Filmy spoza kina

Najcenniejsza na festiwalu Era Nowe Horyzonty jest okazja do rozmowy, spieranie się o sens kina w czasach, kiedy tak trudno twórcom wydobyć z siebie indywidualny ton - i jeszcze trudniej zainteresować nim widza.

30.07.2007

Czyta się kilka minut

Wrocław. Na festiwalowe imprezy pomagał trafić specjalnie ustawiony drogowskaz /
Wrocław. Na festiwalowe imprezy pomagał trafić specjalnie ustawiony drogowskaz /

Po przenosinach z Cieszyna festiwal organizowany przez Romana Gutka na dobre zadomowił się we Wrocławiu. Nabrał jeszcze większego rozmachu, który zrazu przytłacza, ale potem uczy mądrego wyboru i krytycznego spojrzenia. Filmy wyselekcjonowane tu zostały co prawda z dużą starannością, z uwzględnieniem wszystkiego, co żywotne i świeże w dzisiejszym kinie i co warte przypomnienia w jego historii. Jednakże festiwalowy widz wrzucony na tak rozległe wody, musi sam odnaleźć swoje horyzonty, często na przekór festiwalowym trendom.

Najcenniejsza na festiwalu ENH jest okazja do rozmowy, spieranie się o sens kina w czasach, kiedy tak trudno twórcom wydobyć z siebie indywidualny ton - i jeszcze trudniej zainteresować nim widza. Jak wiele można powiedzieć przy pomocy filmowego medium, wskazuje nagrodzony przez wrocławską publiczność film "Potosi: czas podróży" Rona Havilio z Izraela. Ten intymny dziennik wyprawy do Boliwii, śladem podróży poślubnej sprzed 30 lat, staje się dla reżysera i jego rodziny okazją do spojrzenia w głąb samych siebie, bolesnej konfrontacji z upływającym czasem. Stare zdjęcia boliwijskiego miasteczka i ich dzisiejsza filmowa replika stają się na naszych oczach zwierciadłem odbijającym wewnętrzny pejzaż bohaterów. Czterogodzinny, wymagający specjalnego dostrojenia film Havilio to esej o duszy kina, o tym, jak wiele inwestujemy weń z siebie (nie tylko twórcy, również my, widzowie) - i jak wiele w zamian możemy otrzymać.

Przy filmach w rodzaju "Potosi" zaciera się granica między dokumentalnym zapisem a autorską kreacją. Przestają mieć sens pytania o dokumentalny rygor. Liczy się uczciwość przekazu. Wiele zresztą dyskutowano we Wrocławiu o "niebezpiecznych związkach dokumentu i fikcji". Twórcy filmowi z pełną świadomością mieszają dziś oba porządki. Dokumentaliści prowokują rzeczywistość, by wydobyć zeń intensywny koloryt, zaś twórcy kina fabularnego zanurzają się w naturalny strumień życia, by uwiarygodnić filmowany świat. W austriackim dokumencie "Zdarzyło się przed chwilą" Anja Salomonowitz stosuje ryzykowny, ale nader skuteczny zabieg. Opowiadając o handlu kobietami, hańbie zachodniej cywilizacji, autentyczne wyznania ofiar wkłada w usta podstawionych, fikcyjnych postaci: celnika, taksówkarza, gospodyni domowej, pani konsul. Wszyscy oni, mieszkańcy porządnego, aseptycznego świata, są niemymi świadkami dokonujących się każdego dnia tragedii. Interwencyjny cel filmu zostaje osiągnięty bynajmniej nie przez drastyczny opis, ale poprzez stworzenie sytuacji kompletnego wyobcowania, przez zamknięcie widza w klaustrofobicznej przestrzeni bez wyjścia. Cudza krzywda, relacjonowana beznamiętnym, sprawozdawczym tonem, dociera do nas ze zdwojoną mocą.

Gorzej, gdy inscenizowanie służy wyłącznie sprytnej manipulacji, jak miało to miejsce w przypadku duńskiego filmu "AFR" Mortena Hartza Kaplersa. Reżyser chciał uwodnić, iż żyjąc w medialnym matriksie, przestajemy rozpoznawać naturę kłamstwa. Tak w polityce, jak i w mediach. Spreparował więc w oparciu o wyssane z palca fakty fałszywy dokument (po angielsku mockumentary), tropiący okoliczności zabójstwa obecnego premiera Danii. Efekt jest porażający, tyle że popisowa brawura służy tu jedynie socjologicznemu eksperymentowi - godnemu raczej inteligentnego sztubaka, biegłego w filmowym instrumentarium, aniżeli w pełni odważnego twórcy.

