Odmienne stany kina

Na tle "Wkraczając w pustkę" Noego, nowych filmów Dumonta, Solondza, Łoźnicy czy Herzoga, widać jak na dłoni cywilizacyjne zapóźnienie polskiego kina.

03.08.2010

Czyta się kilka minut

Jest jakaś przewrotność czy ironia w wyborze głównej siedziby wrocławskiego festiwalu. Multipleks Helios na co dzień bywa świątynią konsumpcji, w której kino to zaledwie miły dodatek do kubełka popcornu. Zaanektowany przez organizatorów na jedenaście dni wielosalowy moloch pokazuje filmy, które nigdy w tym miejscu nie zagoszczą. Którym bliżej do galerii sztuki czy kameralnej salki kina studyjnego. Przebywając w tym miejscu podczas festiwalu, jak nigdzie i nigdy odczuwamy gigantyczną i - niestety - ciągle pogłębiającą się przepaść pomiędzy powszechnym gustem formowanym przez specjalistów od marketingu a potrzebą filmowego wtajemniczenia.

Oglądając kino od Godarda po Hasa, od rewelacyjnych reżyserów tureckich po Gaspara Noégo, tysiące młodych ludzi próbuje wytworzyć w sobie przeciwciała zabezpieczające przed biernym, odgórnie zaprogramowanym konsumowaniem kina. Największą wartością festiwalu Romana Gutka nie jest bowiem zaliczanie kolejnych tytułów z klasyki i awangardy światowego kina, ale uczenie się odbioru świadomego - również kultury popularnej, która jest strawą codzienną i często przyswajaną mimowolnie. Szkoda tylko, że we Wrocławiu czujemy się jak ostatni Indianie w rezerwacie. Zamknięci przez półtora tygodnia w snobistycznym getcie, z coraz większą trudnością identyfikujemy się z masowymi upodobaniami. Jeszcze bardziej okopujemy się w swoich twierdzach. Ulegamy coraz bardziej sekciarskim ciągotom. Festiwal Era Nowe Horyzonty najzwyczajniej uzależnia. Kształtuje poczucie filmowego smaku w sposób równie bezwzględny jak sformatowane i formatujące kasowe przeboje. Czujemy się przez to i wybrańcami, i ofiarami jednocześnie. Na szczęście z czasem udaje się rozpracować ten mechanizm i podporządkować go własnym upodobaniom czy indywidualnym potrzebom.

Świat patrzy na mnie

"Pokolenie ENH" - niezależnie od tego, jak zwodnicze bywają tego rodzaju socjologizujące uogólnienia, ktokolwiek odwiedzi wrocławski festiwal filmowy, musi dostrzec trafność tej metafory. Goście przybywający na festiwal po raz pierwszy mówią wręcz o "innej rasie" tworzącej festiwalową publiczność, o dziwnym podgatunku ludzkim wychodzącym na dziesięć dni z piwnic i kanałów, by uczestniczyć w wyczekiwanym przez rok rytuale. Ma on w sobie tyle samo ze zbiorowego amoku, ile z bardzo intymnego przeżycia. Tu "każdy ma swoje kino" - by zacytować tytuł słynnej składanki filmowej powstałej na 60-lecie festiwalu w Cannes. Tak nazwano również jeden z najbardziej ożywionych wątków nowohoryzontowego forum dyskusyjnego w internecie.

Pokoleniu ENH magazyn "Ha!art" poświęcił cały swój najnowszy numer, a dobór publikujących w nim autorów świadczy najdobitniej, że pokoleniowości nie definiuje się li tylko metryką, jakkolwiek na festiwalu Romana Gutka zdążyło dorosnąć całkiem spore grono zarażonej kinofilią młodzieży. Co się z nią dzieje po zakończeniu festiwalu? - również takie pytanie stawiają sobie festiwalowi neofici, patrząc na wyniki sprzedaży filmów niszowych w naszym kraju. Być może ten niezwykły potencjał wrocławskiej publiczności skupia się właśnie tu, na festiwalu, po czym gdzieś się rozprasza, wyczerpuje, znajduje ujście w mniej legalnych kanałach dzisiejszej kinofilii. Jedno jest pewne: dla paru tysięcy ludzi w naszym kraju na przełomie lipca i sierpnia czas się zawiesza. W wymiarze szerszym dzieli się na ten sprzed Nowych Horyzontów i ten trwający już od dziesięciu lat, naznaczony przez kolejne imprezy w Sanoku, Cieszynie i Wrocławiu. Wszak w niejednym terminarzu to właśnie festiwalowe daty organizują z wielomiesięcznym wyprzedzeniem wakacyjne plany. Myliłby się jednak ten, kto by stwierdził, że festiwal wyłącza z życia. Owo osobliwe, wspomniane powyżej zawieszenie czasu oznacza coś zupełnie innego: oglądając festiwalowe filmy (będące w większości przypadków rozmaicie pojętym wyzwaniem), mierzymy się z nigdy niepostawionymi pytaniami, walczymy z odbiorczymi przyzwyczajeniami, próbujemy definiować kino od nowa.

