Navarre Scott Momaday: niedźwiedź opowiadacz

„W naszym indiańskim świecie człowiek ma moralne zobowiązania wobec krajobrazu, jest za niego odpowiedzialny. Uczestniczy w duchu swojego miejsca na Ziemi” – twierdził N. Scott Momaday, pierwszy indiański poeta i pisarz nagrodzony Pulitzerem.

13.02.2024

Czyta się kilka minut

Navarre Scott Momaday, czerwiec 2001 r. / fot. Philippe Matsas / EAST NEWS
Navarre Scott Momaday, czerwiec 2001 r. / fot. Philippe Matsas / EAST NEWS

„Wiem, czym jest żywy ruch konia i odgłos jego kopyt. Wiem, jak to jest wjechać w gorący sierpniowy czy wrześniowy dzień w ławicę zimnego, świeżego deszczu”. Navarre Scott Momaday z ludu Kiowa, pierwszy indiański poeta i pisarz nagrodzony Pulitzerem, pierwszy, którego dostrzegła opinia publiczna w Ameryce, wspaniale opowiadał o swoim zakątku Ziemi, ale umiał czerpać z dziedzictwa całego świata. Zmarł w swoim domu w Santa Fe 24 stycznia. Za miesiąc skończyłby 90 lat.

Magia

Młodzi polscy fascynaci kultur indiańskich zaczytywali się w dwóch książkach: „Pochowaj me serce w Wounded Knee” Dee Browna i „Dom utkany ze świtu” N. Scotta Momadaya, pisarza urodzonego w Lawton, w południowo-zachodniej Oklahomie, na terytorium przyznanym Kiowom i Komanczom. Mówiło się o nich w kręgu wtajemniczonych, czyli na „kółku indiańskim” – spotkaniach w wynajmowanych salach w liceach, domach kultury czy piwnicach bloków.

Trudno o dwie tak różne książki. „Pochowaj…” Browna jest kroniką złamanych traktatów i masakr, pomijającą masakry urządzane przez Indian i perspektywę ludów, które musiały bronić się przed innymi plemionami, a nie przed białymi. „Dom utkany ze świtu” Momadaya to nowoczesna powieść, z elementami strumienia świadomości. Złem, któremu należy się przeciwstawić, są nie biali kolonizatorzy i kawalerzyści, lecz utrata tożsamości. Abel, indiański żołnierz, powraca do domu po II wojnie światowej. „Tragedią Abla była jego niezdolność do wyrażenia siebie, zgubił swoje miejsce w świecie, został oddzielony od swojej tradycji ustnej” – wyjaśniał Momaday.

„Dom…”, nagrodzony Pulitzerem w 1969 r., pozostaje do dziś niezrównanym przykładem opowieści osadzonej zarówno w tubylczym krajobrazie i dziedzictwie, mitach Kiowów, obrzędach Pueblów i Nawahów, jak też w tradycji literatury zachodniej (autor najbardziej cenił Karen Blixen, Emily Dickinson i Wallace’a Stevensa, powoływał się na Faulknera, Melville’a i D.H. Lawrence’a). Momaday uważał, że opowiadacz (storyteller) „para się magią”, a on sam, jako pisarz indiański, stawia sobie za cel kontynuowanie tradycji ustnej, ta zaś dotyczy relacji człowieka z otaczającym go światem fizycznym: „Człowiek rozumie siebie w relacji do drzewa tutaj, góry tam, rzeki, i działa w sposób naturalny w odniesieniu do nich. To determinuje jego język na niezliczone sposoby. Uważam, że jest to zasadniczo moralny rodzaj powiązania. W świecie indiańskim jest to wręcz czymś pewnym. Człowiek rozumie, że ma zobowiązania wobec krajobrazu, że jest za niego odpowiedzialny, że uczestniczy w duchu danego miejsca”.

Żelazny Koń

„Dom…” to także hołd złożony Południowemu Zachodowi, który zyskał miano „Land of Enchantment” – krainy zachwytu i oczarowania. „Myślę, że jest to o wiele bardziej duchowy krajobraz niż jakikolwiek inny, który poznałem. I jest piękny, po prostu. Zawsze głęboko mnie poruszała jakość światła kładącego się na wielokolorowym krajobrazie Nowego Meksyku i Arizony” – wyznawał Momaday w wywiadzie, który w 1982 r. przeprowadził z nim Joseph Bruchac, poeta i pisarz przyznający się do korzeni abenackich (Abenacy to plemię z Vermont).

