Okrutna melancholia Czirokezów

Gdzieś w zakątku Oklahomy powstaje niezwykła literatura o zagubionych współczesnych Indianach, szukających ratunku w plemiennym folklorze i więziach rodzinnych.

02.04.2021

Czyta się kilka minut

Graffiti na przystanku autobusowym na Cherokee Street w Denver, USA, kwiecień 2018 r. / HELEN H. RICHARDSON / DENVER POST / GETTY IMAGES
Graffiti na przystanku autobusowym na Cherokee Street w Denver, USA, kwiecień 2018 r. / HELEN H. RICHARDSON / DENVER POST / GETTY IMAGES

Brandon Hobson, pisarz czirokeski, wydał do tej pory cztery powieści. Po polsku wyszła właśnie „Tam, gdzie rozmawiają umarli” (finalistka National Book Award w 2018 r.), a w Stanach Zjednoczonych najnowsza – „The Removed” („Usunięci”). Obie można określić jako opowieści o utracie pamięci i próbach jej odzyskania. Pamięć – czytaj: indiańską tożsamość i kulturę – tracą wykorzenieni bohaterowie i bardzo nieudolnie jej poszukują. Hobson, który od niedawna wykłada creative writing (twórcze pisanie) na Uniwersytecie Nowego Meksyku oraz w słynnym Institute of American Indian Arts w Santa Fe, przez siedem lat pracował w systemie opieki zastępczej w Oklahomie (urodził się i wychował we wschodniej części tego stanu) i zapewne stamtąd czerpał pisarską inspirację.

„Miałem do czynienia nie tylko z indiańskimi dziećmi, ale i z dziećmi różnych ras” – odpowiedział, gdy zapytałem, na ile przypadki z jego książek odzwierciedlają doświadczenie młodych Indian w USA. „Ale chciałem przede wszystkim zwrócić uwagę na przemoc i rasizm wobec rdzennych mieszkańców. Staram się też zawsze pisać o idei »domu«, czy to w odniesieniu do tubylców wyganianych z ich ziemi, czy nastolatków w domach zastępczych. Wyjmowanych ze swoich środowisk i zmuszanych do ciągłego przenoszenia się z jednego domu do drugiego”.

Usunięcie

W maju 1838 r. amerykańscy żołnierze i lokalna milicja wkroczyli na ziemie Czirokezów. Chodzili od drzwi do drzwi, wywlekając mieszkańców. Spędzono ich do specjalnie w tym celu zbudowanych fortów, a stamtąd do obozów internowania. Jedynym dobytkiem Indian były ubrania, które mieli na sobie. „Jeden głuchoniemy mężczyzna, zaskoczony nadejściem żołnierzy, próbował uciec. Nie mógł usłyszeć wezwań, by się zatrzymał. Zastrzelili go” – zapisał w dzienniku pastor Daniel S. Butrick, który towarzyszył Indianom. Potem popędzono ich na zachód, za Missisipi, na tzw. Terytorium Indiańskie. W czasie pobytu w obozach i przymusowej tułaczki, nazwanej potem Szlakiem Łez, zginęły co najmniej cztery tysiące Czirokezów, jedna czwarta narodu. Tę drogę przeszli też przodkowie Hobsona.

Dlaczego rdzenna ludność tej części Stanów Zjednoczonych musiała odejść? Prezydent Andrew Jackson i politycy z Georgii, ówcześnie największego po Florydzie stanu, przekonywali, że chcą uchronić Indian przed tragicznym losem, jaki zwykle spotyka istoty znajdujące się na „etapie wędrowców”, żyjące w stanie „dzikości”. Jackson twierdził, że Indianie i biali „mieszkają zbyt blisko siebie, by żyć w harmonii i pokoju”.

