Niebezpieczne związki

Choć wyświetlany wnaszych kinach "Człowiek roku Barry'ego Levinsona arcydziełem zpewnością nie jest, przypomina obogatej tradycji amerykańskiego filmu politycznego: mierzącego się znarodowymi dramatami lub przynajmniej wyśmiewającego potknięcia polityków.

27.03.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Amerykańscy politycy odżegnują się od komunistycznej ideologii, ale wierzą w słynne słowa Wodza Rewolucji, że spośród wszystkich sztuk to właśnie kino jest najważniejsze. Związki amerykańskiej polityki i kina są niemal tak długie jak cała historia X Muzy. Wystarczy wspomnieć, że nieme filmy pioniera amerykańskiej kinematografii Davida W. Griffitha - "Narodziny narodu" (1915 r.) i "Nietolerancja" (1916 r.) - dotykały problemów, które nękały USA w drugim dziesięcioleciu minionego wieku. Wiele lat później powstał wielki "Dyktator", pierwszy dźwiękowy film Charlesa Chaplina, w którym kpił z Hitlera i ideologii nazistowskiej.

Na usługach narodu

Przełomem w politycznym kinie amerykańskim była II wojna światowa. Wtedy to amerykańscy twórcy, wzorem radzieckich i niemieckich konkurentów, oddali swój talent na usługi władzy, narodu i polityki. Do klasyki gatunku przeszedł dokumentalny film Johna Forda poświęcony bitwie o Midway oraz "7 grudnia", upamiętniający japoński atak na Pearl Harbor z 1941 r. Amerykańska propaganda wojenna miała w swych szeregach liczne grono znakomitych twórców, m.in. Franka Caprę (dokumentalno-propagandowa seria "Dlaczego walczymy?"), Johna Hustona ("Bitwa o San Pietro") i Williama A. Wellmana, autora "Pola bitwy" i "Żelaznej kurtyny". Operatorem filmów Forda był m.in. Gregg Toland, genialny autor zdjęć do "Obywatela Kane'a" Orsona Wellesa. Toland współpracował też z Williamem Wylerem. Stworzone przez nich "Najlepsze lata naszego życia" ukazywały losy trzech amerykańskich żołnierzy, którzy po wojnie nie mogli ułożyć sobie życia. W 1946 r. obraz zgarnął aż siedem Oskarów, stając się źródłem inspiracji dla tych reżyserów, którzy wiele lat później rozliczali wojnę wietnamską. Jednak Wyler już cztery lata wcześniej stworzył film mówiący o wojnie w sposób głębszy niż propagandowe obrazki. "Pani Miniver" obrazowała dramatyczne przemiany, jakie wojna wywoływała w psychice ludzi, którzy się z nią zetknęli. Reżyser sięgnął tu do doświadczeń osobistych; na początku lat 40., podobnie jak John Ford, zaciągnął się bowiem do armii i realizował dokumenty o atakach lotników alianckich na nazistowskie Niemcy.

Odtąd w amerykańskiej sztuce filmowej polityka i ideologia splotły się na całe dziesięciolecia. W latach 50. z pomocą kina oczyszczano kraj z wrogów demokracji i senatora McCarthy'ego. W 70. - prześcigano się w atakach na obłudną władzę, gotową do zdrady własnych obywateli. Mit amerykańskich służb specjalnych, które kierują się przeciw przeciętnym obywatelom, zawładnął wyobraźnią takich twórców jak Alan J. Pakula ("Syndykat zbrodni", "Wszyscy ludzie prezydenta"), Sydney Pollack ("Trzy dni Kondora"), Costa-Gavras ("Zaginiony") czy Francis Ford Coppola ("Rozmowa").

