Zagrać starego zrzędę

Wes Studi, słynny filmowy Magua, dumny Geronimo i krwiożerczy Paunis z filmu Costnera, otrzymał honorowego Oscara za całokształt twórczości. To pierwszy indiański aktor, którego uhonorowała Akademia.

04.11.2019

Czyta się kilka minut

Wes Studi w serialu „Dom grozy” (Penny Dreadful) / IMAGE CAPITAL PICTURES / FILM STILLS / FORUM / IMAGE CAPITAL PICTURES / FILM STILLS / FORUM
Wes Studi w serialu „Dom grozy” (Penny Dreadful) / IMAGE CAPITAL PICTURES / FILM STILLS / FORUM / IMAGE CAPITAL PICTURES / FILM STILLS / FORUM

Ze wszystkich charyzmatycznych hollywoodzkich Indian Wes Studi, Czirokez, jest najbardziej charyzmatyczny. Obojętne, czy gra główną, czy drugoplanową rolę; czy jest „dobrym”, czy „złym” Indianinem, to on kradnie show. „Co za twarz! Pełna historii, doświadczenia, charakteru, godności, wszelkich emocji pod słońcem” – mówił o nim Christian Bale podczas wręczenia Oscara. Prócz Studiego, 27 października statuetki od Amerykańskiej Akademii Filmowej odebrali wybitni twórcy: Lina Wertmüller i David Lynch, a także aktorka Geena Davis – w uznaniu jej walki o równość płci w przemyśle filmowym.

Żeby dobrze zrozumieć, czym jest ta nagroda dla indiańskiego aktora, trzeba przypomnieć sobie, jak to z Indianami w amerykańskich filmach było. Ten Oscar jest też uhonorowaniem wszystkich pracujących w przemyśle filmowym Indian, a także wszystkich tubylczych Amerykanów w USA.

Od Indian z wizjera po „czerwone twarze”

Kino amerykańskie zaczęło się od Indian. 24 sierpnia 1894 r. colonel William „Buffalo Bill” Cody, podczas przerwy w występach, z Dzikiego Zachodu na Brooklynie przyjechał do Black Maria, studia filmowego Thomasa Edisona w West Orange, w New Jersey. Towarzyszyło mu kilku Siuksów, którzy na co dzień, w przedstawieniach „pułkownika”, dokonywali napadów na białych osadników. W studio główny wynalazca Edisona, Szkot William Dixon, nagrał z Siuksami cztery kilkunastosekundowe filmiki. Na jednym „Buffalo Dance” – trzech Indian porusza się w koło, dwóch innych uderza w bęben. Na innym „Sioux Ghost Dance” – tańczy większa grupa, także dzieci. Te i pozostałe filmy nakręcone w owym czasie w Black Maria trwają około 15 sekund każdy. Widzowie oglądali je w kinetoskopach – w których na ruchome obrazki patrzyło się przez wizjer, a więc były to intymne pokazy dla jednoosobowej widowni.

W kolejnych latach ludzie Edisona sami jeździli po Stanach (głównie po Południowym Zachodzie), by filmować egzotyczne dla nich indiańskie obrzędy. W ich ślady poszli inni, m.in. wytwórnia Seliga z Chicago czy Bison z Nowego Jorku. Potem zaczęto robić dłuższe filmy etnograficzne czy pseudoetnograficzne (Curtis, Flaherty), a także oczywiście fabularne filmy „z kowbojami i Indianami”. W epoce kina niemego, czyli do 1930 r., powstało ponad 5 tys. westernów. Indianie byli jednym z najbardziej popularnych tematów w tych filmach, a w filmowym złotym okresie tubylczych Amerykanów, w latach 1907-10, narracje z Indianami stanowiły ­połowę ­amerykańskiej produkcji filmowej. Wtedy jeszcze rdzenni Amerykanie dość często portretowani byli przychylnie, zdarzało się nawet, że to od nich zależał finałowy happy end. Widzowie jednak dość szybko znudzili się „szlachetnymi czerwonoskórymi”, których wyparli krwiożerczy dzikusi.

