Nielegalni przyjaciele

Różnią ich poglądy na politykę i styl życia. Łączą dwie rzeczy: są młodymi Polakami i pomagają uchodźcom.

07.03.2016

Czyta się kilka minut

Hania Hakiel podczas zajęć z uchodźcami w dawnym szpitalu przy Eschenallee, Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla „TP”
Hania Hakiel podczas zajęć z uchodźcami w dawnym szpitalu przy Eschenallee, Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla „TP”

Pamiętasz, jak się śmiałaś, że choć jesteś z Polski, to nigdy nie ukradłaś samochodu ani nawet roweru i nigdy nie pracowałaś na czarno na budowie? Rozumiesz, jak to jest, gdy ludzie nie wiedzą o tobie nic, a patrzą na ciebie, jakby wszystko wiedzieli”.

Tamtej soboty, po całym dniu za miastem, Hania Hakiel wróciła z mężem do swojego berlińskiego mieszkania o piątej po południu. Pozostawiony na biurku telefon wyświetlał komunikat o 16 nieprzeczytanych esemesach. Pisali Syryjczycy, Afgańczycy, Jemeńczycy: „Proszę, nie zacznij się nas bać. To nie są muzułmanie, ci, co zabijają. To są szaleńcy. Tak się boję, że ludzie nie będą rozumieć tej oczywistej różnicy”.

W ten sposób 14 listopada 2015 r. Hania (zwykle używa zdrobnienia swojego imienia) dowiedziała się o zamachach dżihadystów w Paryżu, do których doszło poprzedniego wieczoru. Wcześniej nie włączała internetu; przed wycieczką odsypiała noc po spotkaniu z uchodźcami. Było wspólne gotowanie, pokaz slajdów, dyskusje o Syrii i Jordanii… Rozmowy skończyły się nad ranem.

A oni upewniali się teraz: „Rozumiesz, jak to jest…”. Pomyślała, że najwyższa pora rozpocząć własną wojnę z ekstremizmem. I że w związku z tym następnym razem, prócz zbiorowego gotowania, zorganizuje jeszcze uchodźcom tańce. „Jeśli nie wiesz, że masz się bać, życie toczy się normalnie”, zanotowała sobie tego samego popołudnia.

Bez słów

Innym razem, w ramach prowadzonej przez siebie terapii przez sztukę, przygotowywała z dziećmi uchodźców „rzeźby” ze słomek do napojów. Jeden z chłopców wykonał dom. Obok akurat nie było tłumacza, mały sięgnął po kartkę papieru, złożył z niej samolot, pokazał, jak zrzuca bombę, jak budynek wybucha.

– Wtedy nie miałam możliwości z nim porozmawiać – opowiada Hania, gdy siedzimy w Refugio, przestronnej kawiarni na parterze berlińskiej kamienicy, która od kilku miesięcy służy uchodźcom za tymczasowy azyl. – Pokazałam jednak, że dom ze słomek można odbudować. Przy stole obok inne wolontariuszki robiły kwiatki z origami. Wzięłam kilka, posadziłam chłopcu obok nowego domu.

Hania Hakiel podczas zajęć z uchodźcami w dawnym szpitalu przy Eschenallee, Berlin, luty 2016 r. Fot. Bartek Sadowski dla „TP”

Zawsze działa pokazywanie fotografii Warszawy. Tych starych, z morzem powojennych ruin przypominających zniszczone Homs, i współczesnych, z panoramą wieżowców ze stali i szkła. – Kiedyś wojna, dziś wielki świat. Tak będzie i u was – mówi. A mnie tłumaczy: – Bariery językowej nie przeskoczymy szybko. Z nimi trzeba działać bez słów.

Pewnie dlatego w Berlinie można ją często spotkać z czarną walizką na kółkach. W środku: setki kredek, bloki rysunkowe, farbowany papier i podręczniki do origami, książki do kolorowania mandali, zwierząt, pędzle. Wszystko w tekturowych pudłach, rozlatujących się już, otwieranych ostatnio wiele razy.

