości były pociągające, ale w większości obce formom symbolicznym znanym z domu czy kościoła dzieciństwa.

Rodzące się poczucie alienacji i zalążki buntu nie miały szans się wyartykułować. I wtedy pojawił się zapierający dech „Trans-Atlantyk”, który zapraszał do ucieczki z tej ziemi, której nie ma na mapie, za to powinna pukać w każdym sercu (a co, jeśli nie puka lub puka w innym rytmie?). Jeszcze nie znałem „Dziennika”, więc nie wiedziałem, że proponuje mi wyjście z pułapki polskości swoim śladem – on, polski Mojżesz, który obiecywał uwolnić mnie z niewoli Mickiewicza-faraona. „Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka z niego samego wyprowadzam” – pisał w „Dzienniku”.

Przy „Trans-Atlantyku” jednak jeszcze nie wiedziałem, dokąd zmierza, ale już w trakcie lektury tego bluźnierczego pamfletu na szlachecki epigonizm było dla mnie jasne, że Gombrowicz to żaden renegat, ale kolejny wielki pisarz chory na Polskę, jak Skarga, Mickiewicz, Norwid, Brzozowski czy Wyspiański.

W „Przedmowie” z 1953 r. pisał wprost i zadziwiająco serio: „Ale niech nikt nie zarzuca mi braku patriotyzmu – jeśli pod tym słowem rozumieć będziemy nie tylko samą miłość obecnej, chwilowej Ojczyzny, ale miłość tych wszystkich ojczyzn, jakie w nas potencjalnie tkwią i jakie zdolni jesteśmy z siebie wydać, my, Polacy”. Ojczyzna jako projekt do zrobienia także z tego, czego w niej dotąd nie było, z ludzi, którzy nie byli dotąd jej obywatelami, nie nosili jej herbów, nie mówili jedną odmianą polszczyzny – to był zarys trzeciego wyjścia między mimikrą a kontestacją, które było pociągające dla takiego jak ja zapomnianego mieszkańca wielkiej Polski.

Żądał za to intelektualnej odwagi wypowiedzenia powyższemu podobnych myśli, które taiłem w młodości ze strachu bądź wstydu. Anarchista i prowokator zmieniał się nagle w charyzmatycznego nauczyciela – kolejne zaskakujące wcielenie Witolda śledziennika: „Cóż wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? Z ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na żaden szczerszy, swobodniejszy ruch z obawy, by im się ten naród nie rozpadł?”.

Patriotyzm na opak

W drugiej połowie lat 80. nie miałem nic przeciw temu, aby wyprowadził mnie z Polski do wolnego świata. Tymczasem on, jak chytry i cierpliwy pająk, przewidział to i czyhał na mnie, kiedy w wyobraźni napędzanej lekturami chciałem być kolegą bohaterów „Gry w klasy”, którzy w Paryżu chłonęli gorączkowo i zachłannie dobra kulturalne Zachodu. Bezwzględnie ośmieszył i skompromitował ten snobistyczny eskapizm. Jednych rozebrał do naga z szatek dawnej polskości, mnie zabronił bezmyślnego sięgania po ubranka zachodnie i tak nas zostawił, niedorostków ogołoconych z cudzej kultury. Zamiast jednak kolejny raz wytykać mi wady narodowe, cywilizacyjne zapóźnienie albo usprawiedliwiać je losem historycznym – on tę niedojrzałość afirmował jako rzeczywistą autentyczność nowoczesnych Polaków.

Inaczej niż Miłosz, nie nakazywał ścigać się mozolnie z Zachodem, ale uznał, że trzeba się z tą polską niedojrzałością umieścić w centrum problemów najważniejszych, jakimi zajmuje się myśl Zachodu. Nie bać się, nie dystansować, że nasza chata „z kraja”, ale katapultować się w środek problematyki Zachodu z całym naszym kulturowym inwentarzem i świeżym, nieprzepracowanym jeszcze doświadczeniem wojny i komunizmu. Na rozwiązanie bowiem takich spraw najważniejszych nikt – ani dojrzały, ani niedojrzały – patentu nie ma.