Ten ostatni po raz kolejny wpisał się do annałów kina politycznego dzięki "Czasowi apokalipsy". Coppola podniósł wojenną opowieść do rangi alegorii, dokonując zarazem udanej transkrypcji Conradowskiego "Jądra ciemności". Rozliczenie konfliktu wietnamskiego stało się dla wielu twórców potrzebą serca, z której nierzadko rodziły się filmy wybitne. "Łowca jeleni" Michaela Cimino do dziś pozostaje jednym z najbardziej sugestywnych obrazów wojny w całej amerykańskiej kinematografii, "Pluton", "Urodzony 4 lipca" i "Pomiędzy niebem a ziemią" Olivera Stone'a złożyły się w trylogię, będącą osobistym rozliczeniem z tragicznym doświadczeniem. "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka wpisał się w antywojenną krucjatę prowadzoną przez tego reżysera.

Tyle wrogowie władzy. W latach 80. głos mieli także zwolennicy prezydenta Reagana, ukazujący w swych filmach amerykańskich herosów, których los odzwierciedlać miał potęgę demokratycznego mocarstwa. To za nie walczyli: John Rambo kreowany przez Sylwestra Stallone, "Zaginiony w akcji" Chuck Norris i Mitchell Gant z "Firefoxa" Clinta Eastwooda. Publiczność mogła wybierać między pociesznymi patriotycznymi bajkami a przygnębiającymi obrazami rozliczeniowymi.

Na początku lat 90. splot łączący sztukę z polityką nieco się rozluźnił, zaś twórcy i widzowie na chwilę mogli nabrać oddechu.

W objęciach korporacji

Potem jednak pojawiły się nowe wątki. W "Niebezpiecznym umyśle", reżyserskim debiucie George'a Clooneya, znaleźć można scenę charakterystyczną dla rzeczywistości zimnowojennej (akcja filmu toczy się w latach 50. i 60.). Świeżo zwerbowany agent CIA, na co dzień producent i twórca turniejów telewizyjnych, przechodzi szkolenie w tajnej bazie wywiadu. Podczas treningów strzeleckich adepci sztuki szpiegowskiej szpikują ołowiem papierowe podobizny politycznych przywódców: m.in. Castro i Mao. Clooney powraca do czasów, gdy wroga łatwo było nazwać, rozpoznać i unieszkodliwić, mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Przed bohaterami współczesnego kina politycznego stoi trudniejsze zadanie. Wróg przyodział się w owczą skórę. Atakuje Amerykę od środka, a jego wytropienie staje się wyzwaniem dla bohaterów popkultury. Kino popularne celuje zaś w uproszczonych, ale za to atrakcyjnych opowiastkach politycznych.

W świetnym thrillerze "Kandydat" Jonathan Demme uwspółcześnił fabułę klasycznego filmu Johna Frankenheimera "Przeżyliśmy wojnę" z 1962 r. Wracający z wojny w Zatoce Perskiej Raymond Shaw postanawia zająć się polityką. Sława bohatera pomaga mu wspiąć się po szczeblach politycznej hierarchii, jednak za błyskawicznymi sukcesami stoi w rzeczywistości tajemnicza Manchurian Global Corporation, dla której Raymond jest jedynie marionetką. We współczesnym kinie amerykańskim miejsce komunistycznych wrogów narodu zajęli bowiem nie mniej groźni szefowie wielkich korporacji. To one rządzą światem, za pomocą polityków wszczynając wojny i budując międzynarodowe sojusze. W serialowym "Prison Break" szef Firmy wydaje dyspozycje kolejnym prezydentom, zaś w "Panu życia i śmierci" Andrew Niccola bogate przedsiębiorstwa płacą za milczenie senatorom i kongresmanom, sprzedając broń do krajów pogrążonych w wojnie domowej.

