O co walczymy

Invictus: Polityka nie musi być wrogiem wielkiej sztuki, choć bywa jej zakałą. Przenikliwe obserwacje i ideologiczne gnioty - pełno ich dzisiaj w kinach.

16.02.2010

Czyta się kilka minut

Morgan Freeman jako Nelson Mandela w filmie "Invictus" / fot. materiały dystrybutora / Warner Bros. Pictures /
Morgan Freeman jako Nelson Mandela w filmie "Invictus" / fot. materiały dystrybutora / Warner Bros. Pictures /

Kiedy sztuka wchodzi w związki z polityką, spada do poziomu ideologicznego śmiecia" - pisał niegdyś Vladimir Nabokov. O tym, że nie miał racji, przekonuje współczesne kino. Wrzące od ideologicznych sporów i politycznych tematów, nierzadko zachowuje artystyczną spójność i poetycką lekkość.

Wchodzący na nasze ekrany "Invictus" Clinta Eastwooda pokazuje, że wszystko jest polityką. Kreśląc portret Nelsona Mandeli, Eastwood nie tylko wygłasza laudację poświęconą miłosiernemu człowiekowi, ale w widowiskowy sposób opowiada o tym, jak turniej rugby przyczynił się do zjednoczenia rozdartego apartheidem kraju. "Invictus" (z niezwykłą kreacją Morgana Freemana) to kolejny owoc mody na kino politycznie zaangażowane.

Nie jest to zresztą pierwszy tytuł w filmografii Eastwooda, który pozwala widzieć w nim reżysera ideologicznie nieobojętnego. Już w latach sześćdziesiątych wcielał się w rolę mściwych twardzielów, widziano w nim symbol antyliberalnych wartości, a amerykańska krytyczka Pauline Kael pisała o "Brudnym Harrym", że jest "przepojony faszystowską filozofią okrucieństwa".

Zapewne również dzięki swojemu filmowemu emploi Eastwood z sukcesem angażował się w realną politykę - w latach 1986-1988 był burmistrzem miasteczka Carmel, a jako urzędujący polityk gościł Jana Pawła II podczas jego pielgrzymki po Stanach Zjednoczonych. I choć szybko porzucił burmistrzowski żywot, w jego filmach co i rusz pobrzmiewały echa politycznych tematów. Raz było to militarystyczne "Wzgórze rozdartych serc", antyrasistowski "Biały myśliwy, czarne serce", arcydzieło westernu "Bez przebaczenia", wreszcie dyptyk poświęcony bitwie o Iwo Jimę: "Listy z Iwo Jimy" oraz "Sztandar chwały". Przecierały one szlak dla "Invictusa" - wpisując się w nurt politycznego kina, które święci w ostatnich latach niezwykłe triumfy.

Wykluczeni

Jeśli bowiem kino jest odbiciem otaczającego nas świata, przyszło nam żyć w bardzo politycznej epoce. Spośród filmów, które w ciągu ostatniej dekady zdobywały Grand Prix na festiwalach w Cannes i w Berlinie, co najmniej kilkanaście to dzieła charakteryzujące się wysoką polityczną temperaturą.

Gdy w 2004 roku Michael Moore otrzymywał Złotą Palmę w Cannes za dokument "Fahrenheit 9/11", jasnym było, że wybór jury powodowany był nie filmową jakością, ale ideologiczną siłą. W ciągu następnych pięciu lat wszystkie nagradzane w Cannes filmy włączały się do dyskusji na temat współczesności, społeczeństwa, historii i polityki: "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha, rumuńskie

"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" Cristiana Mungiu, "Klasa" Laurenta Canteta, "Biała wstążka" Michaela Haneke, a nawet "Dziecko" braci Dardenne. Także Złote Niedźwiedzie - co akurat nie powinno dziwić - trafiały w ręce twórców politykujących: Jasmili Žbanić ("Grbavica"), Michaela Winterbottoma ("Na tym świecie"), Fatiha Akina ("Głową w mur"), José Padilhi ("Elitarni") i Claudii Llosy ("Gorzkie mleko").

