Berliński raj

Epidemia przepędziła z niemieckiej stolicy turystów i biznesmenów. Na ulicach zostali bezdomni, w tym rzesze Polaków. Nie garną się, aby wracać do kraju.

15.03.2021

Czyta się kilka minut

Wieczorami wolontariusze i pracownicy różnych organizacji – w tym Czerwonego Krzyża – wyruszają po tych, którzy do noclegowni nie dojdą na własnych nogach. Berlin, luty 2021 r. / CLEMENS BILAN / EPA / PAP
Wieczorami wolontariusze i pracownicy różnych organizacji – w tym Czerwonego Krzyża – wyruszają po tych, którzy do noclegowni nie dojdą na własnych nogach. Berlin, luty 2021 r. / CLEMENS BILAN / EPA / PAP

Zygfryd ponownie wybrał w komórce numer pośrednika. Znów głucho. Żadnego sygnału. Rozglądnął się wokół. Na niebieskiej tablicy obok widniał napis: Berlin Hauptbahnhof. Dworzec główny w stolicy Niemiec w niczym nie przypominał stacji w Strzelcach Opolskich, gdzie wcześnie rano tego dnia wsiadł do pociągu. Nad Zygfrydem rozpościerały się wielkie łuki szklanego zadaszenia, kryjącego halę z peronami. Poniżej plotły się wiązki ruchomych schodów, łączące różne poziomy wielopiętrowego gmachu.

Zygfryd, niepozorny mężczyzna o dziecinnej twarzy i siwych włosach, był tylko ledwie widoczną kropką w gąszczu tysięcy podróżnych, pociągów, a także licznych sklepów i restauracji. Rękę trzymał na uchwycie walizki. W środku miał trochę ubrań i jedzenie, żeby przetrwać pierwsze dwa tygodnie, aż otrzyma pierwszą zaliczkę.

Ślązak z pięćdziesiątką na karku miał zacząć pracę w fabryce czekolady w Berlinie. Ofertę znalazł w internecie. Przez telefon umówił się, że człowiek z firmy pośredniczącej odbierze go z dworca. Miał go zabrać do hotelu pracowniczego. Ale nikogo nie było. Po raz ostatni wybrał numer. Ponownie brak sygnału. Na więcej prób zabrakło pieniędzy na karcie. Nie miał ich też, żeby wrócić do Polski. – W chuja mnie zrobił, pieron – wspomina dziś moment, w którym stał się bezdomny.

Biedny, nieseksowny

Przyjazd Zygfryda do Berlina pod koniec lutego 2020 r. zbiegł się z początkiem pandemii.

Rok później, wczesnym popołudniem w sobotę 27 lutego, na tym samym Dworcu Głównym panuje cisza. Promienie słoneczne oświetlają opustoszałe perony. Tłumy podróżnych zniknęły. Berliński dworzec mógłby służyć za scenerię do filmu o globalnej zarazie, która zmusiła ludzi do ukrywania się po domach przed śmiertelnym wirusem. Mógłby, gdyby rzeczywistość od roku nie prześcigała w pomysłach scenarzystów.

Przed pandemią do stolicy Niemiec waliły tłumy. Wielu chciało zakosztować atmosfery, którą były burmistrz Klaus Wowereit podsumował zdaniem „Berlin jest biedny, ale sexy”.

Teraz, bez światowej młodzieży szturmującej hipsterskie lokale z wegańskimi przysmakami, Berlin pozostał sam na sam ze swoim ubóstwem. A biedny ma to do siebie, że nie odwróci się od drugiego i pomoże nawet wtedy, gdy sam znajduje się po uszy w kłopotach.

Dlatego Berlin pomaga bezdomnym, jak żadne inne miasto na świecie. Pomaga też setkom, a może tysiącom Polaków, którzy tak jak Zygfryd przyjechali w poszukiwaniu lepszego życia i wylądowali na ulicy. Za tę solidarność odwdzięczają się lojalnością. Wolą żyć w ubóstwie na ulicach Berlina niż wrócić do Polski.