W najnowszym filmie Wernera Herzoga "Synu, synu, cóżeś ty uczynił" szalony bohater, współczesne wcielenie Orestesa, odwiedza najdalsze zakątki świata w poszukiwaniu duchowego oświecenia. W jednej ze scen oglądamy jego oczami bazar w jakimś egzotycznym kraju. W długim hipnotyzującym ujęciu tubylcy spoglądają wprost do kamery, zamazując (jak to zwykle u Herzoga) granice między dokumentalnym zapisem a fikcyjną opowieścią, pomiędzy nami a filmem. "Świat patrzy na mnie" - słyszymy z ust bohatera. I to zdanie mogłoby być przewodnim mottem festiwalu, jeśliby w miejsce świata wstawić "kino", "ja" czy po prostu słowo "człowiek". W tym właśnie sensie uczestnictwo w festiwalowym ciągu wcale nie musi oznaczać ucieczki z życia w odmienne acz ulotne stany cudzej świadomości, ale poszukiwanie intensywnego i najbardziej intymnego doświadczenia.

Pytania o wiarę

Zwykle największym tego rodzaju wyzwaniem jest międzynarodowy konkurs, będący bardzo radykalnym wyborem rozmaitych języków filmowych i przeglądem najbardziej transgresyjnej tematyki. Złośliwi twierdzą, że często ich osławiona nieprzewidywalność czyni konkursowe tytuły do bólu przewidywalnymi, upatrując w łamaniu filmowego języka wyważania drzwi dawno otwartych przez kolejne nowe fale czy niezależnych wywrotowców. Taka cyniczno-wszechwiedząca postawa bywa jednak rodzajem bariery ochronnej, biernym oporem przed zmierzeniem się z czymś, co wymaga wysiłku czy wewnętrznego przestrojenia. Z filmu "Trash Humpers" Harmony’ego Korine’a widzowie wychodzili całymi rzędami, nie mogąc zdzierżyć bezładu śmieciowych obrazów przedstawiających ludzi-śmieci, ich śmieciowego języka i najbardziej odrażającego zachowania przypominającego "spastykowanie" z "Idiotów" von Triera. Wielkie starcze maski na twarzach niezawodowych aktorów wprowadzały dodatkowo odstręczający efekt, lecz jednocześnie zmuszały widza do gruntownej autoanalizy jego najniższych, najbardziej odruchowych reakcji.

W nagrodzonej przez FIPRESCI "Mamie" Nikolaya i Yeleny Renardów obserwujemy wyprane z dziania się, oczyszczone ze słów życie monstrualnie otyłego syna i jego matki. Chciałoby się wprząc tę antyhistorię w jakiś dyskurs o wzajemnym uzależnieniu, ale film się temu wymyka, stając się pełnym niedopowiedzeń zapisem trwania dwojga ludzi, zderzeniem ich ruchu i bezruchu, a zarazem minitraktatem o relacji widza z obrazem, o naszym intymnym wkładzie w budowanie filmu. Tego rodzaju interaktywność ma jednak swoje pułapki. Często twórcy skrajnie minimalistycznych konkursowych filmów tak szczodrze oddawali się swoim widzom, zachęcając ich do interpretacyjnej dowolności i montowania filmu po swojemu, że ciężko było odróżnić "dzieło otwarte" od zionącej pustką grafomanii (jak w greckim filmie "Wśród drzew" Angelosa Frantzisa). Inni znów, jak zwyciężczyni wrocławskiego konkursu, Anocha Suwichakornpong z Tajlandii, bombardowali widza kontekstami, świadomie zanieczyszczając bezpośredni przekaz.