W "Syrianie" Stephena Gaghana wielomilionowe interesy stoją u początków wszelkiego zła: nierówności społecznych, przepaści kulturowej między Wschodem a Zachodem, terroryzmu. Wprawdzie opowieść razi nieco jednoznacznością i uproszczeniami, wykorzystuje jednak konwencję politycznego thrillera, by mówić o ważnych polityczno-społecznych problemach współczesności. Zasadniczo natomiast kino amerykańskie przestało rozmawiać o polityce poważnie. Nie powstało tu dzieło w rodzaju brytyjskiej "Królowej" Stephena Frearsa. Politycy wypełniają kadry thrillerów, komedii, filmów sensacyjnych i dramatów historycznych, rzadko jednak okazują się osobami z krwi i kości, mierzącymi się z odpowiedzialnością za swój kraj. Chlubnym wyjątkiem może być głośny film Stevena Zailliana "Wszyscy ludzie króla" (ze zdjęciami Pawła Edelmana), ukazujący polityczny upadek Williego Starka (w tej roli Sean Penn), który - pełen ideałów - chce zrobić polityczną karierę, by służyć ojczyźnie. Skonfrontowany ze światem wielkiej polityki, zatraca się w wyścigu o sławę, pieniądze i prestiż.

Dlaczego walczymy?

Podczas gdy wyczerpuje się formuła fabularnego kina politycznego, jego zadania przejmuje kino dokumentalne. Złota Palma dla "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore'a była czytelnym sygnałem, że oto zapanowała koniunktura na dokumenty podejmujące tematykę polityczną. Szczególnym zainteresowaniem wśród filmowców cieszyła się amerykańska ofensywa w Iraku.

Niekonwencjonalnym podejściem do tematu wykazali się twórcy "War Tapes". Wręczyli kamery trzem walczącym w Iraku żołnierzom, a z zapisów ich osobistych reakcji, odczuć i dramatycznych wydarzeń stworzyli film o rozczarowaniu polityką i służbą narodowi. Dziełem podobnym jest "Occupation: Dreamland" Iana Oldsa i Garretta Scotta, którzy także filmują amerykańskich żołnierzy w Iraku. Stan ciągłego zagrożenia wywołuje skrajne reakcje, ale w 82. dywizji powietrznej panuje atmosfera współpracy i współodpowiedzialności. Dramatyczny dokument Oldsa i Scotta jest tyleż krytyką decydentów, co dziełem propagandowym. Antymilitarystyczny wydźwięk ma natomiast "Gunner Palace" Petry Epperlein i Michaela Tuckera oraz "Iraq for Sale: The War Profiteers" Roberta Greenwalda, który demaskuje nadużycia, do jakich dochodzi podczas podpisywania i realizacji kontraktów na obsługę działań wojskowych.

Po Wietnamie i Zatoce Perskiej kino amerykańskie otrzymało kolejny polityczny mit, który rozpala wyobraźnię. Wystarczy rzut oka na listę filmów nominowanych niedawno do Oscara dla najlepszego dokumentu. "My Country, My Country" Laury Poitras i Jocelyn Glazer ukazuje, jakie spustoszenie czyni wojna wśród społeczności irackiej, a w "Iraq in Fragments" Jamesa Longleya i Yahya Sinno na kraj Saddama patrzymy oczami przedstawicieli trzech lokalnych grup etnicznych.

Spośród tego rodzaju dokumentów jeden - o nieco innej tematyce - zasługuje na szczególną uwagę. "Jesus Camp" Heidi Ewing i Rachel Grady to opowieść o letnim obozie dla dzieci i młodzieży, prowadzonym przez jeden z ortodoksyjnych odłamów amerykańskiego protestantyzmu. W Devils Lake (nazwa miejsca w Północnej Dakocie nie jest przypadkowa) dzieci uczą się, jak ewangelizować innych i wiarą umacniać potęgę wybranego narodu amerykańskiego. Duchowa energia ma się także udzielić przywódcom - w finale dzieci kierują dłonie w stronę podobizny George'a W. Busha, by nie zabrakło mu sił do walki w obronie życia. To film dosadny, a zarazem metaforyczny, analizujący mechanizm manipulacji, któremu - w imię dobra wspólnego i Bożej chwały - Amerykanie poddawani są od najmłodszych lat.

Śmiech w Białym Domu

Podczas gdy kino dokumentalne uderza widza między oczy, wykrzykując mu w twarz całą "niewygodną prawdę" (która często okazuje się banałem), reżyserzy hollywoodzcy wolą się z polityki naśmiewać. Ale brakuje im lekkości. Może zresztą widz nie potrafi już śmiać się z obrazów alegorycznych, bo Michael Moore i dyskontujący jego sukces dokumentaliści przyzwyczaili odbiorcę do prostych, jednoznacznych i dosłownych filipik.