Dziś widzę, jak skuteczny był ten patriotyzm à rebours. Po lekturze „Dziennika” nie można było nie być Polakiem. Czy jednak poza radością wyzwolenia wynikał z tych gier jakiś projekt pozaliteracki – nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem nawet, czy twórca projektu nowej polskości sam go wcielił. Miał też mocnych konkurentów. Dwóch najważniejszych czytałem razem z jego tekstami mniej więcej w tym samym czasie, w drugiej połowie lat 80. Który przydawał się najbardziej? Wtedy na pewno Herbert i Miłosz, ale dziś myślę, że to Gombrowicz dostarczył najsilniejszej intelektualnej szczepionki na zniewalanie umysłu.

Tamci uczyli podejrzliwości wobec politycznych idei i systemów, oferując schronienie w ramionach większego dobra. Jego głos sygnalisty odzywał się wcześniej, przy pierwszym fałszu, jaki zadajemy sobie podejmując słowa i gesty, które są nam obce, ale czynimy to ze wstydu, oportunizmu, wygody, bo się powiedziało „a”, więc trzeba powiedzieć „b”. Lepiej też rozumie się dzięki Gombrowiczowi proces ulegania perswazji, przejmowania gotowych interpretacji, powierzania się cudzej mowie.

Kiedy bliski mi członek rodziny twierdzi, że Lecha Wałęsę wybrali na prezydenta komuniści, jako że był ich współpracownikiem, to wiem, że musi tak mówić – nie ze strachu, bo ktoś mu kazał, albo że sam głęboko w to wierzy. Musi tak mówić, aby ocalić spójność swoich myśli, być konsekwencją dokonanych wyborów, nie zmieniać przekonań, nie zakwestionować wcześniejszych wypowiedzi. Ta pokusa jest mocniejsza niż ideologia i propaganda: być ukształtowaną, jednorodną całością, niesprzeczną, prawdziwą, autentyczną i dojrzałą w oczach innych. Wtedy jednak każdy prześwit sceptycyzmu, szczelina wątpliwości budzą niepokój i opór świadomości zawstydzonej swoją chwiejnością. Zwłaszcza kiedy inni wytykają nam zakłamanie, zmienność, nielogiczność, indyferentyzm itp.

Wielu – przestrzega Gombrowicz – żąda od ciebie dojrzałości w złej wierze, abyś swoją dziejącą się, zmienną, dynamiczną osobowość zredukował do świato­poglądu, przekonań, niezmiennych zasad. To z ciała i z mowy idą pierwsze sygnały, że coś nas chce urobić – pouczał. Nie sposób tego uniknąć – głosiła druga lekcja, ale trzecia podpowiadała, że siła i wartość osoby tkwi w tej reszcie, która się w słowach i gestach nie mieści i stawia im opór. Z tej antropologii negatywnej (człowiek nigdy nie jest sobą) Gombrowicz stworzył własny program: nie dać się złapać w pułapkę formy, być o krok przed tym, co chce nas urobić na swoje podobieństwo, i popsuć przygotowaną na nas klatkę.

Pustosząca osobowość

Do tych retrospekcji moich pierwszych przygód z Gombrowiczem zmusiła mnie Klementyna Suchanow swoją wydaną właśnie monumentalną biografią pisarza. Towarzysząc autorce przez tysiąc stron w tym, jak próbuje dobrać się do najdziwniejszego życia artystycznego w dziejach polskiej literatury, załatwiam swoje własne interesy z „moim” Gombrowiczem, sprawdzając, czy opisane obszernie i wnikliwie życie stało się istotnie dowodem w sprawie jego literatury. Podstawowy powód tego szantażowania twórczości biografią wynika z podejrzliwego lęku, że się uległo manipulacji zaproszeniem do gry w permanentną demistyfikację utrwalonych w kulturze form bycia, możliwą do przeprowadzenia tylko przez jednostkę pozbawioną instynktu społecznego, socjopatę po prostu.

Jest takie powiedzenie Sartre’a, które dosadnie to ilustruje (choć dotyczy beznadziejnej sytuacji wyborcy podczas głosowania): „Cokolwiek zrobimy, wyjdziemy na fiutów”. Klasyczny kłopot akademickiej lektury Gombrowicza to poczucie, że jest się przewidzianym przez tę literaturę jako jej parodia. Suchanow uwalnia od obawy, że głównym celem pisarza jest wykiwać czytelnika. Dowodzi na setkach przykładów, iż sam był głównym polem własnych eksperymentów.