Hollywood masowo uprawiał redface, czyli techniki „indianizowania” białych aktorów, każąc im wkładać czarne peruki z długimi warkoczami oraz smarując im twarze czerwoną gliną. William S. Hart, gwiazda niemych westernów z drugiej dekady XX wieku, opisywał w autobiografii swój kostium z filmów, w których grał Indianina (np. w „The Captive God” grał Tongę, „wodza Majów”): „pół pinty Bole Armenia [bolusa – czerwonobrązowej glinki stosowanej także w zaprawach pod obrazy olejne] i dwa pióra”.

Dziś trudno uwierzyć, że William Hart, biały rewolwerowiec, twardziel o kamiennej twarzy, mógł zagrać Indianina. Ale tak naprawdę mógł to zrobić każdy: Richard Dix, Douglas Fairbanks, Robert Taylor, Paul Newman, Anthony Quinn, Charles Bronson, Burt Lancaster, Jack Palance, a nawet John Wayne, grający „pół-Indianina” w „Hondo”.

Prawdziwi Indianie, z wyjątkiem krótkich przełomów w pierwszej i drugiej dekadzie XX w., w latach 50., 70. i na początku lat 90., nie mieli dobrej passy w Hollywood. Albo przedstawiano ich jako dziką hordę zagrażającą bezpieczeństwu białych bohaterów, albo w ogóle znikali ze scenariusza. Aktorzy Will Sampson i Chief Dan George – w latach 70. – należeli do nielicznych gwiazd indiańskich.

„To wraca cyklicznie. W latach 80. wszyscy zniknęliśmy” – streszcza historię celuloidowych Indian Wes Studi.

Filmy były ucieczką

Studi urodził się w 1947 r. w Nofire Hollow niedaleko miejscowości Tahlequah, w północno-wschodniej Oklahomie, na terytorium Czirokezów, przygnanych tu przez białych w pierwszej połowie XIX w. z Georgii. Jeszcze gdy był dzieckiem, jego rodzina przeniosła się 100 mil na zachód, do Avant w rezerwacie Osedżów.

– Wokół nie było żadnych Czirokezów, nie miałem z kim spędzać czasu, musiałem wynajdować sobie sam rozrywki. Chodziłem do kina – opowiadał Studi – oglądałem galopujące konie... Filmy były ucieczką od codziennego życia.

Zapisał się do indiańskiej szkoły rolniczej z internatem w Chilocco (północna Oklahoma), zaciągnął się do Gwardii Narodowej („by imponować dziewczynom mundurem”), służył w wojsku, walczył w Wietnamie. Na przełomie lat 60. i 70. brał udział w kilku akcjach American Indian Movement, ale to wciąż nie było to, czego szukał. Założył ranczo ze stadem koni, szkolił w ich ujeżdżaniu. Uczył czirokeskiego, napisał w tym języku dwie książki dla dzieci. W latach 80. zaczął grać w indiańskim teatrze w Tulsie. A potem pojechał do Los Angeles, gdzie szczęśliwie trafił na kolejny „proindiański” przełom, jednocześnie stając się jednym z jego głównych protagonistów, obok tak wyśmienitych aktorów jak Gary Farmer (Kajuga), Graham Greene (Oneida), Evan Adams (Salisz), Eric Schweig (Inuita), czy Tantoo Cardinal (Kri).

Od bezlitosnego zabójcy po szlachetnego kosmitę

Zaczęło się od epizodu w „Powwow High­way” z 1989 r. To dziejący się współcześnie, przezabawny film drogi, z dwoma młodymi Indianami, którzy wybierają się rozklekotanym autem z rezerwatu Czejenów w Montanie, by uwolnić z więzienia kuzynkę, niesłusznie zaaresztowaną w Nowym Meksyku. Dla jednego z nich podróż jest misją wojownika, dla drugiego mistyczną wyprawą w głąb samego siebie.