S-Bahnem na WrangelstraBe

Bezdomny w Berlinie nie umrze z głodu. Jest wiele miejsc, gdzie potrzebującym wydawane są ciepłe posiłki. Lista przybytków, które ich udzielają – a także dachu nad głową – składa się na ponad 40-stronicową książeczkę.

Z Dworca Głównego do jednego z takich miejsc najlepiej dojechać kolejką S-Bahn. Trzeba przejechać sześć stacji w kierunku wschodnim.

Już na pierwszej, Friedrichstraße, wsiada brodaty mężczyzna w punkowych obdartych ciuchach. Trzyma plik gazet. – Dzień dobry. Przepraszam, że niepokoję. Nazywam się Markus, jestem bezdomny. Kupując gazetę „Karuna Kompass” pozwalacie mi zarobić pieniądze. Koszt to tylko półtora euro – mówi dość obojętnym monotonnym głosem. Nikt nie reaguje. W czasie epidemii każdy ma tysiące własnych problemów.

Na następnej stacji wsiada kolejny bezdomny kramarz. Podobnie ubrany, tylko starszy i bez brody. A później jeszcze jeden. Każdego z nich obserwuje siedzący w wagonie mężczyzna. Dwóch zbywa pomrukami. Nie wytrzymuje dopiero przy trzecim. Wyciąga z kieszeni garść monet, wybiera półtora euro i daje bezdomnemu. Gazety nie chce. – Masz, ja sam też nie mam domu – mówi.

Kolejka dojeżdża do stacji Warschauer Straße, ulicy Warszawskiej. Stąd trzeba jeszcze przejść przez Oberbaumbrücke, most nad Sprewą, aby dojść do Wrangelstraße, przy której stoi katolicki kościół Najświętszej Marii Panny. Jest już czternasta, więc z różnych stron schodzą się ubodzy. O tej godzinie zaczyna się tu wydawanie jedzenia.

Ten kawałek Berlina mógłby służyć za potwierdzenie opinii zarówno najzagorzalszych przeciwników, jak i zwolenników miasta. Ci pierwsi wskażą na żebraków, na dealujących narkotykami Afrykańczyków, na prostytutki i na sklepiki z wielojęzycznymi szyldami, których estetyka może razić nawet niewprawione oko. Ci drudzy wskażą na meczet i kościół, oddalone od siebie o niecałe sto metrów, i na tę wyjątkową mieszankę osobowości z całego świata, żyjących na ciasnym skrawku ziemi obok siebie.

Jakby ta dzielnica prosiła się jeszcze o dodatkowe barwy, na ulicy pojawiają się dwie misjonarki miłości. Ubrane w tradycyjne śnieżnobiałe szaty z niebieskimi pasami, które rozsławiła założycielka zakonu Matka Teresa z Kalkuty. Na małym wózku siostry przewożą w kierunku kościelnego dziedzińca spory worek z pieczywem.

Brokuł w sosie na potem

Jak przystało na Berlin, również tutaj jest wielokulturowo. – Jestem z Białorusi – mówi stojący w kolejce po jedzenie chłopak. Za nim czeka dwóch Rumunów. Na dziedziniec wychodzi dwóch Polaków, niosą świeżo odebrane reklamówki z jedzeniem.

Krzysztof i Marek to świeża znajomość. Krzysiek żyje na ulicy dopiero od tygodnia. Marek już ponad 10 lat. Spotkali się na ławce, ekspert wziął nowicjusza pod swoje skrzydła. Pokazał, gdzie zjeść, gdzie spać.

– Siostrzyczki bardzo nam tu pomagają – mówi Marek. Mimo plusowych temperatur ma czapkę uszatkę i grubą pomarańczową kurtkę. Lekko pomarańczowa jest też jego opuchnięta i nieogolona twarz. Mężczyzna ogląda zawartość reklamówki. W czasie epidemii siostry wszystko wydają na wynos, w profesjonalnie zapakowanych pudełkach. Główne danie to dziś brokuły z ryżem w sosie śmietanowym. Do tego pieczywo, wędlina, owoce, ciasto, kompot. To wszystko mężczyźni pakują do plecaków na potem. Żeby zaspokoić pierwszy głód, Marek rozrywa bułkę na dwie części, do środka pakuje z pięć plasterków szynki.

