Po obu stronach ekranu

VIII Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty: Widownia reaguje jak jeden organizm, irytuje się i wścieka, albo odpływa w opętańczym śmiechu.

29.07.2008

Czyta się kilka minut

Festiwal stał się rozrywką masową. pod względem rozmiarów, zróżnicowania repertuaru i rozmachu nie ma sobie równych /fot. materiały prasowe /
Festiwal stał się rozrywką masową. pod względem rozmiarów, zróżnicowania repertuaru i rozmachu nie ma sobie równych /fot. materiały prasowe /

Kiedy festiwal Era Nowe Horyzonty przeniósł się z Cieszyna do Wrocławia, jego uczestnicy nasiąkli wielkomiejską atmosferą. Jednak to, co jeszcze dwa lata temu nieśmiało i pokątnie przekazywane było z ust do ust, w tym roku coraz więcej ludzi wypowiadało na głos: wrocławskie Horyzonty atomizują publiczność i ograniczają pole ścierających się opinii. Rozparcelowany na 13 kinowych ekranów, rozstrzelony przestrzennie, festiwal stał się rozrywką masową. Pod względem rozmiarów, zróżnicowania repertuaru i rozmachu to święto kina nie ma sobie równych. W przeciwieństwie do wielu imprez (Ińsko, Prowincjonalia, Zwierzyniec), które pozostały wydarzeniami skromnymi, ENH można ubrać we wszelkie hiperbolizujące przymiotniki. Kogo nie dręczy nostalgia za Cieszynem, ten czuje się we Wrocławiu jak ryba w wodzie.

Transgresja na zawołanie

"Wyzwanie" to jedno z dwóch kluczowych pojęć w leksykonie festiwalowego bywalca (drugim jest "transgresja"). W przypadku Ery oznacza ono konstrukcję wielopoziomową, na którą składają się mniejsze wyzwania. Niepodołanie jednemu wyklucza często podołanie kolejnym i prowadzi do całkowitej porażki. Ścieżka, którą podąża widz, wiedzie przez ponad pół tysiąca filmów ułożonych w kilkanaście cykli, konkursów i retrospektyw. Ustalając filmową marszrutę, warto od razu pomyśleć o przerwach obiadowych, poznać okoliczne jadłodajnie i najlepiej - określić czas posiłku. Biada niezdecydowanym. Jeden kęs za dużo, chwilowa niedyspozycja garçona - i już jest za późno, trzeba wbijać się klinem w kilometrową kolejkę na filmy Terence’a Daviesa (tegoroczny ulubieniec publiczności). Zaczyna się przestępowanie z nogi na nogę. Wpuszczą czy nie wpuszczą? Jeśli wpuszczą, można usiąść w fotelu i czekać na transgresję (czyli kolejne wyzwanie). Jeśli nie, system triumfuje. Celowo przesadzam, bo jak słusznie zauważył jeden z uczestników panelu "Dokąd zmierzają Nowe Horyzonty?", dla chcącego nic trudnego. Skoro tak, to dla głodnego prawdopodobnie też.

Na sali kinowej, bez względu na to, czy trafimy na pokaz filmów Theo Angelopoulosa, czy na "Angielską robotę" (bo o taką różnorodność zadbano), zasilamy szeregi widzów, którzy nowohoryzontowe frykasy przegryzają bez trudu. W autorytarnej wizji sztuki według Romana Gutka wygospodarowane zostało miejsce dla "przeciwnika", którym jest konsument dóbr multipleksowych. Paradoks festiwalu polega na tym, że wychował on sobie widownię, dla której transgresja jest rutyną. Ten "multipleksowy" mechanizm konsumpcji wraca, choć co innego się pochłania. Czy istnieje jakiś wentyl bezpieczeństwa, miejsce, gdzie można zrzucić ów balast, oczyścić głowę z nadmiaru nowych estetyk? Era nie doczekała się jeszcze spotkań na wzór panelu "Szczerość za szczerość" z koszalińskiej imprezy Młodzi i Film. Poprojekcyjne spotkania z reżyserami to mimo wszystko formy ułomne. Obserwowany z tylnych rzędów w dziewięciosalowym kinie Helios reżyser przypomina mały ruchomy punkcik. Zadawać mu pytanie to jak strzelać do niego z karabinu snajperskiego. Dobrze chociaż, że spektakl toczy się po obu stronach ekranu. Widownia, która reaguje jak jeden organizm, irytuje się i wścieka albo odpływa w opętańczym śmiechu, to ciało niezastąpione. Wystarczyło wybrać się w tym roku kilka razy na cykl "Nocne szaleństwo", gdzie pokazywane były filmy mistrza dreszczowca i horroru Daria Argento, żeby się o tym przekonać.