Przełomem w karierze Studiego była rola „najostrzejszego Paunisa” w „Tańczącym z wilkami” Kevina Costnera, nakręconym rok później. „To film, który mnie wkręcił do tego biznesu” – powiedział podczas gali wręczenia Oscara Studi. W kolejnym roku pojawił się na moment w „Doorsach” Olivera Stone’a. Jego pierwsza wielka – i być może największa – rola przyszła w 1992 r. Studi został Maguą w zapierającej dech w piersiach kolejnej ekranizacji klasycznej powieści ­Coopera „Ostatni Mohikanin”, w reżyserii Michaela Manna. Rok później zagrał Geronima w filmie Waltera Hilla, obok Gene’a Hackmana i Roberta Duvalla.

W 1994 r. wystąpił jako podstępny handlarz broni Viktor Sagat w „Ulicznym wojowniku”, nawalance z Jeanem-Claude’­­em Van Damme’em. W następnym roku zagrał po raz drugi u Manna: postać detektywa Casalsa w „Gorączce”, u boku Ala Pacino.

– Po „Ostatnim Mohikaninie” to był drugi milowy krok w mojej karierze – opowiadał Studi. – Ten film pozwolił mi wyjść poza dramaty historyczne z piórami i skórami, i zagrać postać o nieokreślonym pochodzeniu etnicznym. Dzięki ci za to, Michael – zwrócił się do siedzącego na sali Manna. – Powinniśmy zrobić razem kolejny film!

– Ci ludzie w pewnym sensie mnie stworzyli – mówił z kolei Studi o Costnerze, Hillu i Mannie, i zaraz dodał żartem – ale muszę przyznać, że sam też włożyłem trochę wysiłku.

Studi wcielił się w postać detektywa Joe Leaphorna w wyprodukowanych przez Roberta Redforda trzech ekranizacjach niezwykle popularnych kryminałów Tony’ego Hillermana („Skinwalkers”, „Co­yote Waits” i „A Thief of Time”, ­2002-04). Filmy te, z akcją dziejącą się współcześnie w rezerwacie Nawahów, pozwoliły odsłonić Studiemu komiczne oblicze, jak wcześniej np. rola Sfinksa w absurdalnej komedii „Superbohaterowie” Kinki Ushera (1999). Główną wartością filmów na podstawie powieści Hillermana, poza intrygą, jest przyjacielska, ale pełna ironii relacja między Leaphornem a detektywem Jimem Chee (w tej roli inny popularny aktor indiański, Adam Beach), wspólnie rozwiązujących kolejne zagadki.

Studi grywa też w serialach: „Hell on Wheels: Witaj w piekle” o budowie pierwszej trasy kolejowej przez Amerykę, „Penny Dreadful” („Dom grozy”), horrorze osadzonym w XIX-wiecznym Londynie, czy „The Red Road”, obracającym się wokół współczesnych, „nietypowych” (wziąwszy pod uwagę historię westernu) spraw, takich jak polityka i konflikty związane z indiańskimi kasynami na Wschodnim Wybrzeżu USA.

W 2005 r. znowu zagrał postać historycznego wodza indiańskiego, tym razem Opechancanougha, brata Powhatana w pięknym filmie „Podróż do Nowej Ziemi” Terrence’a Malicka. Cztery lata później wystąpił w hitowym „Avatarze” Jamesa Camerona, w roli mędrca Eytukana, wodza Na’vi – klanu żyjącego na księżycu Pandora i broniącego się przed najazdem Ziemian.

Przekleństwo indiańskiej twarzy

Dwa lata temu wystąpił w westernie „Hostiles” („Wrogowie”) w reżyserii Scotta Coopera. Zagrał w nim wodza Szejenów Żółtego Jastrzębia, umierającego więźnia wojennego, eskortowanego przez swego byłego wroga, kpt. Blockera (Christian Bale) na rodzinną ziemię, którą Żółty Jastrząb chce zobaczyć po raz ostatni przed śmiercią.