„Indianie, tak jak wolni negrzy, są obywatelami gorszego gatunku” – ­obwieszczał w 1825 r. „Georgia Journal”. Gazeta, jedna z dwóch wydawanych wtedy w stanie, roztaczała przed białymi obywatelami apokaliptyczną wizję tego, co by się działo, gdyby Indianie pozostali. Kongres mógłby np. nadać im obywatelstwo, a byłaby to „niebezpieczna tendencja. Jeśli naturalizowaliby Indian, co by ich powstrzymało od nadania obywatelstwa wolnym negrom, a potem negrom-niewolnikom?”. W owym czasie w Georgii było 240 tys. białych, 180 tys. czarnych i kilkanaście tysięcy Indian, głównie Czirokezów i Krików. Autor artykułu, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, konkludował: „Kiedy mówimy »my, obywatele Georgii«, mamy na myśli »my, biali obywatele Georgii«. Nie znam i nie chcę znać innych”.

Prezydent Andrew Jackson, który w 1830 r. podpisał Ustawę o usunięciu Indian (Indian Removal Act), uzasadniał, że odtąd Indianie „będą mogli dążyć do szczęścia na swój własny sposób, w ramach swoich własnych prymitywnych instytucji” oraz że nie są oni w stanie istnieć „otoczeni przez nasze osadnictwo i w stałym kontakcie z naszym narodem”. Zdaniem Jacksona tubylczy Amerykanie nie mieli „ani inteligencji, ani środków, ani moralnych nawyków, ani pragnienia poprawy”. I wreszcie: byli oni odrębnym narodem, „żyjącym pośród wyższej rasy, niezdającym sobie sprawy z przyczyn swej ułomności i niepróbującym ich usunąć”. Klasa polityczna bezwstydną deportację całej grupy etnicznej przedstawiała jako akt filantropii, a nieliczni, którzy próbowali występować w obronie praw mniejszości, nazywani byli „negrofilami” i „indianitami”.

Cywilizacja

Stan Georgia i rząd USA zorganizowały jedną z większych masowych deportacji w dziejach nowożytnych. O czymś podobnym marzyli już poprzednicy Jacksona. Prezydenci Thomas Jefferson i ­James Monroe imaginowali sobie „terytorium indiańskie”, do którego będzie można „zepchnąć prymitywne ludy, robiąc miejsce cywilizacji”. Na krystalizację planów Jeffersona pozwoliła Pierwsza Wielka Podróż Amerykańska, czyli ekspedycja Lewisa i Clarka z lat 1803-1806 i zakup Luizjany w 1803 r. Dzięki nim terytorium Stanów Zjednoczonych, do tej pory skupione na wschodnim wybrzeżu kontynentu, błyskawicznie rozpięło się aż do Pacyfiku. Znalazło się miejsce dla dzikusów, którzy nie chcieli przyjąć cywilizacji.

Problemem nie była jednak niechęć Indian do „cywilizacji” (czyli świata urządzonego przez białego człowieka), lecz rasizm, na którym ugruntowana została najstarsza nowożytna demokracja świata. O tym, że cała ta argumentacja była nic nie warta, świadczy właśnie przykład Czirokezów i ich „sukces cywilizacyjny”. W dekadach poprzedzających deportację zbudowali w Georgii republikę na wzór systemu stworzonego przez białych na Południu. Bardzo szybko przestawili się na uprawę bawełny – tak jak ich biali sąsiedzi mieli własne plantacje i czarnych niewolników, a bawełnę zbywali np. w Nowym Orleanie, konkurując z białymi. Hodowali bydło, owce, świnie i konie, uprawiali kukurydzę, ziemniaki, tytoń. Na kołowrotkach przędli wełnę i bawełnę, potem tkali je na krosnach, uzyskując materiał do wyrobu ubrań i na sprzedaż. Wytyczyli publiczne drogi, przy których postawili tawerny dla podróżnych. Urządzili szkoły, w których nauczycielami zostali misjonarze. Najzdolniejszych uczniów posyłali do szkół w Nowej Anglii – wracali jako prawnicy, lekarze, kaznodzieje.