Tak intensywna obecność kina społecznego, dotykającego tematów wykluczenia, resentymentów i faszyzmu, pokazuje, że współcześni artyści doskonale rozumieją, iż "poezja jest najpotężniejszą formą retoryki" (jak pisał Allan Bloom w "Szekspirze i polityce"). Nie dotyczy to wyłącznie filmów o stricte artystycznym zacięciu. Polityka z powodzeniem przebija się do komercyjnego głównego nurtu. Miłośnicy politycznych dreszczowców są w ostatnich latach rozpieszczani przez hollywoodzkich twórców, którzy skupiają swoją uwagę na palących problemach współczesnego świata: raz jest to nieczułość Zachodu na problemy Afryki ("Wierny ogrodnik" Fernando Meirellesa), tajemnicze spiski ludzi władzy ("Stan gry" Kevina Macdonalda), kiedy indziej zaś terrorystyczna działalność jordańskiej Al-Kaidy ("W sieci kłamstw" Ridleya Scotta). Filmy te pokazują, że rozrywkowe Hollywood doskonale wyczuwa polityczne niepokoje.

Na granicy banału

Jednocześnie od lat triumfy święci antywojenne kino krytykujące imperialne zakusy Ameryki. Nominowane w tym roku do Oscarów "The Hurt Locker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow [zobacz obok recenzję Anity Piotrowskiej - red.] oraz znakomity "Messenger" Orena Movermana to jedne z najbardziej efektownych przykładów hollywoodzkiego kina krytycznego. I nie jedyne, rzecz jasna. Przesłanie większości z nich jest jednoznaczne - "to nie jest nasza wojna". I choć kontestacyjne kino jest na wskroś polityczne, trudno w nim znaleźć ślady zacietrzewienia i publicystycznego banału.

Banałem naznaczonych jest jednak wiele dokumentalnych filmów traktujących o amerykańskich wojnach. Festiwalowy i komercyjny sukces Michaela Moore’a okazał się bowiem demoralizujący - sprawił, że zamiast rzetelnych, sumiennych dokumentów coraz częściej reżyserzy zza oceanu realizują antywojenne lub po prostu antyrządowe agitki. Ideologiczna jednowymiarowość to mankament wielu głośnych dokumentów traktujących o wojnie w Iraku - w mniejszym lub większym stopniu widoczna w takich obrazach jak "Chmury nad Bagdadem" Charlesa Fergusona o manipulacjach prezydenta Busha juniora, "Kurs do Krainy Cienia" Alexa Gibneya czy "Pałac Gunner" Petry Epperlein i Michaela Tuckera. Wątpliwości przedstawiane blisko dwieście lat temu przez Alexisa de Tocqueville’a, który pisał, że "żyjemy w okresie przejściowym, ale Bóg jeden wie, czy zmierzamy ku wolności, czy ku despotyzmowi", w ich filmach zyskują klarowną, acz mroczną odpowiedź - idziemy ku despotyzmowi. I choć także wśród antywojennych dokumentów znajdziemy obrazy subtelne i ważne (choćby oscarowy "Irak w kawałkach" Jamesa Longleya), większość nacechowana jest potężnym propagandowym ładunkiem, a zamiast opowieści o ludziach otrzymujemy tendencyjną ramotę.

Wirus politykierstwa nie omija również reżyserów popularnych fabuł. Od wielu lat dowodzi tego Oliver Stone, reżyser, którego karierę znaczą komercyjne sukcesy ("Nixon", "JFK") i spektakularne artystyczne porażki (skrajnie zideologizowany dokument o Fidelu Castro "Dowódca" czy rozdęte "World Trade Center"). Jego popularność pokazuje, że także w kinie "polityka to nie zabawa, lecz całkiem dochodowy interes" - jak mawiał Churchill. Stone raz za razem chwyta za kontrowersyjne tematy i opowiada o nich w sposób godny zimnowojennych propagandzistów. Gdy więc przed dwoma laty kręcił "W.", portret znienawidzonego przez siebie George’a W. Busha, przelał na ekran tak wiele jadu, że w odruchu serca zaczynaliśmy współczuć byłemu prezydentowi. Z dużo większą wyrozumiałością potraktował natomiast Hugo Chaveza, prezydenta-watażkę Wenezueli, który w dokumentalnym "South of Border" prezentuje się jako postępowy socjalista mający na sercu dobro swego narodu.