W "Zwyczajnej historii" opowieść o intrygującej, erotycznie nieobojętnej relacji pomiędzy sparaliżowanym chłopakiem a jego opiekunem, zostaje wpleciona nie tylko w buddyjską przypowieść o nieustającym odradzaniu się życia w wymiarze indywidualnym i kosmicznym, ale staje się także metaforą politycznej sytuacji dzisiejszej Tajlandii, rozdartej napięciami społecznymi. Spełnieniem kina czystego, które ani samo siebie nie unieważnia, ani nie podsuwa gotowych wytrychów, było włoskie "Le Quattro Volte" Michelangelo Frammartino (nagroda publiczności), gdzie obserwując krzątaninę starego kalabryjskiego pasterza, nieoczekiwanie odrywamy się od ziemi. W oglądanej na ekranie wiosce czas jakby się zatrzymał, zapętlił w powtarzalnych cyklach natury - i tylko życie ludzkie, pozornie tak doskonale wpisane w ten rytm, skazane jest na cykl jak najbardziej pojedynczy i bezlitośnie skończony.

Spośród setek filmów pokazywanych we Wrocławiu najżywiej dyskutuje się o tych tytułach, które nie tyle igrają z formą, ile szukają języka, by wejść z widzem w dyskusję; które nie dają mu spokoju albo rozmawiają ze sobą nawzajem w przedziwnych konstelacjach. Mam tu na myśli w szczególności trzy filmy, które bardzo umownie nazwę "religijnymi", aczkolwiek nie jest to formuła w żadnym stopniu wyczerpująca bogactwo tych tytułów. "Hadewijch" Bruna Dumonta opowiada o współczesnej młodziutkiej mistyczce, która pożądając Jezusa zarówno duchowo, jak i cieleśnie, ucieka od świata w modlitwę i fizyczne umartwienie. W klasztorze nie znajduje jednak tego Boga, którego szukała: namacalnie obecnego. Wychodząc na zewnątrz, trafia przypadkiem w krąg islamskich radykałów, którym zaimponuje swoją gorliwością i ascetycznym stylem życia. Nie ustając w swoich poszukiwaniach, raz jeszcze padnie ofiarą religijnego uzależnienia... Dumont tak konstruuje swoją opowieść, relatywizując nieustannie jej chronologię, że kolejne zdarzenia nabierają nieoczywistego sensu. Film na wielu poziomach odsłania bezbronność nadwrażliwej jednostki w zetknięciu z doktryną, która ją przerasta i dezorientuje.

Transowa podróż

Obsesyjny lęk przed tego rodzaju zawłaszczeniem tożsamości staje się udziałem bohaterki bośniackiego filmu "Jej droga" Jasmili Žbanić (na jesieni będzie w naszych kinach). Reżyserka "Grbavicy" w cieniu bałkańskiej wojny (zakończonej, ale ciągle obecnej w samych ludziach) rozgrywa dramat młodej kobiety, której partner leczy swoje traumy przyłączając się do grupy twardogłowych wahabitów, sponsorowanych po wojnie przez saudyjskich braci w wierze. Miłość w obliczu religijnej indoktrynacji zostaje wystawiona na ciężką próbę, a Jasmili Žbanić udaje się tu postawić ciekawy problem: na ile gruntowne przeobrażenie kochanej osoby pozwala trwać uczuciu w niezmienionej postaci? Żywiołowe polemiki wzbudził także otwierający festiwal film Xaviera Beauvois’a "O bogach i ludziach", Grand Prix tegorocznego Cannes, dramat oparty na faktach. Niezłomna postawa francuskich trapistów prowadzących darmową lecznicę w algierskiej wiosce, którzy pomimo narastającego fundamentalizmu islamskiego postanawiają trwać na posterunku, budzi szacunek, dodatkowo uwznioślona męczeńską aurą i takąż symboliką misternie budowaną przez twórców filmu. Gdzieś w tle jednak pojawiają się pytania o sens takiego ofiarniczego gestu. Idealizacja skromnego życia mnichów, fotografowanego niczym w słynnym dokumencie "Wielka cisza" Philipa Gröninga, a także podkreślanie ich wielkiego oddania, z jakim służą lokalnej muzułmańskiej społeczności, zaciera też istotne pytanie o samą ich obecność w arabskim kraju. Ekstaza religijna bohaterki "Hadewijch", religijny fundamentalizm pojmowany jako psychoterapia, a zarazem poważne zagrożenie dla integralności człowieka w "Jej drodze", wreszcie dosłowne wypełnienie religijnego dogmatu ofiary w filmie Dumonta - wszystkie te tytuły w sposób niezwykle poważny rozprawiają się z problematyką religijności i jej znaczenia w dzisiejszych, coraz bardziej ideologicznie spolaryzowanych czasach.