Prywatna relokacja

Na początku marca Hania skończyła 30 lat. Od pięciu mieszka w Berlinie, pracuje jako terapeutka. Dyplom z psychologii obroniła w rodzinnym Krakowie. Za czasów szkolnych i studenckich była m.in. wolontariuszką w domu dziecka, przedszkolu dla dzieci autystycznych, pracowała w Stowarzyszeniu Wiosna. Do Berlina przyjechała na Erasmusa. Tu wyszła za mąż, została na stałe. Kocha to miasto.

W sierpniu minionego roku, gdy do stolicy Niemiec zaczęli masowo docierać uchodźcy i migranci, głównie z Bliskiego Wschodu i Azji, Hania pomyślała: „Urodziłam się w bezpiecznym kraju, mam fajnego męża. Dlaczego moje życie jest lepsze niż tych wszystkich ludzi? Przecież nie zrobiłam nic, aby na to zasłużyć”. Któregoś dnia podjechała rowerem do centrum rejestracji nowo przybyłych. Przez siedem godzin rozmawiała z czekającymi w kolejce.

– Jednej z afgańskich rodzin zaproponowałam wtedy, aby przychodziła do mojego mieszkania gotować tradycyjne potrawy swojej kuchni – mówi Hania. – Zaczęłam zapraszać znajomych na takie obiady. Zawsze zostawiali tej rodzinie jakieś datki.

Akcja szybko się rozrosła: przyjaciół zastąpili obcy ludzie, którzy o afgańskich obiadach w prywatnym mieszkaniu dowiedzieli się z Facebooka. Potem uchodźców zaprosiła jedna z restauracji. Przyszło sto osób.

A Hania zaangażowała się w pomoc już na całego. – Miałam poczucie niesprawiedliwości, że blisko nas jest tak wielu zupełnie zagubionych ludzi, a nasze europejskie życie toczy się jak gdyby nigdy nic. Wbrew temu, co mówi się w mediach, jeśli nie wiesz, że w tym mieście jest tylu uchodźców, nigdy się nie zorientujesz. Kobiety z chustami na głowie czy mężczyźni o południowym wyglądzie mieszkają przecież w Berlinie od lat.

W końcu założyła blog „Illegal Friends” („Nielegalni Przyjaciele”), podjęła też współpracę z organizacją Give Something Back To Berlin. Gdy polski rząd zwlekał ze sprowadzeniem uchodźców, wyręczyła go, przywożąc na Boże Narodzenie do Krakowa ośmioro Syryjczyków. Tylko na 48 godzin – tyle były ważne ich wizy. Na spotkaniu w jednym z klubów opowiadali o swoim zniszczonym kraju i o tym, jak bardzo chcą tam wrócić. Potem spędzili Wigilię z polskimi rodzinami, które przygotowały im prezenty gwiazdkowe. W konspiracyjnym mailu w tej sprawie imiona uchodźców zapisała wspak – zależało jej na zrobieniu im niespodzianki.

– Ten przyjazd był reakcją na to, co się dzieje w Polsce. Pomyślałem: „Zobaczcie ich, porozmawiajcie z nimi, zapytajcie ich, dlaczego uciekają ze swojego kraju”. Śmiałam się wtedy, bo siedmiu z nich było mężczyznami w wieku poborowym – mówi dziś Hania.

Rysujemy przestrzeń

Eschenallee (aleja Jesionowa) na zachodnich przedmieściach Berlina, połowa lutego. To tu kończy się podróż i zaczyna nowe życie uchodźców. Stare wille, rozchodząca się już kostka brukowa, dwie ambasady odległych krajów. W cieniu ceglanej wieży ciśnień, pod numerem trzecim, spory pawilon w kształcie litery L.

W dawnym szpitalu przy Eschenallee. Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla \"TP\"

Od czasu, kiedy wyprowadzili się stąd lekarze i pacjenci kliniki psychiatrycznej, budynek stał pusty. W minionym roku w biurach rad dzielnic stolicy Niemiec pośpiesznie przetrząsano szuflady w poszukiwaniu kluczy do miejsc, które mogłyby posłużyć jako schroniska dla uciekinierów. Dawny szpital nadawał się znakomicie. Miało tu zamieszkać trzysta osób. Trafiło dwa razy więcej. Sześćset osób – mniej więcej tyle mieści się w jednym pociągu, które przewoziły uchodźców i migrantów przez Bałkany. Jesienią przez znajdujące się tam obozy tranzytowe przejeżdżały codziennie nawet cztery takie pociągi.