Dzieci imperium

Twórcy z Hollywood kąśliwie opisują rzeczywistość swojego kraju, zaś artyści z Chin coraz częściej z użyciem kamery admirują swoją ojczyznę. Ich superprodukcje budować mają narodową dumę i potwierdzać mocarstwowe ambicje. Nieprzypadkowo ostatnie lata są czasem renesansu kina wuxia - obrazów łączących klasyczne kino kopane z legendarnymi opowieściami o historii Azji.

Jarmarczna rozrywka, której dostarcza, okazała się znakomitym nośnikiem propagandowych treści. I choć po premierze "Hero" w zachodnich mediach potępiano film Zhanga Yimou za usprawiedliwianie chińskiego reżimu, inni artyści chętnie wkraczali na apologetyczną ścieżkę. Ideologiczny wydźwięk cechował takie kostiumowe produkcje jak "Cesarzowa i wojownicy" Siu-Tung Chinga, "Trzy królestwa" Johna Woo, "Cesarz i zabójca" Kaige Chena czy "Siedem potęg" Chi Leung Chenga. Wraz z ich bohaterami przenosiliśmy się do zmitologizowanej przeszłości Kraju Środka, by dzięki ckliwym, a sprawnie opowiedzianym historiom przekonać się, że Chiny najbardziej potrzebują jedności, siły, dumy z własnej tradycji i silnej władzy.

Tak intensywna obecność kina społecznego, dotykającego tematów wykluczenia, resentymentów i faszyzmu, pokazuje, że współcześni artyści doskonale rozumieją, iż "poezja jest najpotężniejszą formą retoryki"

Propagandowe superprodukcje dyskretnie zderzały wschodnią mądrość, uczciwość, tradycję z zachodnią pochopnością, zachłannością i zaślepieniem nowoczesnością. Krzepienie skołatanych serc obywateli leżało w interesie chińskich władz, które nierzadko pomagały w realizacji rozpasanych batalistycznych sekwencji, posyłając przed kamery zastępy żołnierzy. Inwestycja była zresztą opłacalna. Światowa popularność kina wuxia dała chińskim władzom narzędzie, dzięki któremu mogą zmieniać swój katastrofalny wizerunek, jednocześnie zaspokajając patriotyczne potrzeby rodzimej publiczności.

Nieco inny charakter mają natomiast propagandowe produkcje z Rosji. Na kinowych ekranach jawi się ona jako państwo mocne patriotyzmem swoich obywateli. Głośna przed pięcioma laty premiera wojennej "9 kompanii" Fiodora Bondarczuka była czytelnym sygnałem, że rosyjscy widzowie chcą, by kino potwierdzało potęgę ich państwa. Szeroko u nas komentowana historyczna superprodukcja "Rok 1612" Władimira Chotinienki sąsiadowała z sensacyjnym "Odliczaniem" Jewgienija Ławrentiewa o dzielnym agencie FSB, który dla ojczyzny ratowania stawia czoło podłym Czeczenom.

Zintensyfikowana obecność polityki historycznej w kinie naszych wschodnich sąsiadów nie umknęła nawet uwadze polskiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, które w sierpniu minionego roku opublikowało raport "Propaganda historyczna Rosji w latach 2004-2009". Ale funkcją opisywanych w nim produkcji było nie tyle przekłamywanie historii i jej idealizacja, co pokazywanie Rosji dziarskiej i zjednoczonej w obliczu wroga. W kraju rozdzieranym przez wewnętrzne konflikty i separatyzmy najważniejsza była bowiem spajająca funkcja filmowych mitów. I nic to, że przedstawiana przez kino potężna Rosja wcale tak potężna nie jest. Widz chętnie uwierzy, że jest obywatelem jednego ze światowych mocarstw.