Krzysztof jest niski, ma pociągłą twarz i czarne gęste włosy z siwymi plamami. Na ulicy wylądował po tym, jak wyrzucono go z hotelu robotniczego. Opowiada, że pod koniec grudnia zaczął pracę w magazynie firmy kurierskiej DHL w Nauen, miasteczku położonym kilkanaście kilometrów na zachód od Berlina. Przepracował kilka dni, aż do wypadku na hali. Złamał sobie dwa żebra.

– Nie ściemniam, popatrz – mówi i wyciąga z plecaka umowę, sprawozdanie z wypadku, papiery od lekarza. – Oszukała mnie wiedźma i wyrzuciła z pensjonatu, jak byłem jeszcze na zwolnieniu – mówi wzburzonym zachrypniętym głosem. „Wiedźma” to właścicielka agencji pośredniczącej, która ściągnęła go ze Szczecina. – Nie mam do czego wracać – mówi. Mieszkanie w Szczecinie oddał byłej żonie.

Opowieść Krzysztofa przerywa telefon. Mężczyzna odchodzi na bok. Swoją historię zaczyna weteran Marek. Z życiem na ulicy próbował już zerwać wielokrotnie. Raz siostry z tutejszego kościoła wzięły go do swojego ośrodka w Chemnitz, na południowym wschodzie Niemiec. Raz zjechał na dłużej do Polski. Na końcu zawsze wracał do Berlina. – Jaki bezdomny? Mam ulicę, to mój dom – śmieje się.

Po chwili wraca podekscytowany Krzysztof. – Mam pracę, od poniedziałku zaczynam! Jednak są dobrzy ludzie! – cieszy się. – Nie potrzebuję dużo pieniędzy. Żeby na mieszkanie wystarczyło – podkreśla.

– Z pieniędzmi to teraz jest lipa. Wcześniej zbierało się butelki – dopowiada Marek.

W Niemczech dozwolone i niezmiernie popularne jest picie piwa na ulicach. Niepisaną zasadą jest zostawianie pustych butelek obok koszy, tak aby potrzebujący mogli je zebrać i oddać w punktach skupu. – Tylko że teraz jest korona, butelek prawie nie ma – stwierdza Marek.

Hostele na czas epidemii

Krzysztof i Marek wyciągają z kieszeni ofoliowane numerki. 318 i 319. Z drugiej strony widnieje napis „GEBEWO”. To nazwa jednej z wielu organizacji, która pomaga bezdomnym. Dzięki numerkom mogą w godzinach od dziesiątej do szesnastej wejść do piwiarni München nieopodal Alexanderplatz, centralnego placu Berlina z charakterystyczną pnącą się ku niebu wieżą telewizyjną. Wprawdzie w piwiarni nie dostają piwa ani tradycyjnych bawarskich kiełbasek, ale mogą się ogrzać w chłodne dni. I także tam można coś zjeść.

Berlinem rządzi koalicja złożona z socjaldemokratów z SPD, Zielonych i Partii Lewicy. Czasem trudno stwierdzić, która z tych partii jest bardziej lewicowa. Wszystkie mają na sztandarach walkę z ubóstwem. Dlatego nie szczędzą pieniędzy, żeby w czasie pandemii pomóc najbardziej potrzebującym. Przed pandemią w okresie zimowym Marek mógł liczyć na schronienie tylko w noclegowniach, które trzeba opuścić skoro świt. W dzień szukanie suchego kąta i ochrony przed chłodem to był miejski surwiwal.

Teraz bezdomni większość dnia mogą spędzić w ciepłych pomieszczeniach restauracji. Władze miejskie wydzierżawiły także kilka hosteli i schronisk młodzieżowych. Ci bezdomni, którzy zgodzą się na pracę z pracownikiem socjalnym, mogą tymczasowo zamieszkać w kilkuosobowych pokojach.