Ta prastara ziemia charakteryzowała się „surowym, czystym pięknem”, opisywał Momaday w autobiograficznych „Imionach” (1976), jedynej obok „Domu…” książce wydanej także po polsku. „Akceptowałem wtedy, dawno temu, ten kraj poprzecinany lśniącymi szynami i jadące po nich, wyrzucające kłęby dymu pociągi. Podobnie jak czerwona ściana górująca nad nimi, należały w naturalny sposób do scenerii. Gdy staram się przedstawić sobie tę wielką przestrzeń bez nich, zostaje jakaś luka w obrazie”.

Dla nas, wychowanych na westernach, było oczywiste, że „żelazny koń” i telegraf oznaczały podbój. Taka konstatacja Indianina najpierw budzi zdumienie, a potem ulgę: nie wszystko jest jednoznaczne, można kroczyć między dwoma światami, można osobiste historie przeciwstawiać wielkiej narracji, wykluczającej mniejsze prawdy. Dzięki kolei rozwijał się biznes i turystyka, a tubylczy mieszkańcy bardzo to sobie chwalili.

Otwartość na różne światy zawdzięczał Momaday nie tylko miejscom, w których się wychowywał, ale i różnorodnym korzeniom: ojcu z plemienia Kiowa, wśród którego przodków byli także francuscy Kanadyjczycy. Praprababka ze strony ojca była porwaną przez Kiowów Meksykanką. Matka miała praprababkę Czirokezkę. Rodzice Momadaya byli artystami i rządowymi urzędnikami, przenoszącymi się z miejsca na miejsce za pracą. Przez 25 lat uczyli m.in. w dziennej szkole dla Indian, w Jemez w Nowym Meksyku. Miejsce to Momaday zapamiętał jako źródło „najżywszych i najukochańszych wspomnień z dzieciństwa”.

Język, łuk i strzały

„Jest wielkim, imponującym mężczyzną, który mówi głębokim, bogatym głosem, sprawiającym, że natychmiast czujesz się bezpieczny i świadomy, że słowa są cennymi rzeczami, że nie rozsiewa ich na lewo i prawo, bez pomyślunku” – opisywał Momadaya rozmówca w 1982 r.

„Odkąd pamiętam, byłem zauroczony słowami” – pisał Momaday we wstępie do ważnego zbioru esejów „Man Made of Words” (Człowiek zrobiony ze słów). Wielokrotnie podkreśla, że został wychowany wśród opowieści z ustnej tradycji Kiowów, które ojciec przekazywał mu, zanim jeszcze nauczył się mówić. „Te opowieści zapadły w moim umyśle, stały się pożywieniem mojej wyobraźni na całe życie. Należą do najcenniejszych darów, jakie kiedykolwiek dostałem”. O języku kiowa, którego nigdy nie poznał w pełni – w domu mówiło się językiem matki, angielskim – pisał: „Kiedy słyszę kiowa, głównie z ust starszych, którzy odchodzą, jest to dobre uczucie. Najczęściej umyka mi znaczenie, ale brzmienie jest jak ciepły wiatr, który wyłania się z mojego dzieciństwa. To muzyka pamięci”.

Pierwszą opowieścią, którą usłyszał, była prawdopodobnie historia o twórcy strzał, który uchronił siebie i żonę dzięki umiejętności różnorodnego zastosowania języka. Momaday opisuje ją w „Man Made of Words”. Była noc. Mężczyzna najpierw wyczuł, że za ścianą tipi, w którym mieszkał z żoną, ktoś się czai. Kazał żonie mówić „swobodnie, o zwykłych rzeczach”, a potem odezwał się w języku kiowa do nieznajomego, prosząc, by wymówił swoje imię. Odpowiedziało mu milczenie – nieznajomy nie wiedział, że prośba była skierowana do niego, bo nie znał języka. Wtedy twórca strzał upewnił się, że jest w niebezpieczeństwie, ale też, że zyskał przewagę nad wrogiem. Wymierzył w kierunku, gdzie czaił się wróg, strzała przebiła serce. Dla Momadaya twórca strzał był „człowiekiem zrobionym ze słów”, był osadzony w języku przodków i potomków, umiejętność operowania mową niosła ryzyko i nakładała na niego ogromną odpowiedzialność – język w istocie, a nie łuk i strzały, był jego jedyną szansą przetrwania.