Takich miejsc jest dziś w Berlinie około dwustu. W każdym z nich – mówi Hania – „kłuje w oczy cisza”: – Wszyscy siedzą w pokojach, śpią, nudzą się. Władze nazywają takie schroniska „tymczasowymi”, ale przy Eschenallee uchodźcy będą tak mieszkać co najmniej dwa lata. I to ma być tymczasowość? Stwórzmy im przynajmniej wspólną przestrzeń.

W poniedziałek rano pod dawnym szpitalem stawia się siedmioro wolontariuszy: Duńczycy, Polacy, Holenderka, Amerykanka i Francuzka. Zadanie na dziś: ze smutnej sali przechodniej łączącej dwa korytarze uczynić kolorową świetlicę, w której wszyscy poczują się dobrze. Wolontariusze przynoszą stoły z dawnego gabinetu zabiegowego. Jest ich zbyt mało. Jeden trzeba pożyczyć od uchodźców. „Na dwie godziny, oddamy. A pomożesz nam przenieść?” – tak angażują ich do wspólnej pracy.

Gdy przychodzą dzieci, zaciekawione rozstawionymi na stołach kredkami, sukces jest już murowany. Szybko powstają rysunki, które zawisną na ścianach przyszłej świetlicy.

Hania: – Wielu z nich nigdy nie rysowało. Jeśli nie chcą podchodzić, nie musi to oznaczać, że się wstydzą. Po prostu nigdy nie mieli w rękach kredki.

Dziś się udało: już po godzinie wspólnie bawi się i pracuje kilkunastu mieszkańców schroniska. Dzieci najczęściej rysują domy. Te z Albanii (wśród mieszkańców ośrodka jest też sporo imigrantów z Bałkanów) malują swoje flagi. Pewien chłopczyk rysuje meczet, a na kartce obok – karabin.

– To wołanie o uwagę: „chcę ci opowiedzieć swoją historię” – tłumaczy Hania. – Jak wtedy reaguję? Wiem, że jeśli otworzę jakiś bolesny temat, nie zawsze będę miała czas, aby go zamknąć. Być może już nigdy nie spotkam tego chłopca. Wtedy pracuję na symbolach.

Tego dnia Hania narysowała więc kolorowy balon. Z jednej jego strony sąsiaduje z nim dom. Z drugiej – rodzina: mama, tata i dziecko. Ojciec trzyma niewielką walizkę. Z balonu wychodzi wielkie serce.

W dawnym szpitalu przy Eschenallee. Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla \"TP\"

Start-up na dachu

Niewielu uchodźców miało takie szczęście jak ci, którzy trafili na dach pięciopiętrowego budynku w południowym Berlinie, w którym mieszka Anna Hoffmann. Kiedy wspinamy się do góry krętymi, metalowymi schodami, Anna tłumaczy, że z polskiej prasy stara się czytać w internecie „Gazetę Wyborczą” i „Nasz Dziennik”. I że przeraża ją, iż w naszej dyskusji o uchodźcach brakuje rozsądnego środka.

Pochodzi ze Szczecina, ale w Berlinie mieszka od wielu lat. Pracuje w branży IT, rozkręca nowe start-upy. Już w Polsce angażowała się w działalność teatralną; w Niemczech pracowała w domu kultury, przez pierwszy rok pobytu przygotowywała tutaj duży projekt teatralno-muzyczny realizowany potem w Bośni.

Kiedy jesienią dyskusja o uchodźcach była najgorętsza, Anna zawiesiła na kilka dni swoje konto na Facebooku. Mówi, że bolało ją serce, gdy czytała, co wypisują niektórzy jej znajomi. – Najgorsze, że byli wśród nich ludzie, z którymi angażowałam się w rozmaite projekty. Tacy, którzy znają świat – opowiada.

W Berlinie przystąpiła ze swoim niemieckim mężem do społecznej kooperatywy, która, z ominięciem kosztownych usług deweloperów, budowała dla siebie dom. Na dachu zaprojektowali niewielką dobudówkę – mała kuchnia, łazienka, grill i ogródek. W sam raz na sąsiedzkie spotkania latem.