W jednym z nich po roku odnalazł się Zygfryd. – Najpierw żem się błąkał cztery dni po dworcach. Ja się nie znoł, nie wiedzioł, że można butelki zbierać – mówi, siedząc już w ciepłym pomieszczeniu biurowym w tymczasowym hostelu prowadzonym przez berlińską organizację Stadtmission (Miejska Misja). Jego pokój znajduje się w tym samym budynku kilka pięter wyżej.

Po przyjeździe do Berlina Zygfryd spotkał innych bezdomnych. Razem tułali się po mieście. Jak było zimno, to po noclegowniach i otwartych na czas „korony” hotelach. Latem wystarczył namiot. Gdy znów zrobiło się zimno, trafił do „Szczurowni”.

I tam spotkał Wojciecha.

Po lepsze życie

– Tylko Polacy nazywają naszą noclegownię „Szczurownią” – śmieje się Wojciech Greh, pracownik Stadtmission. Na dowód otwiera drzwi do jednego z pokojów. Żółte ściany, pięć piętrowych łóżek. Na każdym leżą czyste ręczniki, kołdry i poduszki. Szczurów brak.

Zbliża się osiemnasta. Za kilka godzin kilkadziesiąt bezdomnych osób położy się w tych łóżkach, aby spędzić noc w schludnym i przede wszystkim ciepłym pomieszczeniu.

39-letni Greh od lat pomaga rodakom. – Berlin działa jak magnes nie tylko na polskich, ale na wszystkich bezdomnych. Jedni uciekają przed długami lub wyrokiem, inni przyjeżdżają z nadzieją, że w Niemczech odnajdą lepsze życie – tłumaczy.

Greh dobrze rozumie nadzieje, które pchają ludzi do Berlina. Sam już jako dorosły człowiek postanowił odmienić swoje życie. Zostawił słabo płatną posadę w jednym z poznańskich urzędów i przeprowadził się do niemieckiej stolicy.

Z wykształcenia pedagog społeczny, nie od razu trafił do swojej branży. Pracował fizycznie. Sam też miał problemy z nieuczciwymi pracodawcami, którzy nie chcieli wypłacić należnych pieniędzy. W końcu trafił do berlińskiej Stadtmission, organizacji charytatywnej, która działa pod egidą Kościoła ewangelickiego. Zaczynał jako tłumacz, z czasem zakres obowiązków zaczął się rozszerzać.

Organizacja ma swoje centrum dowodzenia na dużym obszarze nieopodal Dworca Głównego w Berlinie. Wojciech idzie w kierunku jadalni. Tam zgromadziło się już kilkadziesiąt osób. Kilka pije piwo. Jeden z mężczyzn popija wódkę z butelki.

– Schowaj to! – mówi stanowczo Greh. – Bo dostaniesz Hausverbot – przestrzega.

Zakaz wstępu do budynku byłby przykrą konsekwencją: w niemieckich noclegowniach, tak jak w polskich, nie można spożywać alkoholu. Ale zostaniesz wpuszczony nawet, jak jesteś już pod wpływem. Grupka na murku wlewa w siebie jeszcze promile, póki może.

Długa droga do łóżka

Gdy powoli zaczyna dochodzić dwudziesta, wszystko zaczyna wyglądać tak, jak podczas odprawy na lotnisku.

Najpierw wolontariusze ustawiają bezdomnych w kolejce do testów na koronawirusa. Testowani są wszyscy chętni do posiłku i noclegu. W czasie epidemii już kilkukrotnie w miejskich noclegowniach dochodziło do masowych infekcji.

Teraz jest to nie do pomyślenia. Ludzie ulicy korzystający z miejskiej oferty pomocy są testowani codziennie. Jeśli ktoś dostanie wynik pozytywny, trafi do koronowej izolatki, czyli do oddzielonej części hostelu, gdzie będzie mógł w spokoju dojść do zdrowia.