„Słowo ma moc, jest źródłem wszystkiego, dzięki słowom człowiek radzi sobie ze światem” – pisał w książce „The Way to Rainy Mountain” (Drodze do Deszczowej Góry), a w wywiadzie z 1982 r. dla pisma studentów Uniwersytetu w Arizonie twierdził, że „pisanie, dawanie wyrazu mojej duszy i umysłowi jest sposobem na przeżycie, uporządkowanie życia” oraz że „im głębiej uda ci się zrozumieć język, tym pełniej możesz istnieć”.

„Jesteśmy uwięzieni w języku. Bez niego nie możemy funkcjonować. To jedyna rzecz, jaką mamy. Ale daje nam nieskończone możliwości. Jest jak powietrze, którym oddychamy, jak woda dla ryb” – mówił Momaday studentom w 1974 r. Opowiadacza opisywał wtedy jako tego, który „ma świadomość magii i jej mocy zawartej w języku”, i który za pomocą języka może zmieniać świat.

O tradycji ustnej wykładał na Uniwersytecie Arizońskim w Tucson (sam uczył się pisania na Uniwersytecie Stanforda, w Kalifornii). Nie interesowało go wymyślanie nowego tematu do każdej nowej książki, lecz – przeciwnie – „trzymanie się tego samego tematu i niesienie go dalej z każdym kolejnym opowiadaniem”. Uważał, że jego powołaniem jest przekazywać dalej „tradycje ludu”, w jakiś niezwykły sposób „zarejestrowane w krwi i przenoszone z pokolenia na pokolenie w pamięci rasy”.

Nieustannie wracał do tych samych wątków, czasem przenosił i rozwijał całe fragmenty, bo w jego przekonaniu tak naprawdę do opowiedzenia jest tylko jedna historia, choć zawierająca w sobie wiele innych.

Inna tragedia

Kiowowie opowiadali w swojej zimowej kronice – będącej piktograficznym zapisem jednego szczególnie ważnego dla plemienia wydarzenia w roku – ucieczkę pauniskiego chłopca trzymanego u nich w niewoli. Uciekł na najlepszym koniu Kiowów. Nigdy przedtem ani potem Kiowowie nie mieli równie dobrego. O tym wypadku, z zimy 1852-53, wspomina Momaday w „Drodze do Deszczowej Góry”. Pisze o nim także w „Imionach”. „Utrata tego konia była czymś nie do zniesienia”, komentuje w „Drodze…”, a w „Imionach” poświęca temu wydarzeniu dłuższą refleksję: stary człowiek Pohd-lohk „tysiąc razy rozważał tę sprawę w swojej głowie”. Wyszło mu, że utrata najlepszego konia, który walnie pomagał plemieniu w zdobywaniu bizoniego mięsa, była jednocześnie „utratą krwi z życia kultury” Kiowa. „Wraz z nim uległo zatraceniu coś z ludzi Kiowa, tak jak odłamek z żywej kości”.

Te rozważania Momadaya i przywoływane przez niego opowieści starszych pozwalają nam zmienić perspektywę z „wielkiej (i jednostronnej) narracji”, jak u Dee Browna, na istotniejszą – perspektywę Indian, a raczej konkretnej grupy, która początku upadku swojej kultury upatruje w zupełnie innej stracie. W „Drodze...” pisze też o pudle z końskimi kośćmi przechowywanymi w stodole. Należały do konia, który nosił to samo imię, co wierzchowiec porwany przez Paunisa. Potem ktoś te kości ukradł. Był to najszybszy koń w „całym tym zakątku świata”. I podsumowanie: „Wiele myślałem o tym koniu i czasem wydawało mi się, że rozumiem, jak to jest, że człowiek czuje konieczność przechowania kości konia – a inny ich wykradzenia”.