Bezkompromisowość Gombrowicza w rujnowaniu konwencjonalnych form współżycia, nawet z bliskimi mu ludźmi, nie ma precedensu i ociera się o ten rodzaj cywilnej odwagi, która wydaje się szaleństwem. Choć sam twierdził, że po linii matki Antoniny Kotkowskiej szaleństwo nieustannie mu zagraża, widać doskonale, że nie jest to dzieło socjopaty, ale konsekwentne i bezwzględne budowanie własnej osobowości, równie fascynującej i wywrotowej, co jego literatura.

Psina, Rita i Witold w citroënie, Vence, 1966 r. / BOHDAN PACZOWSKI / FOTONOVA

Nie ma ważniejszego tematu i zadania w książce Suchanow niż dostarczenie nam wiedzy, jak powstawało, jak mogło powstać kto wie czy nie największe jego dzieło, czyli osobowość publiczna Gombrowicz. Ona to przez większość z 24 lat emigracji argentyńskiej musiała mu wystarczyć jako przykład i rękojmia geniuszu literackiego w oczach na pozór nieliczącej się grupki młodych Argentyńczyków i Kubańczyków.

Wreszcie też widzimy ogrom kosztów, jakich wymagała ta budowla: wierność sobie, tępy upór, obsesyjna wolność, erotyczne rozprzężenie, bieda, pożyczone ubrania, anonimowe pokoje w pensjonatach, ludzka niechęć, brak kontaktów w biznesie wydawniczym, zagubienie, obcość, słaba znajomość języka, choroby, eksmisje, prośby o pomoc finansową, oddawanie się za pieniądze, przesłuchania na policji i wiele więcej plag, które na niego spadają. Po przeczytaniu biografii na pewno nie zaufamy mu, kiedy przymila się przewrotnie do czytelnika: „Widzicie więc, jak bardzo prosta jest w gruncie rzeczy moja filozofia. Ja, jak wy, nienawidzę kłamstwa. Jak wy jestem śmiertelnie zmęczony tą wielką Gębą współczesności i głupotą głupców, niedojrzałością niedojrzałych, podłością podłych”. Albo kiedy mami: „dziś atuty są po waszej stronie; wasze powoli zaczyna być na wierzchu; to, co dotychczas było waszym wstydem, może być wprowadzone w Europę jako punkt wyjściowy zbawiennej rewizji”. Kiedy przemierzymy, dzięki autorce, jego życie od Małoszyc przez ­Buenos Aires po Vence, animusz chętnych kontestatorów opadnie na widok drogi, jaką pokonała ta pustosząca osobowość.

Na falach trywialnego życia

Czytając książkę Suchanow, grzebiemy w informacyjnym śmietniku, zaglądamy do garnków, patrzymy na dziury w skarpetkach, pod pokłady statków, do luksusowych kajut, do dziur po zębach, odbytu, żołądka, nocnika, talerza, pod kolano i pachę – wszędzie, gdzie życie Gombrowicza zostawiło swój zapisany lub zapamiętany ślad. Jaki sens ma gromadzenie tych śmieci powszedniego życia, które w większości dzielimy z Gombrowiczem, w przeciwieństwie do jego twórczości? Kiedy takie resztki stają się warte opisania? Oczywiście wtedy, gdy wśród nich powstało dzieło lub zdarzenia niezwykłe. Wówczas wszystko, co pomaga je zrozumieć, jest ważne. Z Gombrowiczem rzecz ma się inaczej i praca biografa jest bezcenna dla zrozumienia jego kuchni i filozofii twórczej.

„Ferdydurke” i „Trans-Atlantyk” to było dopiero przygotowanie artyleryjskie, destrukcyjny atak na formy strupieszałe i nowoczesne, które przejmujemy wygodnie, bezwiednie i bezmyślnie. Zresztą ich destrukcja nigdy nie jest ostateczna, nawet kupa, którą tworzą ciała zdemaskowanych bohaterów „Ferdydurke”, nie miota się chaotycznie: „Tarzali się we czworo cicho, jak w kościele, gdyż wstyd pomimo wszystko nie pozwalał”.