Tych z negatywnymi wynikami czeka teraz przejście przez „bramkę”. Muszą zostawić swoje rzeczy w schowku. Następnie ochroniarz sprawdza, czy nie mają przy sobie alkoholu albo broni. Kolejny krok to rejestracja, po której można udać się na stołówkę i usiąść do długo wyczekiwanego posiłku. Kto chce, może jeszcze zgłosić się do lekarza.

– Ludzie, którzy do nas przychodzą, są poobdzierani przez ulicę. To są różnego rodzaju zatarcia, dziury, opuchlizny i problemy ze skórą – tłumaczy Wojciech Greh.

W jadalni jest głośno. Pomagający wolontariusze, głównie młode kobiety, puściły z głośników niemieckie reggae. Goście mają do wyboru m.in. wysokokaloryczną zupę, w oczy rzuca się duży wybór ciast. Są nawet donuty z wielokolorową polewą z lukru.

– To dary od piekarni, które działają na Dworcu Głównym – tłumaczy Lena, w Stadtmission pracująca z bezdomnymi od dwóch lat.

Dziewczyna prosi o pomoc w tłumaczeniu. Jeden z mężczyzn pochodzących z Polski jest tu pierwszy raz. Podaje nazwisko i datę urodzenia. Na pytanie o rodzinę odpowiada: – Mama nie żyje, tata też, siostrę mi zamordowali.

Na koniec robi minę, jakby zaraz miał się załamać. Również z twarzy Leny znika uśmiech, z którym zwykła podchodzić do każdego. – Czasem to są takie historie, że naprawdę chce mi się płakać – mówi.

Mrozobusy

O dwudziestej pora wyruszyć po tych, którzy do noclegowni nie dojdą na własnych nogach. Na parkingu dwuosobowy zespół przygotowuje „Mrozobusa” (niem. Kältebus).

Dziś dyżur pełnią wolontariuszka Carla oraz Artur Darga, Polak, który lata temu sam był bezdomny, a teraz pracuje dla Stadtmission. – To fajna praca, podoba mi się – dziewczyna mówi z uśmiechem i takim tonem, jakby mówiła o najprzyjemniejszym zajęciu na świecie. – Chcę studiować pracę socjalną, więc to dla mnie dobra rozgrzewka – dodaje.

Dwa busy jeżdżą po mieście do trzeciej w nocy. Reagują na telefony mieszkańców, którzy zauważą leżących, czasem nieprzytomnych bezdomnych. W jeden z mroźniejszych wieczorów tej zimy na specjalną infolinię dzwoniono 400 razy.

Bus Artura i Carli nie zdążył jeszcze wyjechać, a obok zaparkował podobny busik obsługiwany przez Czerwony Krzyż. Wolontariuszki cierpliwie pomagają wytaszczyć się z niego zupełnie otumanionemu Polakowi, który potrafi wydobyć z siebie tylko nieskładną wiązankę przekleństw. – Wielu bardzo nam dziękuje za to, co robimy. Ale są też tacy, którzy myślą, że wszystko im się od nas należy – mówi Lena.

Powroty

W grupie Polaków stojących przed jadalnią Wojciech Greh co rusz wynajduje pojedyncze osoby. – Dawno cię nie widziałem, co słychać? Przyjdź do mnie we wtorek o dwunastej. Pogadamy – rzuca do kolejnych osób.

Trzy lata temu Greh pracował na ulicach Berlina dla Fundacji Barka. Polska organizacja otrzymała wsparcie od polskiego Senatu i postanowiła ściągać stąd polskich bezdomnych do swoich placówek w kraju.

– Czułem się ich ambasadorem. Pracowałem po kilkanaście godzin dziennie – wspomina Greh. Media nagłaśniały pierwsze powroty. On grał w nich rolę superbohatera, sprowadzającego rodaków do ojczyzny. W rzeczywistości narastało w nim rozgoryczenie. – Organizacja nie miała żadnego planu rozwoju ani dla mnie, ani dla swoich nowych podopiecznych – uważa dziś.