Widz wychowany na "Nowych Horyzontach" coraz częściej odchodzi od doraźnych eksperymentów na rzecz kina dojrzałej prowokacji, kina otwartych sensów, zapraszającego do poważnej rozmowy. Jak w filmowej medytacji "Las w żałobie" Japonki Naomi Kawase, której bohaterowie: wdowiec w depresji i opiekująca się nim młodziutka pielęgniarka, poprzez wspólnie przeżyte doświadczenie utraty, powoli odnajdują rację istnienia. Inny faworyt festiwalu, Szwed Roy Andersson w ekspresyjnej tragikomedii "Do ciebie, człowieku" wykreował jedyny w swoim rodzaju filmowy mikrokosmos, zaludniony przez żałosnych, pokracznych bohaterów, wiodących swoje marne "żyćko", ale jakże w tej karykaturze przejmująco ludzkich. Inną metodą, choć z podobnym efektem, zrealizował swój film Ulrich Seidl, okrutny diagnostyk zdehumanizowanej zachodniej cywilizacji. W "Import Export" poszedł śladem pamiętnego "Hundstage" i z zimną precyzją sfotografował patologiczne zależności łączące sytych, znudzonych mieszkańców Zachodu i upokorzonych nędzą i cywilizacyjnym zapóźnieniem obywateli Europy Wschodniej. Uderzająca jest paralela ich losów: wegetująca pielęgniarka z Ukrainy wyjeżdża do Austrii i podejmuje pracę w sterylnym domu starców, a w tym samym czasie młody Austriak, rozczarowany nieludzkimi relacjami w swojej ojczyźnie, szuka harmonii w postkomunistycznym kraju, importującym zachodni złom, a eksportującym głównie prostytutki i sprzątaczki. Oba światy łączy to, że nie sposób w nich żyć, a jeszcze trudniej pozostać człowiekiem.

Tegoroczny konkurs festiwalu ENH nie szukał na szczęście ekstremalnych rozwiązań, rzadziej eksperymentował z cierpliwością widza, nie wywoływał fizjologicznych odruchów, jak miało to miejsce jeszcze w poprzednich edycjach. Wielu tytułom można by nawet zarzucić pewną kontrolowaną wtórność - bo ileż razy można oglądać samotnych w azjatyckiej metropolii ("Nie chcę spać sam" Tajwańczyka Tsai Ming-lianga [piszemy o nim obok - red.]), zagubionych w swej podwójnej tożsamości współczesnych Turków ("Jajko" Semiha Kaplanoglu) czy barwnych przedstawicieli narodu kurdyjskiego, walczących z polityczną opresją ("Półksiężyc" Bahmana Ghobadiego). Wszystkie jednak wymienione tutaj filmy naznaczone są indywidualnym dotknięciem, mówią własnym językiem, niezwykle biegle posługują się sprawdzoną przez siebie formułą. Widz bardziej surowy, wolny od przekleństwa odniesień i porównań, rozpozna w nich z pewnością kino dużego formatu. Na tym tle zupełnie osobnym charakterem wyróżnia się "Ciche światło" Meksykanina Carlosa Reygadasa - ascetyczny moralitet o zdradzie i brzemieniu winy, a zarazem milczący dramat namiętności i bólu, rozegrany w milczącym wiejskim pejzażu, w świecie wywodzącej się z protestantyzmu sekty menonitów. Rzadko w kinie moralna problematyka zostaje wyartykułowana w sposób tak przekonujący, wręcz dotkliwy, a zarazem wolny od kaznodziejskiego tonu.

Wrocławska uczta filmowa, która czasem przybiera postać morderczego maratonu (bez mała pół tysiąca nieprzypadkowych filmów w dziesięć dni!), miała w tym roku swoje indywidualne i zbiorowe odkrycia (w postaci panoramy mało znanego w Polsce kina australijskiego czy retrospektywy cieszącego się nabożnym wręcz kultem outsidera Hala Hartleya [piszemy o nim obok - Red.]), a także ważne przypomnienia (filmy nieśmiertelnego maestro Felliniego czy przegląd najlepszych osiągnięć "szkoły polskiej"). Z gąszczu propozycji fabularnych, dokumentalnych i animowanych, długo, średnio i krótkometrażowych z 47 krajów pozostanie we mnie na pewno "Aleksandra" Sokurowa - pasjonująca, "ekumeniczna" z ducha historia o rosyjskiej babuszce wyruszającej do Czeczenii w odwiedziny do wnuka - żołnierza; znakomici "Świadkowie" André Téchiné, opowiadający o grupie przyjaciół, którzy na początku lat 80. nieprzygotowani na spotkanie z AIDS muszą zmierzyć się z zupełnie nowymi wyzwaniami; "Persepolis" - sfilmowany komiks Marjane Satrapi i Vincenta Parronauda, mistrzowska i politycznie niepoprawna opowieść o przygodach irańskiej dziewczyny uciekającej z kraju rewolucji islamskiej do europejskiej ziemi obiecanej; poetycka impresja na temat odchodzącego dzieciństwa w tureckich "Czasach i wichrach" Rehy Erdema; wreszcie "Wyspa" Pawła Łungina - rosyjskie kino w najlepszym wydaniu, z malarskim oddechem i metafizyczną refleksją. Czy te filmy wyznaczają w kinie jakieś "nowe horyzonty"? Pewnie nie - Łungin, Erdem i Téchiné w sensie filmowym są wręcz ostentacyjnie staroświeccy. Ważne jednak, że filmy te otwierają coś w nas samych, odzwyczajają od ułatwionego schematami myślenia, przewartościowują estetyczne gusta.

Pobyt na festiwalu Era Nowe Horyzonty nie ma już, jak widać, wiele wspólnego z wakacyjnym wypoczynkiem okraszonym ambitnymi filmami, jak to było w czasach cieszyńskich. Projekcje, koncerty, dyskusje, wystawy osiągnęły we Wrocławiu stężenie przekraczające możliwości percepcyjne normalnego człowieka. Oby tylko magia wielkich liczb nigdy nie przysłoniła organizatorom istoty tego festiwalu, jaką jest spotkanie z kinem, którego na co dzień w kinie znaleźć nie sposób.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2007