Kiedy w mieście zaczął się problem z kwaterunkiem uchodźców, mieszkańcy budynku zdecydowali, że użyczą przybudówkę potrzebującym. Pod koniec listopada wprowadził się tam ojciec z 13-letnią córką.

Anna: – Teraz mieszka tam już sześć osób, ale nikt z nas w to nie wnika. To małe pomieszczenie, 30 metrów kwadratowych, ale dla nich to i tak raj. Umowa jest taka, że mieszkają tu do wiosny, ale raczej nikt nie liczy, że stanie się cud i znajdą sobie w tym czasie pracę lub inne lokum. Pewnie zostaną dłużej.

Nowi sąsiedzi z dachu nie znają niemieckiego ani angielskiego. Dziewczyna chodzi do szkoły, do tzw. klasy powitalnej. Niemcy wspierają ich, jak mogą. Co rusz ktoś pod drzwi podstawi im coś do jedzenia, zrobi zakupy.

– Jeden z kolegów z Warszawy narzekał ostatnio, że w Niemczech zabrakło poważnej debaty o tym, czy przyjmować uchodźców – mówi Anna. – Ale ja myślę, że tu nie ma o czym debatować. Można rozmawiać, co z tym zrobić w praktyce. Zaopiekować się tymi ludźmi jednak trzeba, nie ma innej możliwości.

Dodaje, że jeszcze kilka miesięcy temu chciała przyjechać na dłużej do Polski ze swoim mężem i synem. Ale teraz sobie tego nie wyobraża. Po sprawie uchodźców coraz bardziej utożsamia się z Niemcami.

W dawnym szpitalu przy Eschenallee. Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla \"TP\"

(Żaden) problem z kobietami

Mniej więcej raz na miesiąc Hania Hakiel podróżuje do ośrodka dla uchodźców w Hardenberg, niedaleko granicy z Polską. Tam są ludzie, którzy na przyznanie statusu uchodźcy czekają latami. Zna rodzinę z Somalii, która zdążyła już urodzić tam dwójkę dzieci. Uchodźcy tracą wolę życia. Śpią 16 godzin dziennie. Muzułmanie, którzy zwykle nie piją alkoholu, uzależniają się od niego.

Co drugi tydzień w kawiarni Refugio Hania organizuje z kolei Open Art Shelter, w czasie którego grupa 50 nastolatków z Syrii i Afganistanu spotyka się z wolontariuszami i mieszkańcami z sąsiedztwa. W sumie przychodzi ok. 80 osób. Są stoliki z różnymi aktywnościami. Jest kącik z muzycznym jam session, ale i miejsce, w którym po prostu można ze sobą porozmawiać.

– Tacy nastolatkowie, którzy przybyli do Europy bez rodziców lub opiekunów, są najbardziej pokrzywdzeni – opowiada Hania. – Nie mają uregulowanego statusu, mieszkają razem w tych samych hostelach. Kilkudziesięciu innych nastolatków, z których każdy tęskni za mamą – to nie jest najlepsze otoczenie do dorastania.

Czwarte miejsce, w którym zajmuje się uchodźcami, to dawne lotnisko Tempelhof, które decyzją berlińskiego senatu zamieniono w miasteczko dla uchodźców. Docelowo ma tam zamieszkać 7 tys. ludzi; dla ich dzieci właśnie buduje się osobną szkołę.

– Zaproponowałam warsztaty dla kobiet – opowiada. – Negocjacje z dyrekcją trwały półtora miesiąca. Przeszłam szkolenie z bezpieczeństwa: mówiono m.in., abym nie całowała dzieci, bo mogę się od nich czymś zarazić. Administracji ośrodka trudno było wytłumaczyć, dlaczego chcemy pracować z kobietami. Z jej punktu widzenia nie ma z nimi przecież problemu: nie buntują się, żyją spokojnie, po cichu. Siedzą w tych namiotach, problemu nie robią.

Hania powiedziała: właśnie dlatego.

W dawnym szpitalu przy Eschenallee. Berlin, luty 2016 r. / Fot. Bartek Sadowski dla \"TP\"

Dawid pomaga na miejscu

Z Dawidem Wildsteinem, dziennikarzem współpracującym m.in. z „Gazetą Polską”, umówiłem się w Warszawie, przy placu Konstytucji, w barze, z którego na przestrzał widać ulicę Marszałkowską. – Lubię to miejsce, tu jest przestrzeń – mówi Dawid.