Na początku XIX w. Sekwoja, z zawodu złotnik i kowal, stworzył sylabariusz w języku czirokeskim. Wielu Czirokezów umiało już przedtem czytać i pisać po angielsku – teraz tysiące z nich w ciągu zaledwie paru miesięcy nauczyło się tego samego w ojczystym języku. Tymczasem wielu ich białych sąsiadów pozostawało analfabetami. W 1828 r. Czirokezi zaczęli wydawać dwujęzyczny tygodnik „Cherokee Phoenix”. Jedenaście lat wcześniej powołali do życia własny dwuizbowy parlament, prezydenta, władze sądownicze i niewielką armię. W 1827 r. przyjęli nową konstytucję, w której stwierdzono, że „naród Czirokezów jest suwerenny i niezależny”.

Tego już białym plantatorom na Południu było za wiele. Trzeba się było Czirokezów pozbyć, a żeby to osiągnąć, należało uczynić ich „dzikusami”, niegotowymi do przyjęcia „cywilizacji”. Sprawa została przesądzona, kiedy w górach ­Georgii odkryto złoto. A gdy sędzia Sądu Najwyższego orzekł, że stan ­Geor­gia nie ma prawa decydować o losie ­Indian, Jackson miał powiedzieć: „Sędzia ­Marshall wydał werdykt, niech go teraz wprowadzi w życie”. Po czym zabrano się za przesiedlanie Czirokezów, tak jak kilka lat wcześniej ich sąsiadów: Krików, Czoktawów i Czikasawów.

Z całej stutysięcznej tubylczej populacji regionu na Południowym Wschodzie zostało zaledwie 15 tysięcy.

Rozbita wspólnota

Na Terytorium Indiańskim, czyli w dzisiejszej Oklahomie, Czirokezi szybko zabrali się za odbudowę swoich instytucji. Stworzyli pierwszy system szkolny w USA na zachód od Missisipi. Dziś są drugim co do wielkości – po Nawahach z Arizony – ludem indiańskim w Stanach. Na ich miejsce na Południowym Wschodzie sprowadzono czarnoskórych niewolników, którzy pomnażali dobrobyt swoich cywilizowanych właścicieli. Okazało się, że różne rasy mogą istnieć na tym samym terytorium, byle jedna panowała nad drugą.

Czirokezi przynieśli ze sobą podziały ze wschodu przejawiające się w krwawych porachunkach między frakcją, która dobrowolnie zgodziła się na deportację i podpisała z białymi traktat, a tymi, którzy do samego końca się jej opierali. A gdy wybuchła wojna secesyjna, rozłam ten pogłębił się jeszcze bardziej. Część wojowników walczyła po stronie Północy, część wsparła Konfederację. Stand Watie, przywódca czirokeskiej frakcji konfederackiej, został jedynym indiańskim generałem armii Południa i ostatnim dowódcą, który złożył broń.

Jeszcze do czerwca zeszłego roku na głównym placu w Tahlequah, stolicy Czirokezów we wschodniej Oklahomie, stały naprzeciw siebie pomniki Watiego i Johna Rossa, wodza odłamu, który opowiedział się po stronie Północy. Władze plemienia uznały, że czas najwyższy usunąć pomnik Watiego, bo „przeszkadzał on w mówieniu o naszej historii i jedności, której pragniemy dzisiaj”, jak wyjaśnił wódz Chuck Hoskin Jr. Dodał, nawiązując do obecnych protestów Black Lives Matter, że „nasz kraj pogrążony jest w walce rasowej i Naród Czirokezów (Cherokee Nation of Oklahoma) ma do odegrania rolę w procesie uzdrowienia”.

U zarania głębokiej zbiorowej traumy, powiada Brandon Hobson, jest wcześniejszy przymusowy eksodus narodu. Deportacja całego ludu to sposób na usunięcie jego kultury, wymazanie tożsamości.