Momaday zaskakuje, rujnując nasze wyobrażenia o Indianach. Nawet osadzenie Kiowów w rezerwacie w Oklahomie w drugiej połowie XIX w. i nagłe unicestwienie ich kultury postrzega w sposób nieortodoksyjny. W „Drodze do Deszczowej Góry” zniszczenie bizonich stad przez białych, a wraz z nimi równinnej kultury Kiowów określa jako „codzienne agonie ludzkiej historii”, a więc coś przygodnego, w sumie mało istotnego. Jego zdaniem ważniejsze było to, co nastąpiło wcześniej – „wielka przygoda”, jak sam ją określa, czyli mityczna wędrówka Kiowów z górskiej krainy Yellowstone na północy na Południowe Równiny, podczas której Kiowowie odważyli się wyobrazić samych siebie, nadać kształt własnemu przeznaczeniu: „Zdobyli konie, od Wron otrzymali kulturę i religię Równin i wzięli w posiadanie wielką, otwartą przestrzeń. Wyzwoliła się ich koczownicza dusza. Podczas wielkiej wędrówki dojrzali jako lud. Wyrobili sobie porządne pojęcie tego, kim są, odważyli się zamarzyć, kim chcą być, i to marzenie zrealizować (…). Wspólnie z Komanczami panowali na całych Południowych Równinach. Nie byli już niewolnikami prostej potrzeby przetrwania; stali się potężnym i niebezpiecznym społeczeństwem wojowników i złodziei, myśliwych i kapłanów słońca”.

Wyłonienie się z Yellowstone, krainy pięknej, ale ograniczonej górami, było – uważa Momaday – dla Kiowów ucieczką z dziczy, która „zginała ich karki i oślepiała”. W Yellowstone wolnością cieszyły się orły i jelenie, borsuki i niedźwiedzie, ale nie ludzie. „Kiowowie mierzyli swoją pozycję na podstawie odległości, jaką mogli zobaczyć”.

Indiański autor opisujący historię swego ludu jako ucieczkę od dzikości – ileż to mówi na temat naszych wyobrażeń o krwiożerczych dzikusach zamieszkujących amerykańskie puszcze. Cały on: „Strata jest dla mnie czymś mniej ważnym niż duch, który kształtuje pamięć i który trwa w wyobraźni każdego człowieka na całym świecie”.

Brat

Ważnym przystankiem w podróży Kiowa z Yellowstone na południe była Devils Tower w Wyoming – niezwykła strzelista skała wyrastająca pośrodku równiny, niektórym plemionom znana jako „Dom Niedźwiedzia”. To przy niej Kiowowie ostatecznie zrozumieli, że kimkolwiek byli w górzystej krainie Yellowstone, już nimi nie mogą być. To wtedy powstała legenda o siostrach, uciekających przed bratem zamienionym w niedźwiedzia i uratowanych przez drzewo-skałę, które kazało im wspiąć się na pień, po czym gwałtownie urosło i wyrzuciło siostry do nieba, te zaś zamieniły się w Wielki Wóz: „Od tego momentu, jak długo będzie żyła legenda, Kiowowie będą mieli krewnych na nocnym niebie”.

Rodzice zabrali Momadaya po raz pierwszy na wyprawę do Diabelskiej Wieży, kiedy miał sześć miesięcy. Potem, jako dorosły, sam odbył drogę z Diabelskiej Wieży do Deszczowej Góry w południowo-zachodniej Oklahomie, powtarzając mityczną wędrówkę swego ludu i zbierając materiał do książki. Do niedźwiedzia, ucieleśnienia dzikości i zarazem człowieczeństwa, powróci Momaday wielokrotnie, m.in. w powieści „The Ancient Child” (1989) i sztuce „In the Bear’s House” (1999). Sam zresztą, na mocy opowieści i imion, uważał się za inkarnację niedźwiedzia, ponieważ stary człowiek Pohd-lohk z okazji pierwszej podróży do Devils Tower nadał mu imię Tsoai-talee – Chłopiec ze Skalnego Drzewa. „Od czasu, gdy nadano mi imię Tsoai-talee jako niemowlęciu, byłem opętany duchem Niedźwiedzia”. „Ja i niedźwiedź jesteśmy tym samym, w jednej i tej samej opowieści” – deklarował w „In the Bear’s House”.

W 1974 r. Momaday, na zaproszenie Fundacji Fullbrighta, przez cztery miesiące wykładał literaturę amerykańską w Związku Radzieckim. Wykorzystał ten czas na odwiedzenie ludu Chantów na Syberii, gdzie słuchał pieśni ich ceremonii niedźwiedzia, a po dwudziestu latach, w Santa Fe, napisał wiersz „Moscow Circus” o niedźwiedziu w moskiewskim metrze, w getrach z czarnymi guzikami, białym kołnierzu i czerwonym krawacie, z monocyklem. „Jego aparycja tak mnie zauroczyła, że przegapiłem swoją stację / Wysiadłem na ulicy Dzierżyńskiego / Niedźwiedź spojrzał na mnie przez okno odjeżdżającego wagonu / Czy się uśmiechnął? Czy próbował mnie zapamiętać?”.