Nie nazywa się działaczem humanitarnym. Przygodę z reporterką rozpoczął od kijowskiego Majdanu. Potem latem 2015 r. pojechał z fotoreporterem Piotrem Apolinarskim przygotować materiał o uchodźcach chrześcijańskich w irackim Kurdystanie. Wkrótce zetknął się też z kurdyjskimi uchodźcami z Kobane, którym żadna organizacja nie chciała wtedy pomóc. Już w Polsce postanowił zorganizować zbiórkę.

– „Pomaganie chrześcijanom” brzmi fatalnie, gdyż tworzy wrażenie, jakby religia była jedynym kryterium. Prawda jest jednak taka, że nigdy nie można pomóc wszystkim, zawsze się wybiera. Nie wiem, dlaczego kryterium religijne miałoby być gorsze np. od kryterium miejsca – mówi Dawid. Dodaje też, że czasem jest to wybór praktyczny: możliwość przekazywania pomocy zaufanymi kanałami. Jeśli się ich nie ma, zwiększa się ryzyko, że pomoc, zamiast do potrzebujących, trafi np. do urzędników.

Dawid: – Pomogły nam różne środowiska, od Telewizji Republika po „Tygodnik Powszechny”. Zebraliśmy ok. 100 tys. złotych. W Polsce można za to kupić dobry samochód. Tam, na miejscu, wyposażyliśmy za te pieniądze w najpotrzebniejsze rzeczy trzy obozy kurdyjskie, po kilkaset osób każdy – i to na całe trzy miesiące. Mówię o tym, bo do furii doprowadza mnie pomysł pomagania uchodźcom tutaj i ilość kasy, która na to idzie. Pomagać trzeba przede wszystkim tam, na miejscu.

W październiku minionego roku Dawid wybrał się ze znajomym na Bałkany – na granicę serbsko-chorwacką i chorwacko-węgierską. – Pojechaliśmy tam, ponieważ prawa strona – a ja bardzo się z nią identyfikuję – cały czas mówiła o uchodźcach, ale nikogo tam nie wysłała. A przecież nasze zadanie jako dziennikarzy, nasz fundamentalny etos polega na tym, żeby opisywać rzeczy, które widzimy na własne oczy – mówi dzisiaj.

Na Bałkanach zaskoczyło go kilka rzeczy. Po pierwsze, że nie zobaczył kryzysu humanitarnego. Widział potrzebujących, ale nie rannych czy umierających z głodu. („Uchodźcą jest się do jakiegoś momentu, potem sytuacja jest już różna” – mówi dzisiaj). Po drugie, zdziwiło go zróżnicowanie uchodźców. – Zrozumiałem wtedy, że próby opisywania uchodźców jako jednolitej masy – a czyniły to obie strony sceny politycznej, choć po prawej wiązało się to niestety czasem z dehumanizacją – są absurdalne. Różnica między Kurdem z Aleppo a Afgańczykiem jest większa niż między Francuzem a Rosjaninem – opowiada Dawid.

Dodaje: – Dostawałem po łbie retoryką koszmaru. Epatowali nią zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy uchodźców. Ci pierwsi powtarzali non stop, jak biedni są to ludzie. Ci drudzy mówili o ich zdemoralizowaniu. W którymś momencie prawa strona epatowała obrazkami uchodźców wyrzucających jedzenie. Kiedy tam pojechałem, zobaczyłem, dlaczego tak robili. Punkty pomocy ustawiono przy granicy tak często, że co chwila otrzymywali jakieś jedzenie. Gdyby to wszystko ze sobą taszczyli, nieśliby ze sobą ze sto kilo jedzenia.

Dawid otwarcie identyfikuje się z prawicą, ale znajomych ma także wśród „chłopców z lewicy”. Jego zdaniem dialog jest możliwy. – Prawa strona jest raczej nastawiona przeciwko uchodźcom, ale gdy się wyjdzie do tych ludzi z sercem, ze zrozumieniem dla ich lęków – które, choć czasem przybierają nieracjonalne formy reakcji, nie są nieracjonalne – wtedy w większości przypadków można otwarcie rozmawiać.