Studi pracuje w niesamowitym tempie. Na koniec tego roku i na przyszły zapowiedzianych jest aż osiem filmów z jego udziałem – w większości będzie grał Indian. W jednym z niedawnych wywiadów wyznał: „Dla Indian western jest jednym z niewielu obszarów, w których mogą zaistnieć w show biznesie. Po prostu automatycznie tu pasujemy. Indiańskie postaci coraz częściej grane są przez Indian, co wzmaga ich autentyczność. Miejmy nadzieję, że kiedyś dojdzie do tego, że będziemy znani jako aktorzy, a nie jako indiańscy aktorzy”.

Jedno nie ulega wątpliwości: w każdej roli, stereotypowej czy nie, Studi jest po prostu świetny. Jest niezwykle przekonującym krwawym dzikusem w obsypanym Oscarami „Tańczącym z wilkami”. Chciałoby się powiedzieć: niestety. Otóż ten ujmujący przecież film Kevina Costnera nie ustrzegł się przed stereotypami. Scenariusz, oparty na książce Michaela Blake’a, zamienił powieściowych Komanczów na Siuksów i przeniósł akcję z Równin Południowych na Północne. Filmowi Siuksowie są ludem miłującym pokój, trochę jak Szejenowie we wcześniejszym o dwie dekady „Małym Wielkim Człowieku”. Agresywnymi napastnikami są biali i wysługujący się im Paunisi. To bardzo krzywdząca dla Paunisów wersja historii. W istocie agresorami na Równinach Północnych byli Siuksowie, a niewielkie plemię Paunisów należało do ofiar tej agresji. Krwiożerczy bezimienny Paunis w „Tańczącym z wilkami” jest rzeczywiście niesamowity – wcielenie okrucieństwa i zła – oraz... stereotypowy. Trudno uwierzyć Studiemu, który przyjmując Oscara oświadczył, że „sądzi, iż nawet Paunisi docenili tę rolę”.

Równie okrutny był jako Magua, ale umiał też zbudować złożoną postać (bez wątpienia jest w tym również zasługa Michaela Manna, który dał mu więcej przestrzeni niż Costner) – jej motywacje nie są wyłącznie nikczemne. Wreszcie, w trzeciej słynnej roli stworzył piękną kreację legendarnego wodza Apaczów Geronima. Ale w tym właśnie sęk – Geronimo Studiego to szlachetny, owiany melancholią dumny bojownik godzący się ze swym losem. Jakże odmienny to obrazek od tego, który przekazują nam historycy (np. Robert Utley): chciwego, mściwego prostaka i okrutnika.

– Jego twarz mówi tyle historii jednocześnie – powiedział Christian Bale przed wręczeniem aktorowi i koledze statuetki. – Jest wyryta z życia przeżywanego w pełni, bo Wes nie robi niczego na pół gwizdka. Jego postaci są bogate, autentyczne, trójwymiarowe.

Pewnie ta rzeczywiście niezwykła, charakterystyczna indiańska twarz, muskularność i wysoki wzrost Studiego sprawiają, że Hollywood uparcie obsadza go w rolach Indian, choć on sam powiada, śmiejąc się: – Chciałbym zagrać starego zrzędę, w stylu filmów z Morganem Freemanem. Wystąpić w komedii o starym dziwaku.

– Chciałbym po prostu powiedzieć: najwyższy czas – podsumował podczas odbierania nagrody Wes Studi. – To jest jak dotąd dzika i wspaniała jazda, i jestem naprawdę dumny, że jako pierwszy tubylczy Amerykanin odbieram nagrodę Akademii. To prawdziwy zaszczyt otrzymać nagrodę za coś, co uwielbiam robić.

Przemówienie Studi zakończył w języku czirokeskim – rodzinnej mowie, którą zna od dziecka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2019