W pułapce kompromisu

Konkurs Nowe Horyzonty odratowuje tytuły, które w innych sekcjach najpewniej by przepadły (co potwierdza i tak słaba frekwencja). Publiczność może ocenić filmy, dla których dystrybucja będzie drogą krzyżową, a jednocześnie ma realny wpływ na ich popularyzację (by przypomnieć zeszłorocznego zwycięzcę, "Potosi. Czas podróży" Rona Havilio, który miał swoje pięć minut w polskich kinach). Te dwie sfery (komercyjna, związana z nieszczęsnymi kuponami do głosowania i sześciostopniową skalą ocen w gazetce festiwalowej, oraz artystyczna, odwołująca się do samych obrazów) nakładają się na siebie, działają w służbie widza i sztuki filmowej. Widzowie nagrodzili "Deszcz dzieci" Vincenta Warda, dokumentalną i poetycką opowieść o powrocie reżysera do świata, który opuścił, i do ludzi, których zawiódł. Rzeczywistość jest w niej umagiczniona, z przeszłości wyłaniają się cienie Maorysów z czasów kolonizacji Nowej Zelandii, podszewką całości jest smutek, może nawet tragizm. Tegoroczne Nowe Horyzonty przyniosły również to, co w tej imprezie najlepsze i godne wszelkich pochwał, ale z drugiej strony skumulowały jej wady w kilku filmach z pogranicza artystowskiego bełkotu. Przedstawicielem kina "oświeconego" był "Jezus Chrystus Zbawiciel" Petera Geyera, pasożytniczą naroślą na konkursie okazał się "Włóczęga" Cao Guimaresa.

Geyer, literacki biograf Klausa Kinskiego, cofnął się do roku 1971, kiedy w berlińskiej Deutschlandhalle aktor przez kilka godzin wygłaszał monolog będący prowokującą interpretacją dziejów Chrystusa. Wzruszał, doprowadzał do furii i lżył widownię, składającą się w głównej mierze z dzieci kontrkultury. Antyklerykalny wydźwięk monologu Kinskiego schodzi szybko na drugi plan, tak samo jak konstatacja, że romantyczny artysta nie dogada się już z pragmatyczną publicznością, a ktoś, kto dorobił się na sztuce, zawsze będzie opluwany przez dzieci kwiaty. Jednakże emocje, którymi przesiąknięty jest obraz, wynoszą go w sferę dzieł interesujących. Pomysł frapuje, realizacja podsuwa refleksje natury metafilmowej, zostaje postawione pytanie o istotę katolicyzmu i chrześcijaństwa. Tyle wystarczy, żeby złapać kogoś za rękę między tytoniowym rytuałem a mrożoną kawą i uzewnętrznić gniew, ewentualnie podzielić się ciepłymi uczuciami.

Pokora dla materiału cechuje film Geyera. Dla odmiany, w postawie Guimar?esa nie ma nic chwalebnego. Brazylijczyk poważnie nagiął zasady etyki dokumentalisty (manipulował swoimi bohaterami, z których jeden jest ewidentnie chory umysłowo) i sadystycznie poznęcał się nad widownią formą swojego utworu. Niedbałość realizacyjną i intelektualne lenistwo podniósł do rangi cnót. Festiwal, który zostawia luki dla filmów takich jak "Włóczęga", ma problemy z selekcją. Po części można to wytłumaczyć rozmiarami wydarzenia, ale w głównej mierze chodzi tu o konkursową formułę, która, jak przypuszczam, opiera się na bolesnym kompromisie. Być może ceną za oryginalność filmu bywają wątpliwości dotyczące jego merytorycznej zawartości.

Autor w centrum świata

Na uboczu rozgrywały się rzeczy nie mniej ciekawe. Konkurs "Nowe filmy polskie", który jest trochę jak przyszyty na siłę do festiwalowego ciała, zakończył się zwycięstwem dokumentu "Złota rybka" Tomasza Wolskiego. Przy tej okazji jak bumerang wróciło pytanie o sens wrzucania do jednego worka dużych fabuł, produkcji niskobud­żetowych i dokumentów. Poza przeglądami retrospektywnymi, czyli "lądami stałymi", którym patronowało kilkunastu autorów (oprócz wspominanego Angelopoulosa, Daviesa i Warda, m.in. Andrzej Żuławski, Piotr Łazarkiewicz, Katarzyna Maciejko--Kowalczyk, Alina Skiba, Alexander Sroczyński), rozciągało się morze animacji, dokumentów, krótkometrażówek i przeglądów narodowych, reprezentowanych w tym roku przez Brazylię i Nową Zelandię. Bez względu na to, jak poręczna, a jednocześnie niesprawiedliwa jest kategoria "kina narodowego", właśnie na tych pokazach zobaczyłem ukryty potencjał festiwalu. Jednym z najszerzej komentowanych i najlepszych filmów we Wrocławiu był znany w Polsce "Tylko instynkt" Lee Tamahoriego. Ostatni film Nowozelandczyka, hollywoodzki "Next", to jedynie demonstracja reżyserskiej impotencji. Zestawmy te dwa fakty i zadajmy sobie pytanie, czy jest lepszy punkt wyjścia dla dyskusji o współczes­nym kinie autorskim. Przecież o autora na sanockiej, cieszyńskiej i wrocławskiej Erze zawsze chodziło.

Michał Walkiewicz - student filmoznawstwa UAM w Poznaniu, laureat Konkursu im. Krzysztofa Mętraka w 2006 i 2007 roku. Publikuje w miesięcznikach "Film" i "Kino".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2008