Po powrocie do Polski Dawida uderzyło jeszcze jedno: jak łatwo jest sterować emocjami. – Widziałem mem, który „łyknęła” zresztą także platformerska strona. Zdjęcie starszej pani i podpis: „emerytura = 800 zł”. Obok fotografia uchodźcy i napisane „pomoc = 2000 zł”. Wszystko fajnie, ale to przecież nie jest wina uchodźcy, tylko patologia państwa, które nie jest w stanie zapewnić godnej emerytury własnym obywatelom – mówi Dawid. – Tymczasem tu, na każdym kroku, następuje skumulowanie nienawiści wobec obcego.

Na koniec podsumowuje: Polska dyskusja o uchodźcach przypominała medialną awanturę o tęczę na warszawskim placu Zbawiciela, która wybuchła w czasie, gdy na Ukrainie przelewała się krew. Skupiano się w niej na zupełnie nieistotnych problemach.

Dziewczyny na granicy

W Warszawie są jeszcze „Dobrowolki” – Monika Prończuk, Terka Teleżyńska, Zuzanna Leniarska, a także Maciej Bulanda. Wraz z nimi – grupa ok. 60 wolontariuszy, których zjednoczyła pomoc uchodźcom na tzw. szlaku bałkańskim.

Wolontariusze z grupy „Dobrowolki” w Miratovcu, serbskim miasteczku przy granicy z Macedonią, styczeń 2016 r. / Fot. Terka Teleżyńska

Monika i Terka mają po 26 lat. Pierwsza jest dziennikarką, ale ma też za sobą pracę w dziale pomocy rozwojowej delegacji Unii Europejskiej w Kirgistanie. Druga kończy właśnie socjologię, od lat działa w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej.

– Zaczęło się od spotkania z Maćkiem, kolegą, który tak jak ja akurat miał przerwę w pracy – opowiada Monika. – Zaproponował, żeby pojechać na Bałkany i pomóc uchodźcom. Zrobiliśmy wydarzenie na Facebooku, ogłosiliśmy, że mamy wolne miejsce w samochodzie. Pięć dni później byliśmy w drodze.

Dziś dziewczyny mówią, że do wyjazdu zmotywowała je rozkręcająca się jesienią w Polsce atmosfera niechęci wobec uchodźców. Oraz bezsilność, że nie można z nią nic zrobić.

Całą grupą – z Zuzą i Maciejem – zorganizowali więc po rodzinie i znajomych zbiórkę pieniędzy i ubrań. Starym rodzinnym renault espace (Monika: „Gdy powiedziałam mamie, że jadę do uchodźców, odpowiedziała: »nie ma mowy«. Po godzinie zadzwoniła: »może weźmiecie nasz samochód, jest przecież większy?«) zabrali na Bałkany buty, kurtki, śpiwory i karimaty.

Na granicę serbsko-chorwacką, przez którą w tamtym czasie przechodziło 7 tys. uchodźców na dobę, dotarli w środku nocy. Odtąd pracowali po 18 godzin dziennie: przy wielkim garnku z herbatą, w magazynie z ubraniami oraz na samej granicy. – Naszym zadaniem była kontrola tłumu – opowiada Monika. – To było męczące, ale dawało najwięcej satysfakcji, bo oznaczało dużo kontaktu z uchodźcami.

– Nie wszyscy podchodzili do nas mówiąc, czego im brakuje. Na przykład kobiety były zwykle bardziej nieśmiałe. Patrzyłam, czy wszystkie dzieci mają buty. Gdy któreś nie miało, biegłam do magazynu. Nauczyłam się rozpoznawać wielkość dziecięcych stóp na oko – śmieje się dziś Terka.

Gdy wrócili do Warszawy, na spotkanie z całą czwórką w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN przyszło dwieście osób. Wielu pytało: kiedy jedziemy drugi raz?

Na pamiątkę częstych kontaktów z czeskimi wolontariuszami nazwali się „Dobrowolki”. („Dobrovolnik” – to po czesku „ochotnik”). A na początku listopada wyjechali jeszcze raz – tym razem w sześć samochodów. Ci, którzy mieli mniej czasu, skierowali się na granicę austriacko-słoweńską. Monice i Terce nie spieszyło się, trafiły więc do serbskiego Preševa, przy granicy z Macedonią. W szczytowym momencie, pracując również w położonym 8 km bliżej granicy Miratovcu, miały do dyspozycji 20 wolontariuszy. Marcin, Krzysiek, Zosia, Aga – wymieniają imiona.