Pieniądze z Senatu szybko się skończyły. Powstał plan założenia oddziału w Berlinie i ubiegania się o środki miejskie. Organizację scedowano głównie na Greha. Ale berlińskie władze nie paliły się do wsparcia. Dochodziło do nieporozumień: w swoich ośrodkach Barka oddawała nowo przybyłych pod opiekę byłych bezdomnych, gdy dla Niemców ważne są procedury i kwalifikacje. Nie podobało się też, że pojedyncze powroty bardzo nagłaśniano w mediach. Niemieckie organizacje, które codziennie pracują na ulicach, poczuły, jakby ich dorobek był spychany na dalszy plan. Ktokolwiek był temu winien, koniec końców berlińskie plany Barki spaliły na panewce. – Z ponad dwudziestu osób, które udało nam się ściągnąć do Polski, czternaście wróciło do Berlina, aby tu żyć na ulicy – mówi Greh.

On sam stara się dostosowywać środki pomocy do danej osoby. – Liczy się konkretny plan rozwoju – podkreśla. Z częścią osób pracuje nad znalezieniem pracy i mieszkania w Berlinie. Część, po osobistym kontakcie z polskimi ośrodkami, wysyła do Polski. – Już 26 powrotów zrobiłem w ramach mojej pracy dla Stadtmission – mówi z dumą.

Raj się kiedyś skończy

Plan Zygfryda jest jasny. – Po co mam wracać do Polski? Żony nie mom, dzieci nie mom… Tu żem robota dostał, tu mi się podoba – mówi podczas spotkania z Wojciechem Grehem.

Od trzech tygodni Zygfryd pracuje w fabryce. Zajęcie znalazł po tym, jak Wojciech pożyczył mu pieniądze na kartę do telefonu. – Jak będzie pierwsza wypłata, to jeszcze będzie ciężko, bo i tobie oddać, i na koncie mam minus. Ale potem trzeba myśleć o jakimś mieszkaniu – planuje.

Wojciech zobowiązuje się pomóc. Spróbują zamieścić ogłoszenie „Pan szuka pokoju” w berlińskim sklepie polonijnym Mały Książę. – Tylko będziesz musiał uważać… Wiesz na co… – Wojciech zawiesza głos. – Dziś już jakieś piwko było, co? – precyzuje swoją obawę. – Dzisiaj ja, no, jest sobota – Zygfryd uśmiecha się szelmowsko.

Również Krzysztof, spotkany u misjonarek miłości, chce stanąć na nogi tu w Berlinie. Po tygodniu na ulicy znalazł kąt do spania u znajomych. Z obiecanej pracy w poniedziałek jeszcze nic nie wyszło. We wtorek też nie.

– Potrzebowali tylko jedną osobę do sprzątania placu budowy. Ale jutro mają mnie wziąć. Mają płacić dniówki – mówi z wiarą w jutro, która zahacza o naiwność.

Krzysztof zostawił na ulicy Marka. – Wczoraj go spotkałem, w tej piwiarni dla bezdomnych na Alexanderplatz. On już tak długo na ulicy żyje, że nie wiem, czy chce jeszcze pracować – zastanawia się.

Wojciech Greh regularnie dzwoni do osób, które z jego pomocą wyjechały z Berlina do ośrodków w Polsce.

Pani Dorota trafiła w ten sposób do szczecińskiego schroniska dla kobiet, które prowadzi Caritas. „No, tu jest fajnie, panie Wojtku… – powiedziała mu, gdy rozmawiali przez telefon. – Ale w Berlinie było lepiej”.

– No wiadomo, ona sobie tu mieszkała w hostelu, wszyscy mili, nikt na nią nie naciskał, dwa ciepłe posiłki – mówi Greh. – Ale ja jej wtedy odpowiedziałem, że to się skończy. Skończy się pandemia i Berlin przestanie dawać pieniądze na to wszystko. Ten raj tutaj minie. A w Polsce będą dokumenty, ubezpieczenie, zawsze parę kroków do przodu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2021