Także twórcy komedii politycznych skupiają się na konkretnych postaciach. Celuje w tym Barry Levinson, autor "Faktów i aktów" oraz "Człowieka roku" - komedii, którą od niedawna oglądać można także w Polsce. W tym pierwszym filmie prezydent USA zostaje oskarżony o molestowanie harcerki. Kiedy wydaje się, że reelekcja nie wchodzi w grę, na scenie pojawia się specjalista od kreowania wizerunku (Robert De Niro), starając się odwrócić uwagę mediów od kłopotliwej prawdy i wywołując fikcyjną wojnę z Albanią, w czym pomaga mu stary hollywoodzki producent (świetny Dustin Hoffman). Kontekst afery seksualnej, w którą zamieszany był Bill Clinton, dodał filmowi Levinsona publicystycznej dosłowności.

W Hollywood dostało się także George'owi W. Bushowi. Prezydent, któremu wpadki zdarzają się regularnie, stał się łatwym łupem dla kinowych satyryków. Jeden z jego najbardziej prześmiewczych portretów znajdujemy w celnej satyrze "Jak zostać gwiazdą" Paula Weitza. Jej bohater zapadł na dziwną chorobę: po wygranych wyborach przestał pokazywać się mediom, nie słucha już swoich wszechwiedzących doradców, za to namiętnie czyta gazety. W jednej ze scen załamany przywódca mówi do żony: "Już nawet nie pamiętam, dlaczego zająłem się polityką. Zdaje się, że tylko mama tego chciała. Chciała udowodnić ojcu, że każdy kretyn to potrafi". W postać prezydenta wciela się Denis Quaid. Już fizyczne podobieństwo aktora i polityka wywołuje ironiczny uśmieszek... Jednocześnie "Jak zostać gwiazdą" pokazuje, jakie granice życia politycznego kino rodem z Hollywood może przekraczać, a jakich jedynie dotykać.

Dla tych, którzy wciąż jeszcze czekają na amerykańską produkcję podejmującą z powagą temat politycznych zależności i namiętności, jakie rodzi władza, rozczarowaniem będzie najnowszy film Barry'ego Levinsona "Człowiek roku". Opowiastka o facecie, który w telewizyjnym studiu dla żartu wyznaje, że wystartuje w wyborach prezydenckich, miała być prześmiewczym obrazem całej amerykańskiej polityki. Tyle tylko że Levinson powiela schematy znane już z "Przypadkowego bohatera" Stephena Frearsa i "Truman Show" Petera Weira. Na ich tle "Człowiek roku" to film przygnębiająco słaby. Całości nie ratują ani pojedyncze udane gagi, ani aktorskie szarże Robina Williamsa, który z filmu na film cytuje samego siebie. W Stanach Zjednoczonych film Levinsona poniósł klęskę. Widać w USA wyczerpuje się formuła satyry politycznej, zostawiając miejsce jedynie dla tych twórców, którzy z pełną premedytacją i sztucznie zafrasowaną miną uderzą nas prosto w twarz. Jednak kolejne uderzenia epigonów Moore'a nie pobudzają do myślenia.

Najwyraźniej Hollywood zagubiło gdzieś klucz do rzeczywistości politycznej. Twórcy filmowi wolą wykorzystywać kostium kina popularnego zamiast czerpać z bogatej tradycji rodzimego kina zaangażowanego. A może taka właśnie jest dzisiejsza polityka: sztuczna, przepełniona pustką i w istocie nieważna?

"CZŁOWIEK ROKU" ("MAN OF THE YEAR"), scen. i reż.: BARRY LEVINSON, zdj.: Dick Pope, muz.: Graeme Revell, wyst.: Robin Williams, Christo­pher Walken, Laura Linney, Jeff Goldblum, prod.: USA 2006 r., dystryb.: Monolith Films.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007