Właściwy problem postawił w „Kosmosie”. Gombrowicz odkrywa na sobie i dla siebie, że najtrudniejszy do intelektualnego i estetycznego opanowania jest chaos podstawowych, zwykłych, cząstkowych faktów banalnego istnienia. Ich przypadkowe sąsiedztwo, brak hierarchii, heteronomia, kontrasty nie poddają się uporządkowaniu. Pojedyncze słowo, dłubanie w nosie, stojąca krowa, przewrócony żuk – ogromnieją i potwornieją w swoim bezsensie. Gombrowicz arcydzielnie opracował poetykę niezrozumiałej oczywistości – ekwiwalent naszej podstawowej sytuacji w świecie, jaką jest doświadczenie ciągłych porażek w usensowianiu rzeczywistości. Dzięki genialnym operacjom językowym wytworzył efekt przyczajonego chaosu, który może wyłonić się zewsząd, choćby z kieszeni Ciumkały, który „od wstydu ledwie żywy, jak burak czerwony, z kieszeni nie tylko rękę, a i korek od butelki, papirki jakieś zgniecione, łyżeczkę, sznurowadło i rybki suszone wyciągnął. Ale gdy rybki zoczyli, zaraz cisza nastała (...) bo jakoś im się od tych rybek markotno zrobiło”.

Gombrowicz humanista naprawdę upomina się w ten sposób o człowieka całego, ze wszystkim, z zawartością kieszeni czy talerza, które zasługują na wspólny sens ze świadomością i bytem. Jeśli zaś mają zostać zredukowane, wówczas Gombrowicz odmawia takiej filozofii poważnego traktowania:

„Trudno i darmo. Nie da się. Jest niepodobieństwem podjąć wszystkie wymogi Daseinu, a zarazem pić kawę z rogalikami na podwieczorek. Lękać się nicości, ale bardziej bać się dentysty. Być świadomością, która chodzi w spodniach i rozmawia przez telefon. Być odpowiedzialnością, która załatwia drobne sprawunki na mieście. Dźwigać na sobie ciężar bytu znaczeniowego i wydawać resztę z 10 pezów”.

Na to będzie szczególnie wyczulony, na fałsz intelektualny. „Dawać do zrozumienia, że się wie” – napisze w „Dzienniku” lapidarną definicję intelektualnego pozerstwa, bezradnego wobec zalewających zmysły „fal trywialnego życia”, w których przelewają się rzeczy i zjawiska domagające się sensu, uporządkowania, hierarchii.

W „Kosmosie” w ramach konwencjonalnego gatunku, powieści kryminalnej, Gombrowicz umieszcza problematykę z traktatów kognitywistycznych. Znów używa literatury jako argumentu w dyskusji z nauką i filozofią. Nie będzie rozwiązania, będzie modelowanie. W finale zdania i wyrazy bez interpunkcji, wcześniej wydzielone, zleją się z sobą w pascaliańskich ciemnościach i zaleją bohaterów. Potoki słów, strugi deszczu, szczytowanie Leona, czerń nieba – zleją się w bezsensowny potop nadmiaru znaczeń, z których trzeba znów budować szczątkowe i doraźne konstrukcje wyjaśniające rzeczywistość. Gorzej jeszcze, napięcie naszych intelektów nie może trwać nieprzerwanie, bo przecież trzeba coś zjeść, wszak „dziś na obiad potrawka z kury”.

Zakończenie „Kosmosu” jest klasyczną dla niego kompozycyjną strategią ucieczki zamiast zakończenia. Ale to nie jest szyderczy kontrapunkt, aby poigrać z czytelnikiem. To przypomnienie reszty zwanej życiem, która ostatecznie zawsze ma rację przeciw intelektualnym konstrukcjom. Dotyczy to w równym stopniu literatury, co biografii. Kiedy w 2013 r. rzuciliśmy się na jego intymny dziennik, „Kronos”, wielu żachnęło się, jakby nabranych. Zamiast krwistych opisów homoseksualnego rozpasania, dostaliśmy egzystencjalną buchalterię urzędnika bankowego, który znaczy mapę swojego tajemnego życia małymi znacznikami niczym lokalizacje w mapach Google’a.

„A gdzie reszta?” – pytała z żalem o ślady wspólnego życia Rita Gombrowicz. Teraz ją dostała i dużo więcej. Książka Klementyny Suchanow to kosmos „Kronosu”, galaktyka gwiazdy Gombrowicz. Żeby zdać sobie w pełni sprawę ze skali tej pracy, warto najpierw przeczytać fragmenty tego dziennika. Czy mając tak ogromnie, ogromnie dużo faktów, rozumiemy wreszcie kosmos Gombrowicza? ©

Klementyna Suchanow, WITOLD GOMBROWICZ. JA, GENIUSZ. Czarne, Wołowiec 2017

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2017