Ślady tych obsesji odnaleźć można także w najzuchwalszym wizualnie filmie tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty - "Wkraczając w pustkę" Gaspara Noégo, bezwstydnie pogańskiego, czerpiącego garściami z "Tybetańskiej Księgi Umarłych". Reżyser pamiętnego filmu "Nieodwracalne" tym razem zabiera nas w zapierającą dech transową podróż, w której naszym przewodnikiem jest młody diler i narkoman, przybyły z Zachodu do zepsutego Tokio, miasta będącego wcieloną halucynacją. Narracja prowadzona jest tu z punktu widzenia… duszy bohatera, błądzącej po jego śmierci wśród znajomych i bliskich, szukającej miejsca, by odrodzić się na nowo. To rodzaj kina, w które wchodzi się na własne ryzyko - zawłaszcza zmysły, gwałtownie atakuje obrazem i dźwiękiem, obezwładnia hipnotycznym montażem, szokuje dosłownością w pokazywaniu tego, co najbardziej cielesne, czyli seksu i śmierci (kamera wnikająca w ludzki mózg czy w kobiece łono w chwili zapłodnienia!). Takie kino opowiedziane słowami trąci efekciarstwem czy metafizycznym kiczem, doświadczane na ekranie - staje się wielką filmową przygodą. Choć było we Wrocławiu wiele filmów intelektualnie odważniejszych, żaden nie osiągnął takiego realizacyjnego mistrzostwa.

Made in Poland

Miał rację polski reżyser Mariusz Grzegorzek, porównując podczas którejś z dyskusji rodzime kino do "osady Biskupin". Na tle "Wkraczając w pustkę", nowych filmów Dumonta, Solondza, Łoźnicy czy Herzoga widać jak na dłoni cywilizacyjne zapóźnienie polskiego kina. Na tle niskobudżetowych filmów z konkursu międzynarodowego realizowanego często przez bardzo młodych, nieznanych jeszcze twórców, widać coś znacznie bardziej niepokojącego: brak odwagi. W konkursie "Nowe Filmy Polskie", ocenianym przez zagraniczne jury, w którym zasiadł m.in. Petr Zelenka, pokazano raptem sześć tytułów. Niektórzy polscy twórcy wrocławskiego festiwalu wręcz się boją i nie zgłaszają swoich filmów do konkursu, wybierając bardziej "bezpieczne" imprezy. Ostatecznie zwyciężyło "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka - kino nieco już przenoszone, zapożyczone z teatru, ale na tle innych tytułów eksplodujące energią, niepogodzone z polską rzeczywistością, niepogodzone z konwencjami kina.

Nagrodzonej za debiut "Ewie" Adama Sikory i Ingmara Villquista udało się wyjść z formuły realistycznego filmu "śląskiego", z nieodłącznym motywem familoków i biedaszybów, w kierunku mocnego kina obyczajowego. Najbardziej interesująca nie jest tu prostytuująca się żona bezrobotnego górnika, ale on sam - mężczyzna zdegradowany przez nowe czasy, w żałosny sposób próbujący utrzymać nad kobietą resztki władzy. Swoją drogą, inny film Sikory (dotychczas autora zdjęć i dokumentalisty), "Wydalony", zrealizowany wespół z mikołowskimi poetami - Krzysztofem Siwczykiem i Maciejem Meleckim, ratował honor polskiego kina w konkursie międzynarodowym, w którym po raz pierwszy w dziesięcioletniej historii festiwalu pojawiła się rodzima produkcja. Generalnie jednak polskie filmy funkcjonowały gdzieś na uboczu festiwalowych wydarzeń. Miały swoją wierną widownię, ale nie wzbudzały takich emocji jak panorama imponującego pod każdym względem nowego kina tureckiego. Na jubileuszowym festiwalu działo się zresztą bardzo dużo, by wymienić tylko animacje Daniela Szczechury czy braci Quay, coraz bardziej rewolucyjne kino Godarda, coraz świeższe kino Hasa, filmy o sztuce i rewelacyjne imprezy muzyczne, zwieńczone "Księgą niepokoju" Michela van der Aa według Fernando Pessoi, gdzie w postać narratora wcielił się Klaus Maria Brandauer.

***

Cieszy w tym wszystkim jedna rzecz: z każdym rokiem przyjeżdża do Wrocławia coraz więcej młodych polskich twórców. Oglądają filmy, uczestniczą w warsztatach mistrzowskich, żarliwie dyskutują o kinie w festiwalowym klubie. Dlatego z taką nadzieją wypatrujemy "pokolenia ENH" już nie tylko wśród publiczności, ale również w polskim filmie. Byłby to bez wątpienia największy sukces festiwalu Romana Gutka.

10. Festiwal Era Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca - 1 sierpnia 2010

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2010