Nasz wstyd powszechny

Nieco mniej samozadowolenia mają twórcy wywodzący się z dawnych imperiów. Od wielu lat na polskie ekrany trafiają obrazy przedstawiające burzliwe dzieje Wysp i wyzwoleńczej walki Irlandczyków. Ich echo słyszalne było choćby w "Wietrze buszującym w jęczmieniu" Kena Loacha, nagrodzonego Złotą Palmą. Jeden z najbardziej ideologizujących reżyserów europejskiego kina stworzył piękną opowieść o bezsensie wojny i męczeństwie, które ona za sobą ciągnie, jednocześnie przypominając burzliwą irlandzko-angielską przeszłość. Także goszczący na naszych ekranach znakomity "Głód" Steve’a McQueena jest kontemplacją nad sensem i bezsensem poświęcenia, granicami przekraczanymi w imię narodowych ideologii. Opowieść o strajku głodowym irlandzkiego więźnia walczącego o przyznanie jego towarzyszom statusu więźniów politycznych, to jedna z najbardziej oszałamiających premier tego roku.

Francuską kinematografię trudno sobie wyobrazić bez nurtu kina postkolonialnego. Filmowe opowieści wychodzące spod ręki Gaëla Morela czy Abdela Kechiche’a zapraszają nas do świata imigrantów żyjących we Francji. Nie jest to jednak klasyczne kino postkolonialne, skupione na problemie etnicznej tożsamości. Bo o ile w "Pod innym niebem" Morela czy "Winie Woltera" Kechiche’a to właśnie zderzenie kultur centrum i peryferii było zasadniczym tematem refleksji, o tyle w późniejszych obrazach obu twórców miejsce wykluczenia przez kulturę zajmuje marginalizacja i ekonomiczna nierówność społeczeństwa klasowego.

Te same problemy poruszał Laurent Cantet w "Klasie", nagrodzonej w 2008 r. Złotą Palmą. Ten pozorowany dokument o nauczycielach, pracujących z młodzieżą paryskich złych dzielnic, to jeden z najlepszych francuskich obrazów ostatnich lat. Tytułowa klasa jest u Canteta miniaturą francuskiego społeczeństwa, wieloetnicznego i wielokulturowego, rozdzieranego przez konflikty, naznaczonego przez wykluczenie i brak płaszczyzny dialogu. Wpisujące się w postkolonialny dyskurs filmy francuskich twórców podsuwają gorzkie społeczne diagnozy, pokazując, że jedność jest celem nieosiągalnym.

***

"Invictus" przesycony jest naiwną wiarą w człowieka i w społeczeństwo. Tu nacjonalizmy i resentymenty dają się okiełznać. Rozwiązanie problemów postkolonialnego świata u Eastwooda jest proste jak reguły gry w rugby. Próżno tu szukać niezabliźnionych ran i poczucia postkolonialnej winy będącej dziedzictwem apartheidu. Spoglądający na RPA z perspektywy zewnętrznego obserwatora reżyser "Invictusa" wypada blado wśród twórców rozemocjonowanych, ideologicznie gorących obrazów politycznych. W epoce, gdy poglądy na temat ekologii czy globalnego ocieplenia określać mogą lewicową lub prawicową przynależność każdego z nas, wszystko staje się ideologią. Współczesne kino musi więc być polityczne, bo polityczna jest nasza epoka.

"Invictus" - reż. Clint Eastwood, scen. Anthony Peckham, John Carlin, zdj. Tom Stern, muz. Kyle Eastwood, wyst. Morgan Freeman, Matt Damon i inni. Prod. USA 2009. W kinach od 26 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2010