Bohaterami jego „Tam, gdzie rozmawiają umarli” są więc dzieci okaleczone przez życie, osierocone, wtłoczone w system opieki zastępczej, po omacku szukające punktu oparcia i miłości, podejmujące próby samobójcze. Są tu alkohol, narkotyki i nieumiejętność znalezienia miejsca w świecie. W jakimś stopniu to także książka o doświadczeniu innych tubylczych ludów w Stanach Zjednoczonych – los Czirokezów podzieliło kilkadziesiąt innych grup z całej Ameryki Północnej, zepchniętych na terytorium, które miało pozostać indiańskie „dopóki rośnie trawa i płyną rzeki”. Szybko się okazało, że i ta obietnica została złamana, a tubylcze grupy, które zaczęły się organizować na nowej ziemi, musiały stawić czoło napływowi białych osadników, a także innych plemion pozbawianych swych ziem.

W opublikowanym w sieci krótkim eseju Hobson tłumaczy jeszcze: „Szczególnie smutne jest poczucie przemieszczenia, wykorzenienia wśród tubylczej młodzieży: statystyki porwanych i zaginionych każdego roku tubylczych kobiet są zastraszające, podobnie jak tubylczych dzieci umieszczanych w systemie rodzin zastępczych. Wykorzenienie i poczucie utraty i zdrady przez system sięga Szlaku Łez”. U Hobsona wspólnoty indiańskiej właściwie już nie ma: są błąkające się bezradnie jednostki i rozdzierane traumą rodziny.

Istnieją współcześni Czirokezi, którzy mogliby sięgnąć po zupełnie inną narrację i opowiadać historię sukcesu XXI-wiecznej indiańskiej „republiki” we wschodniej Oklahomie, z szeregiem dochodowych kasyn, narodu kierowanego przez rzutkich przedsiębiorców robiących kariery w administracji federalnej, na który sąsiednie tubylcze ludy mogą spoglądać z zazdrością. Hobsona nie interesuje jednak historia sukcesu – przydarza się on tak naprawdę nielicznym. Jego opowieści należy czytać jako kontrnarracje wobec opowieści o osadnikach i eksploratorach realizujących „wielki amerykański sen”, takich jak wydane niedawno po polsku „W poszukiwaniu granic Ameryki” Stephena Ambrose’a czy „Pionierzy” Davida McCullougha.

Umieranie

Według dawnych wierzeń Czirokezów choroba albo śmierć mogły być rezultatem porwania duszy. Utrata duszy manifestowała się, jak pisze czirokeski antropolog Alan Kilpatrick, psychopatologicznym stanem skrajnej melancholii. Była ekstatycznym pragnieniem, podobnym do depresyjnej formy beznadziejnego zakochania; ten stan określano jako „błękit”. Wyrwaniem z ostrej melancholii, czyli odzyskaniem duszy, musiał zająć się szaman. Jednym ze sposobów było odesłanie ukradzionej duszy do „krainy na zachodzie”. W „The Removed” Hobsona to właśnie czyni Tsala, duch mężczyzny rozstrzelanego przez żołnierzy podczas próby buntu na Szlaku Łez. Duch Tsali zajmuje się ratowaniem dusz zbłąkanych Czirokezów, próbującym uciec ze świata urządzonego przez białych ludzi i wrócić do swych cierpiących rodzin.

Bohaterowie obu książek Hobsona znajdują się właśnie w takim stanie permanentnej okrutnej melancholii – nie przypadkiem powtarza się powracający motyw niebieskiego światła wypełniającego pomieszczenia, w których znajdują się bohaterowie. Nastolatkowie z „Tam, gdzie...” są ofiarami własnych rodziców i niedoskonałego systemu, oddającego ich do schronisk, sierocińców i rodzin zastępczych, które w każdej chwili mogą z nich zrezygnować, gdy podopieczni nie będą przestrzegać ustalonego przez opiekunów regulaminu. Albo trafią do takiej rodziny jak powieściowi Trouttowie, w której z kolei nie ustala się żadnych zasad, a dzieci są tu sposobem na łatwe uzyskiwanie federalnych funduszy na opiekę. Narrator zaś, 15-letni Sequoyah (Sekwoja), noszący imię słynnego Czirokeza, ocknie się ze swej okrutnej melancholii, ustawi tipi na podwórku przed domem Trouttów i zabierze się za „spisywanie własnych opowiadań: o Indianach i potworach, o zabójcach, którym wyprano mózgi, o tajemniczych śmierciach w zmyślonym miasteczku w Oklahomie”.