Rzecz o nieśmiertelności

Kiedy 4 lipca 2004 r. przyjechałem do kraju Kiowów w Oklahomie, mężczyźni, których znałem dotąd tylko z korespondencji, zabrali mnie natychmiast na obrzęd stowarzyszenia Tańca Tykwy, starego stowarzyszenia wojowników Kiowa, w którego skład dzisiaj wchodzić mogą także biali przyjaciele. W owym czasie Kiowowie mieli trzy stowarzyszenia Tańca Tykwy, które celebrowały swoje święto w tym samym czasie, w różnych miejscach. Później się dowiedziałem, że w Carnegie, gdzie trwała jedna z pozostałych dwóch uroczystości, kilkanaście mil od miejsca, w którym się znalazłem, wśród tańczących był N. Scott Momaday. Tak niewiele brakowało…

W notkach biograficznych pisarza na skrzydełkach książek, obok zdań o jego wykształceniu, nagrodach literackich, członkostwie w stowarzyszeniach literackich, podawana jest ta właśnie informacja – o przynależności do stowarzyszenia Tańca Tykwy Indian Kiowa.

On sam napisał zbiór „prozy lirycznej” (jego własne określenie) pt. „The Gourd Dancer” (Tancerz Tykwy). Tancerzem był też jego dziadek, Mammedaty, któremu Momaday poświęcił wiersz. W którymś momencie „ktoś wymówił jego imię, Mammedaty. To była poważna sprawa, że jego imię zostało wymówione w kręgu, wśród wielu ludzi, a on był poważny, świadomy siebie i swego imienia”. Potem następuje opis pięknego podarunku, jaki dziadek otrzymał podczas obrzędu. Był to czarny koń z czerwonym wodzowskim kocem na grzbiecie.

Momadaya nie było wtedy na świecie: wydarzenie to obserwował i zapamiętał na całe życie jego ojciec, który miał wtedy osiem lat. „Stało się to więc i moją pamięcią. To głęboka kontynuacja, coś, co leży u samych podstaw indiańskiego postrzegania świata. Mówimy o nieśmiertelności, a w każdym razie czymś bardzo jej bliskim”. Choć – zaznaczył – inni Kiowowie mogliby całą tę mądrość opowiedzieć jednym słowem „Akeahde” (obozowali).

Prawdziwy Indianin

Rainy Mountain to znak rozpoznawczy współczesnego krajobrazu Kiowów, a ważna jest m.in. z powodu ulokowanego u jej stóp kościoła baptystycznego, do którego uczęszcza wielu Kiowów. Kiedy odwiedziłem kraj Kiowów w 2004 r., jeden ze starszych mężczyzn opowiadał mi, że wielu członków plemienia podążało „drogą Jezusa”. Jego rodzice byli katolikami i jeździli co weekend na msze do kościoła św. Patryka w Anadarko, ale wszyscy inni wokół byli baptystami. „Nigdy nie widzieli moich rodziców w ich kościele, więc myśleli, że są ateistami”.

Kilka dni wcześniej, kiedy wjeżdżając do kraju Kiowów zatrzymałem się przy kościele w Rainy Mountain, żeby obejrzeć nagrobki pochowanych tu Indian, przy szosie obok zaparkowało też małżeństwo Kiowów. Serdecznie mnie przywitali, biorąc za nowego pastora, którego właśnie w tym czasie się spodziewali…

W „Imionach” Momaday wylicza, jak to jest być Indianinem Kiowa z punktu widzenia małego chłopca. Wymienia: babkę w pięknych szatach i z uplecionymi w warkoczyki włosami, niemówiącą dobrze po angielsku; dom „indiański”, czyli ze ścianami udekorowanymi zdjęciami członków rodziny w tradycyjnych strojach; śmiech, ponieważ Indianie dużo się śmieją; śpiew, ponieważ „Indianie kochają śpiewać”. Indiańskie jest także to, że babka „idzie do kościoła baptystów na Deszczowej Górze”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Niedźwiedź opowiadacz