– Powrót do Polski był trudny – opowiada Terka. – Pomaganie tam i życie tutaj to dwie różne rzeczywistości. Tam cały czas towarzyszyła nam adrenalina. Tutaj możemy sobie siedzieć i rozmawiać, ale gdzieś w tyle głowy ciągle się zastanawiamy: co teraz się tam dzieje? Czy wszyscy ci ludzie mają herbatę? Czy mają buty?

Dodają jednak: dla wolontariatu nie można rzucać całego życia. Opowiadają o wolontariuszach, którzy rzucili studia albo przez miesiące nie wracali do domu. O ludziach, z którymi w innych okolicznościach zapewne by się nie zaprzyjaźniły.

Po powrocie z drugiego wyjazdu zaczęły pojawiać się w mediach. Zaangażowali się też w inicjatywę Refugees Welcome Polska. Pomysł jest prosty: chodzi o to, aby uchodźcy mogli dzielić mieszkania i domy z Polakami, zamiast przebywać w specjalnych ośrodkach. Kilka osób zaczęło w ten sposób wynajmować mieszkanie.

Wolontariusze z grupy „Dobrowolki” w Miratovcu, serbskim miasteczku przy granicy z Macedonią, styczeń 2016 r. / Fot. Terka Teleżyńska

Życzenia na przyszłość

Na koniec naszego spotkania w Warszawie Terka opowiada o swoim życzeniu: aby polski Kościół odważniej włączył się w pomoc potrzebującym i przestał mówić językiem, który dzieli. Nie tylko o uchodźcach: – Kiedyś słuchałam kazania o gender, które ksiądz mówił w taki sposób, że aż się popłakałam. Jeśli ludzie słyszą taki język w kościołach, nic dziwnego, że następuje taka polaryzacja. Chciałabym żyć w kraju, gdzie ludzie mogą mieć różne poglądy i nie są za to atakowani ideologicznie. Chciałabym dotrzeć do nieprzekonanych. Moim marzeniem jest artykuł w „Gościu Niedzielnym” – mówi dziewczyna.

Wolontariusze z grupy „Dobrowolki” w Miratovcu, serbskim miasteczku przy granicy z Macedonią, styczeń 2016 r. / Fot. Terka Teleżyńska

Dawida Wildsteina pytam o to, czy zaangażowanie w sprawę uchodźców może być dla młodych nowym doświadczeniem formacyjnym. – Majdan i uchodźcy to dwie sprawy, przy których zeszły się „ziomeczki” i z lewej, i z prawej strony – odpowiada bez namysłu. – Cieszyłbym się, gdybym spotkał się z nimi za dziesięć lat. Widziałem, że to ludzie odważni i ideowi, co nie jest dziś wcale takie częste.

Hania Hakiel na swoje 30. urodziny pojechała na wycieczkę do Afryki. Wcześniej napisała do swoich wolontariuszy:

„Kiedy już nawiążecie więź z uchodźcami, dajecie im nadzieję, że jest ktoś, dla kogo nie są obojętni. Udowadniacie to potem przychodząc ponownie, zostając na kawę, zostając znajomymi na Facebooku (…). W ten sposób wprowadzacie rytm, przewidywalność i zażyłość do środowiska, które zwykle jest chaotyczne i obce. Rozumiem, że sami możecie być w przejściowych momentach swojego życia, możecie nie wiedzieć, czego szukacie, i wolontariat jest tylko jeszcze jednym eksperymentem (…), ale proszę pamiętajcie, że to wy jesteście w uprzywilejowanej sytuacji, wy macie wybór, możliwość porzucenia (…). Jeśli odkryjecie, że wolontariat nie jest jednak dla was, to normalne, ale okażcie szacunek ludziom, przyjdźcie się z nimi pożegnać. Wielu z nich musiało opuścić swoje domy i rodziny bez możliwości powiedzenia tego, albo straciło najbliższych nie mając możliwości ich pożegnać. Pożegnanie znaczy wiele. Pożegnanie pozwala zamknąć”. ©℗

Adres URL dla Zdalne wideo

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2016