Trudno tu nie myśleć o samym Hobsonie, który właśnie opowiedział historię umierania w wyimaginowanym miasteczku w Oklahomie. A zatem terapią byłaby sama literatura i opowiadanie – na nowo – czirokeskich legend, takich jak te, w których ludzie toczą boje z wężami-potworami albo usiłują wyrwać się z Ciemniejącej Ziemi, czyli zaświatów, jak Edgar, bohater „The Removed”. Sequoyah przynajmniej postanawia znaleźć równowagę: „Szykowałem się na to, co miała mi przynieść przyszłość”.

Zapowiedź spisywania opowiadań o Indianach i potworach zostaje także zrealizowana w najnowszej książce Hobsona. „Tam, gdzie...” i „The Removed” się przenikają, chociażby poprzez powtarzanie wątków, motywów i scenografii: bohaterowie niezdarnie szukający swoich rodzin, wymyślone małe miasteczka pełne dziwaków i pomyleńców, nieustanne rozmyślanie bohaterów o śmierci i ocieranie się o nią, obecność zwierząt-posłańców z zaświatów, duchy i wizje senne. „Możecie odczytywać »Tam, gdzie rozmawiają umarli« jako horror, ale możecie też czytać tę powieść jako realistyczne przedstawienie zranionego umysłu” – mówi w jednym z wywiadów sam autor.

Zakończenia obu powieści są jednak uzdrawiające. Cienie przodków zasiadają wśród żywych, a współcześni ­bohaterowie, którym udało się ­wymknąć śmierci, gotowi są ze spokojem przyjąć to, co przyniesie przyszłość. Najważniejsze jest to, co dobrze oddaje angielskie słowo „healing” – wylizywanie się z duchowych ran. Szukają nie szczęścia, lecz złagodzenia bólu, nie chcą wybaczać, bo krzywd im wyrządzonych nie sposób wybaczyć, ale chcą znaleźć sposób, żeby z nimi żyć. W pierwszej powieści healing dotyczy tylko bohatera-narratora, który podejmuje próbę odnalezienia się po samobójczej śmierci przyjaciółki; w „The Removed” obejmuje zarówno jednostki, jak i cały naród, nie wyłączając przodków.

Literatura w przypadku Hobsona jest schronieniem – miejscem, gdzie można jeszcze raz wypróbować czirokeską magię i przywrócić rzeczy do porządku.

Co dalej?

W jakim kierunku podąży sam autor, eksplorujący czirokeską duszę i usiłujący leczyć ją ze zbiorowej i jednostkowej traumy? Czy w przyszłości spróbuje ukazać Czirokezów nie tylko jako ofiary? Czy w jego literackim świecie znajdzie się miejsce na mniej chlubną wersję ich historii?

Parę lat przed deportacją z Georgii Czirokezi pomagali generałowi Jacksonowi (temu samemu, który potem został prezydentem) ujarzmić zbuntowanych Krików. Od białych przejęli system niewolnictwa, ich czarni niewolnicy wraz z nimi przeszli Szlak Łez, a Najwyższy Sąd Czirokezów dopiero teraz, 22 lutego tego roku, 183 lata po deportacji, uznał, że potomkowie czirokeskich czarnych niewolników mają pełne prawo być obywatelami Narodu Czirokezów.

Rząd Narodu Czirokezów skutecznie tłamsi aspiracje polityczne mniejszych grup tubylczych, które w drugiej połowie XIX w. sprowadzono na ziemie Czirokezów w Oklahomie. Czy bez pochylenia się nad traumą innych Czirokezi będą w stanie odnaleźć swoją tożsamość? Będą mogli uznać, że wiedzą, kim są? ©

Brandon Hobson „TAM, GDZIE ROZMAWIAJĄ UMARLI”, Przełożył Jarek Westermark, Agora, Warszawa 2021 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2021